Biblioteka



s. 2.




 


 – Nie ma zgody: gdy słucham tego, co tu ojciec opowiada, to mam wrażenie, że Maria jest ważniejsza niż Pan Jezus, albo przynajmniej taka sama ważna. Ważniejsza nie bez powodu: bo Go urodziła, wychowała. A tak samo ważna: no bo też, jak On, po śmierci z ciałem znalazła się w niebie. A już nie mówię o wszelkich nadzwyczajnościach, że to niby Ona jest wolna od grzechu pierworodnego. Co do tego tematu zresztą dziś nic nie czepiam się, choć przy najbliższej okazji za niego się zabiorę.
 To był ostatni głos w dyskusji, która wybuchła po jego pogadance na temat Matki Boskiej, i chyba najłagodniejszy.
 – Może to faktycznie nie wyszło w tym, co mówiłem, i stąd te zarzuty. Wobec tego niechże jeszcze raz pokrótce zbiorę to wszystko, co już powiedziałem. Matka Najświętsza jest zwykłym człowiekiem. Wszystko, co otrzymała, zawdzięcza Bogu, który Ją obdarzył nadzwyczajnymi darami, ze względu na to, że miała być i była Matką ziemską Drugiej Osoby Bożej, Boga – Absolutnej Tajemnicy – który się wypowiedział w Słowie, a które to Słowo za sprawą Ducha Świętego poczęło się w łonie Najświętszej Marii. – Taka to w skrócie teologia Maryjna. I tak ze względu na to, że miała być Matką Syna Bożego, została obdarzona tą jedyną, nadzwyczajną łaską, że była uwolniona od skutków grzechu pierwszych ludzi i, konsekwentnie, doznała łaski zmartwychwstania, na kształt swojego Syna, Jezusa, i łaski wejścia w uwielbionym ciele do nieba. Wszystko, co w Jej życiu działo się nadzwyczajnego, było ze względu na Jezusa i o jakimś przewyższeniu Jezusa nie ma mowy. Jej funkcja wobec Jezusa – jeżeli tak można powiedzieć – była służebna. Ona była narzędziem, naczyniem, które zostało wypełnione Jezusem. Ale – właśnie teraz trzeba dodać to „ale”. Choć Ona była Matką Jego człowieczeństwa – przecież nie bóstwa, to jednak była i pozostaje Jego Matką. I te relacje, które miała za życia ziemskiego – wierzymy, że zachowała i na wieczne czasy. I chociaż Ona pozostaje tylko człowiekiem, a On jest Drugą Osobą Bożą, równy w istocie Bogu Ojcu i Duchowi, to przecież z natury swego macierzyństwa jest Ona człowiekiem najbliższym Synowi Bożemu. Ale z Jej macierzyństwa wynikają również konsekwencje dla nas, ludzi. Ona jest Matką w pełnym tego słowa znaczeniu: uczestniczy w życiu Syna, angażuje się we wszystko, co dla Jej Syna jest ważne, zależy Jej na wszystkim, na czym i Synowi zależy. A ponieważ Syn przyszedł na świat dla nas, Ona jest również cała dla nas. Zależy Jej na naszym zbawieniu. Fragmenty z Jej życia zamieszczone w Ewangelii nie mają znaczenia wyłącznie historycznego: „że tak kiedyś było”, ale określają Jej rolę obecną: „że tak teraz jest”. Nie tylko wtedy przyszła do swojego Syna, gdy brakło wina w Kanie Galilejskiej. Podobnie też od początków swoich Kościół wierzył, że słowa Pana Jezusa wypowiedziane na krzyżu do świętego Jana odnoszą się nie tylko do świętego Jana, ale do całego Kościoła, a w pewnym sensie do całej ludzkości, do każdego człowieka. „Oto Matka twoja” mówi Jezus do każdego człowieka, jak długo ten człowiek będzie żył na ziemi. Takie jest moje osobiste również credo, które wyraziłbym w jednym zdaniu: przez Maryję do Jezusa.
