Biblioteka



s. 3.




 


     – No, jak po pobycie w Zakopanem?
     – Dziękuję, wszystko dobrze.
     – Już nie ma krwi w plwocinie?
     – Nie, nie ma.
     – Ani gorączek?
     – Dziękuję, nie.
     – Jakie zalecenia lekarzy?
     – Jakie mogą być. Nie przemęczać się. Dobrze się odżywiać. Dużo spać. Długie spacery codziennie itd. itd. Jak to lekarze.
     – Ile tej kuracji było?
     – Od sierpnia 1920 do końca kwietnia 1921. Potem jeszcze Nieszawa do 3 listopada.
     – Z czym ojciec przychodzi?
     – Jak ojciec prowincjał wie, prowadzę coś na kształt dość luźnego stowarzyszenia, które się nazywa Rycerstwo Niepokalanej. Jego zadaniem ogólnym jest dźwiganie poziomu religijnego i moralnego w służbie narodu i Kościoła. Zadaniem szczegółowym: apostolstwo w oparciu o nabożeństwo do Matki Niepokalanej. Co miesiąc zbieramy się na parę godzin w sali włoskiej naszego klasztoru.
     – Wygląda na to, że miał ojciec świetny pomysł. Poznać to choćby po tym, że sala jest co miesiąc nabita. Ale co z tego wynika?
     – Wielu opuszcza Kraków, udając się, ze względu na pracę czy układy rodzinne, w inne miejsca. Chodzi o zachowanie z nimi łączności.
     – Nie wystarczą listy?
     – Za dużo tego.
     – Utworzyć pododdziały w innych miastach.
     – Trudno obciążać już i tak przepracowanych ojców nowymi obowiązkami.
     – Co więc ojciec proponuje? – spojrzał na niego ostro. – Ale kurz und bindig, bo dotąd chodzimy jak kot koło sperki.
     – Chcę wydawać miesięcznik pod nazwą „Rycerz Niepokalanej”.
     – To jako wypełnienie zaleceń lekarskich – powiedział z lekką ironią. – Bo ojciec powiedział „miesięcznik”. Czy ojciec wie, co ojciec mówi? A kto będzie do niego pisał artykuły?
     – Najpierw ja, a potem pojawią się chętni.
     – Ale przecież ojciec studiów polonistycznych nie ma za sobą, tylko, o ile wiem, matematyczne kursa i techniczne. No to skąd to pisanie artykułów.
     – Wszystkiego można się nauczyć.
     – A kto będzie redaktorem tego miesięcznika?
     – Ja.
     – Czy ojciec ma pojęcie, co to znaczy być redaktorem?
     – Jakoś sobie to wyobrażam.
     – „Jakoś sobie to wyobrażam” – powiedział drwiącym tonem. – A technicznymi sprawami kto się zajmie? Bo przecież to trzeba będzie gdzieś wydrukować. Może zająć się wyborem i zakupem papieru. Sprawa introligatorska. A wreszcie rozprowadzenie, sprzedawanie. Kto to będzie robił?
     – Ja.
     – Przepraszam, ale – tu zrobił dłonią ruch okrągły nad czołem – kompletne szaleństwo. – Ale się połapał, że już przesadził. I pospiesznie zamknął sprawę: – Co mnie to wszystko obchodzi. Proszę bardzo. Chce ojciec? Dobrze. Pieniądze ojciec ma?
     – Nie.
     – To jeżeli tak, to proszę przyjąć do wiadomości, że ja z kiesy klasztornej nie dam ani grosza. Po działaniach wojennych mam na głowie odbudowy, remonty, renowacje. Mam tego potąd – tu zrobił poziomy ruch ręką nad głową. – Proszę bardzo. Chce ojciec wydawać dla swoich zwolenników miesięcznik, niech ojciec wydaje, ale za pieniądze, które ojciec sam wynajdzie. Ja grosza nie dam.
     – To nie będzie wyłącznie dla członków tego stowarzyszenia. On w gruncie rzeczy będzie miał charakter ogólny, służący pogłębianiu wiary i moralności. Oczywiście, jego lejtmotyw będzie Maryjny.
     – Rozumiem, zgadzam się. Proszę bardzo. Ale nie za klasztorne pieniądze.
     – To skąd je mam wziąć? Przecież ja swoich nie mam, obowiązuje mnie ubóstwo.
     – Żebrać. Proszę iść na żebry.
     – Tak pod płotem?
     – Niekoniecznie – zaśmiał się. – Niech ojciec przejedzie się po klasztorach, może jakiegoś gwardiana uda się ojcu namówić. Niekoniecznie jechać. Może wystarczy napisać listy. Proszę przejść się po Krakowie, po znajomych ludziach. Są w Krakowie zamożni. Proszę zajść do parafii krakowskich. Co ja zresztą będę za ojca myślał. Proszę samemu ruszyć głową.
     – Można by zwrócić się do znajomych ojców w Stanach.
     – Proszę spróbować, choć ja sam, wbrew pozorom, na nich bym nie liczył. Zbyt wielu do nich się zwraca z najrozmaitszymi prośbami. Po pierwsze, mają tego dość, a po drugie, zdążyli się zorientować, że często ich naciągano. Ale proszę spróbować. Życzę powodzenia. Kiedy ojciec chce zaczynać?
     – Dzisiaj.
   