 – To, co ksiądz teraz mówi, jest do przyjęcia. Można się z tym zgodzić albo nie, ale jest logiczne, wynika jedno z drugiego. Ale gdzie to można usłyszeć. Dobrze, że jesteśmy tu w Zakopanem na leczeniu. Dobrze, że komuś przyszło do głowy, żeby księdza tu ściągnąć. Tośmy sobie pogadali. A inni? Dlaczego nikt tego nie napisze.
 – Muszę wam się przyznać, że jeszcze będąc w Rzymie, jako kleryk, wraz z paroma podobnymi do mnie stworzyliśmy taką grupę czcicieli Matki Niepokalanej, nazywając siebie Militia Immaculatae, co na polski przetłumaczyłem jako Rycerstwo Niepokalanej. Nawiązuje ono do naszych polskich tradycji Maryjnej religijności, odwołuje się do naszej wielkoduszności, bohaterstwa, zaangażowania się w sprawy narodu i świata, odnowy moralnej na gruncie chrześcijańskim – kończył już z czarnymi płatami przed oczami, z lepiącą się na grzbiecie koszulą i tłukącym się sercem. – W Krakowie, gdzie zacząłem pracować, zebrała się taka grupa, przeważnie młodych ludzi, z którą spotykam się i gdzie na podobne tematy rozmawiamy.
 – Kolejny grajdoł i w przyszłości towarzystwo wzajemnej adoracji. Żyjemy, dziękować Panu Bogu, w XX wieku i trzeba stosować współczesne środki komunikacji. Trzeba pisać, pisać i jeszcze raz pisać.
 Ileż tych pogadanek – tak to brzmi niewinnie – miał tu, w tym środowisku. Nie spodziewał się takiego poziomu myślenia, takiej ostrości widzenia. Nie przepuścili żadnego słowa powiedzianego dla efektu. Domagali się precyzji wypowiedzi. Zatrzymywali się przy sformułowaniach tradycyjnych, uświęconych, domagali się wyjaśniania pojęciami współczesnymi.
 – Tak mi się zdaje faktycznie – mówił ktoś drugi – że są wielcy teologowie, naukowcy, tkwiący całe życie w zagadnieniach bardzo specjalistycznych. Piszą artykuły bardzo naukowe, które potem czyta najwyżej dziesięciu ludzi. I bardzo dobrze. Tak też być musi. Czasem się trafi taki talent jak ksiądz Marian Morawski, i wystrzeli z taką książką jak „Wieczory nad Lemanem”, którą nam ksiądz dał do czytania, ale na zasadzie absolutnego wyjątku. A na dole rozciąga się bezbrzeżna pustynia. Do popularyzacji nie ma nikogo.
 Tyle, ile przeżył wśród studentów, ile się nauczył, ile im zawdzięcza! Że nie mają dla niego pobłażania ani fałszywego szacunku, że mu mówią prosto z mostu, co myślą, że nie podarują żadnego potknięcia się. Ileż poglądów przy nich musiał, i wciąż musi, rewidować. Ileż z tych przekonań, które miał dotąd za niepodważalne, pewne i bezdyskusyjne, przez nich musiał na nowo przewietrzyć i przekonać się, na jakich nieraz złudnych tkwiły podstawach.
 – Mówi się, że naród polski jest katolicki – odezwał się kolejny głos. – Co to znaczy. Co ludzie wiedzą o nauce chrześcijańskiej. Pozostają w ogromnej większości – żeby nie powiedzieć w 80 procentach – na poziomie katechizmu ze szkoły powszechnej, którego pytania i odpowiedzi kuło się na pamięć, nie rozumiejąc z nich nic, aby tylko odpowiedzieć księdzu katechecie na lekcji religii, gdy wyrwie do odpowiedzi. Co kształtuje świadomość społeczeństwa. Czy wy, księża, naprawdę myślicie, że nadal kazania niedzielne, które w swej masie reprezentują straszny, tak, straszny poziom. Już nie będę się czepiał, a mógłbym mówić o kazaniach, które nawołują do dawania pieniędzy na budowę plebanii. A więc nie, nie kazania już kształtują świadomość narodu.