     Jeszcze tylko płaszcz na grzbiet i w miasto. Targały nim na przemian uczucia radości i przygnębienia. Że się też ojciec prowincjał zgodził. Boże, że się zgodził. To prawie cud. Znany był z tego, że niechętny nowym inicjatywom. Cóż się dziwić, gdy ma na głowie tyle spraw. Ostrożny, nieufny, rozważny. A zgodził się. Teraz tylko pieniądze. Przeszedł obok dominikanów. Tu chyba nie ma po co wstępować. „A kim ojciec jest, skąd się ojciec tu wziął. Co ojciec dotąd robił”. Każde pytanie da odpowiedź kompromitująca. „Przecież jestem nikim”. Co z tego, że parę lat studiów w Rzymie. To raczej przemawia przeciw niż za. Stolarską na Mały Rynek. Do jezuitów. Właściwie nikogo wśród jezuitów nie znał. Wyszedł koło wikarówki na plac Mariacki, na Rynek Główny. Stanął przed prałatówką. Może by tu. Deszcz popadywał coraz bardziej. Ewentualnie. Później. Chodźmy dalej. Przeciął Rynek, potykając się o kocie łby, obok przekupek z jarzyną i kwiatami pod rozpiętymi parasolami, obok Sukiennic. Przed odwachem, pod wieżą ratuszową maszerował żołnierzyk z karabinem na ramieniu – tam i z powrotem, tam i z powrotem, ale nawet dzieci mu się nie przyglądały na tym deszczu, każdy wolał do domu. „Jeżeli mi mój przełożony nie dał grosza, to jakim prawem wyciągam rękę do innych. Przecież może paść pytanie: A ojciec przełożony ile ojcu dał na początek? A ile ojciec już ma? To przełożeni nic nie dali?” Koło Baranów do Świętej Anny. Tak po prośbie. „I co powiem. Proszę księdza proboszcza, prałata, czy sam nie wiem jak. Chcę wydawać miesięcznik dla mojego stowarzyszenia, potrzebuję pieniędzy. Zupełnie bez sensu. Jeżeli mi ludzie mają pomóc, to musi to być sprawa ogólnie potrzebna, ogólnonarodowa, wspólna, a nie jakaś partykularna, zaściankowa. A poza tym, przecież nie mam żadnego dokumentu. Przecież mnie nie zna. A może oszust przebrany w sutannę. Przecież powinienem wziąć jakieś listy polecające albo przynajmniej zaświadczające, że jestem prawdziwie zakonnikiem”.
     Już chciał wrócić do klasztoru, gdy przyszła mu na pamięć dobra twarz księdza Tobiasiewicza. „Jak on mnie odrzuci, to nie mam szans”. A więc prawie biegiem, żeby nie wygasła odwaga, żeby jakiś wstyd nie zablokował kroków. Biegiem. Ludzie patrzą trochę ze zdziwieniem na biegnącego zakonnika. „Może do chorego?” Już. Już, wreszcie. Schody, drzwi. Zapukał. „Może go nie będzie w domu” – myślał z nadzieją.
     Poczekalnia parafialna. Było pełno. Za chwilę otworzyły się drzwi. Ksiądz proboszcz odprowadzał do drzwi kolejnego petenta. Zauważył go.
     – O, ojciec Maksymilian. Pozwólcie, drodzy moi, że przyjmę poza kolejką wielebnego ojca, to będzie trwało króciutko.
     Wszedł za księdzem prałatem do kancelarii. Usiadł. Opowiedział w paru zdaniach, mając na sobie uśmiechnięte, dobre oczy proboszcza. Skończył i czekał na wyrok.
     – Cudownie! To na początek – wyciągnął jakieś banknoty z szuflady, wsadził do koperty. – A teraz proszę iść z tym samym do moich wikarych. I niech oni doradzą, do kogo się jeszcze udać po kweście.