 – A co?
 – Przede wszystkim prasa. Wszelkiego autoramentu, codzienna przede wszystkim. Niech ksiądz zobaczy, jak są gazety czytane przez ludzi, niech ksiądz policzy, w jakich nakładach są wydawane. I kto tam pisze. Nie znam ludzi, ale znam teksty. Ale przyjaciół w gazetach nie macie. To są czasem słuszne zarzuty, czasem inwektywy, kłamstwa, oszczerstwa. I jak reagujecie. Kazaniami. Tak. Czy myślicie, że to wystarczy? Przecież wy nie macie prasy katolickiej. Naród, który się uważa za katolicki. Jaki jest poziom tego, co się ukazuje, jaki zasięg, kto czyta, w jakim nakładzie się to rozchodzi. Tych jakichś „Dzwonków” czy jak im tam. Nam na nasze ponad 30 milionów ludności potrzeba prasy masowej, z prawdziwego zdarzenia.
 – Jeszcze jedno chciałbym dodać: kto się zajmuje pobożnymi książkami, „książeczkami do nabożeństwa”. Przecież to czasem zgroza wieje. Zwłaszcza gdy chodzi o teksty na temat Najświętszej Marii. Kazania, tak drukowane jak mówione, już biją wszelkie rekordy. To są szczyty. Kto tych ludzi wpuszcza na ambonę. Dlaczego ich nie zdejmują. Od czego są biskupi. Zgódźmy się z tym – nie każdy ma talent kaznodziejski. Ale to niech nie mówi. A tym bardziej nie pisze.
 – Są od tego cenzorowie kościelni.
 – Ale ja mam wciąż wrażenie, że ich praca jest dosłownie jednostronna. Dbają o to, by nie przepuścić lewicowych – a powiedzmy po prostu: rozsądnych czy postępowych – poglądów, a nie zwracają uwagi na błędy prawicy, które na mój gust są stokroć bardziej niebezpieczne niż te pierwsze. Obrzydzenie ogarnia, gdy się czyta te słodkości, od których kartki się kleją, te cudowności, te superlatywy. W jakim świecie ci autorowie żyją, z jakiego świata te książeczki przychodzą. Przecież to już są chore rzeczy, nadające się do badań psychiatrycznych.
 – Zgoda. Czasem są to sformułowania niezdarne, może nawet wręcz prymitywne, ale trudno odmówić autorom dobrej intencji, i tak je trzeba odbierać.
 – Księże, trzeba rozróżniać „prymitywne” od „prostackie”, to właśnie jest dokładnie takie. Na temat dobrych intencji nie będę mówił, bo ksiądz wie lepiej, że nimi jest piekło wybrukowane. A zresztą, czy zna ksiądz bajeczkę o Rzepisze?
 – Nie.
 – Że pisze, to niech pisze, ale po co drukują. Tu jest pies pogrzebany i za to hierarchia ponosi odpowiedzialność. A jaka jest prasa katolicka. Zwłaszcza Maryjna. Dno.
 Słuchał tego jak uderzeń młota. Przecież to było i przeciwko niemu. Za wszystko, co słyszał, czuł się osobiście odpowiedzialny. To nie byli jacyś dalecy źli księża, to był również on sam, ze swoimi wadami osobistymi, księżowskimi, zakonnymi, franciszkańskimi. Ze swoją pychą, zarozumiałością, pewnością siebie.
 A tymczasem student bezlitośnie ciągnął dalej:
 – Co się z wami stało. Przecież był czas, że to wy szliście na przedzie kulturalnego rozwoju Europy. Klasztory były centrami nauki, katedry arcydziełami sztuki. Biskupi, papieże największymi mecenasami wielkich artystów. A teraz co? Nie tylko nie nadążacie, ale nawet nie macie tej ambicji, żeby nadążyć.