Biblioteka



s. 6.




 


     Z trudem odrywając wzrok od panoramy Tatr w śniegu, w którą się znowu zagapił pisał dalej list do brata:


     W tych dniach fotografowano moje płuca promieniami Roentgena. Okazało się, że znaczna część, większość, schorzałych części już się dawniej zwapniła (podczas pracy nad „Rycerzem” oczywiście) i pozostało już niewiele, a utworzyło się kilka nowych małych ognisk, tak że stan dobry i, jak twierdzą lekarze, do uleczenia. Jednak i lekarz fotografujący niezależnie od mojego lekarza powiedział, że kilka miesięcy trzeba posiedzieć. I drugi lekarz, stary, doświadczony wyga, co i koty trochę drze z moim doktorem, gdym mu pokazał fotografie, uznał stan za dobry, ale i konieczność przezimowania zaznaczył. Więc mój lekarz nie jest odosobniony w tym zdaniu. – Z werandy spoglądam sobie na figurkę Niepokalanej, którą fotografowałeś, i Ona o mnie pamięta.


     Zaadresował kopertę. Zalepił. Przykleił znaczek. Ubrał się ciepło, „werandowo” i wyszedł z pokoju. Na werandzie już parę osób leżakowało. Cicho, jak najciszej doszedł do swojego leżaka, okręcił się kocem od butów aż do pasa i położył się, cierpiąc, że leżak tak niemiłosiernie skrzypi przy zajmowaniu w nim miejsca. Wyciągnął się wygodnie, „według przepisu”. Słońce cudowne przywarło mu do twarzy, wyraźnie grzało, czasem zdawało się nawet prażyć. Przymusowy urlop – nakazane przez prowincjała wakacje, jak to w klasztorze nazywają. Usiłował wytłumaczyć o. prowincjałowi, że teraz jest w Grodnie, gdzie powietrze znakomite: najlepszym dowodem ubiegła zima, która przeszła spokojnie, tak jak i jesień, i wiosna. Nic nie pomogło. Zakopane i basta. A tam robota. Boże, i to jaka robota. Przecież to nie żarty, teraz jest już 40 tysięcy egzemplarzy. „Szczęście od Boga, że jest brat rodzony, o. Alfons, któremu mogłem powierzyć cały ten majdan”.
     – Nie zimno ojcu?
     – Nie, dziękuję. – Uśmiechnął się, nie otwierając oczu. Teraz będzie gadka góralska.
     – Można ojcu kawał góralski opowiedzieć?
     – Proszę bardzo.
     – Otóż też był taki gazda, który poszedł do drugiego gazdy i spytał się: „Gazdo, a nie zimno wom?” Ale tu trzeba dodać, że to był lipiec i słońce stało wysoko, i upał taki, że tylko pszczoły było słychać zbierające miód na lipowych kwiatkach. A pytał się gazdy, który siedział przed chałpą w kożuchu. Usłyszał odpowiedź: „Niii”. Spytał go: „A nie gorąco wom?” A tamten odpowiedział: „Niii”. „No to jak wom?” „Antoni” – odpowiedział ten drugi.
  To jednak wielebny znowu między nami. Przecież to już kopę lat, jak się ostatni raz widzieliśmy. Kiedy to było? W zimie 1920/21. Ja, jako wierny pensjonariusz, w następnym roku znowu byłem zmuszony przyjechać, a tu ojca już nie było. Myślałem, że ojcu tak dobrze zrobiło Zakopane.
     – Niestety, przechorowałem się w zimie potężnie. Już wyglądało na to, że to koniec, ale wygrzebałem się i w lutym 1922 pojechałem do Mszany Dolnej. Zakopane odradzili lekarze, mówiąc, że za wysoko, że powietrze za ostre. I faktycznie, Mszana łagodniejsza. Dobrze mi zrobiła.
     – Ale jak w następnym roku ojca nie było, to pomyślałem: umarł, panie dziejku.
     – No, a następna zima to już Grodno. Bo ja teraz jestem w Grodnie.
     – Aliści jakimś trafem wpadło mi w ręce pisemko „Rycerz Niepokalanej”. Patrzę ja się, a tam w stopce widnieje o. Maksymilian Kolbe i adres: Grodno. Nazwisko się zgadza, ale adres nie ten. Bo przecież był krakowski. Myślę sobie: Być to nie może, żeby w jednym zakonie było dwóch zakonników o tym samym nazwisku i imieniu, niechybnie to mój zakopiański towarzysz niedoli, panie dziejku. Nie pomyliłem się, nieprawda?
     – Tak, zgadza się wszystko.
     – A jakimiż to drogami ojciec dobrodziej dotarł do Grodna, ale, co ważniejsze, do redagowania miesięcznika?
     – Do „Rycerza Niepokalanej”? Po prostu dlatego, że znalazłem dobrych ludzi, którzy mi pomogli. Pierwszym dobroczyńcą był ksiądz proboszcz krakowski, Tobiasiewicz, do którego poszedłem po prośbie. Z gwardianów, do których napisałem z prośbą o wsparcie, odpisało tylko dwóch, o. Romuald i o. Szymon. Reszta milczała. Milczeli też ojcowie w Stanach Zjednoczonych, do których się zwróciłem. No, ale i tak z pomocą Bożą i ludzką pierwszy numer się ukazał. Potem była przerwa, bo przyszedł wspomniany atak gruźlicy i Mszana Dolna. A po powrocie do Krakowa była smutna nowina: przeniesienie do Grodna. Prosiłem prowincjała o pozostawienie mnie w Krakowie. Nic nie pomogło. Wola Boża. Wyjechałem tam 19 października 1922 roku. I tak jestem w Grodnie. Z tym, że już sami drukujemy. Mamy maszynę drukarską.
     – A cóż, z nieba spadła, panie dziejku?
     – Prawie. Byłem przypadkiem – jeżeli są przypadki, a nie Opatrzność Boża – w Krakowie i akurat napotkałem o. Wawrzyńca Cymana, który właśnie przyjechał ze Stanów z krótkimi odwiedzinami. Też przypadkiem dowiedział się o kłopotach i dał na początek 100 dolarów. Dzisiaj to wciąż jeszcze jest pieniądz, ale wtedy to był majątek. Dołożyli się inni i jest maszyna. Na korbę, bo na korbę, ale jest.
     – Co to znaczy na korbę?
     – Na silnik elektryczny brakło pieniędzy. „Babkę” – bo tak tę maszynę nazywamy – trzeba ręcznie kręcić. 5 tysięcy egzemplarzy po 18 stron – 90 tysięcy obrotów. A więc kręciliśmy 10 dni.
     – Ojciec też?
     – A też.
     – No, to jak na człowieka ciężko chorego na gruźlicę, lekka przesada, panie dziejku.
     – No, tak było na początku. Teraz już nie. Na początku 1925 mieliśmy tylko 12 tysięcy nakładu. Ale teraz, w zimie było już prawie 40 tysięcy i 32 strony objętości. Kupiliśmy stary silnik i ten za nas ciągnie.
     – No, to z tego wynika, że żyć, nie umierać.
     – Mój Boże, wtedy gdy zdaje się, że już koniec starych kłopotów, wtedy pojawiają się nowe.
     – Jeszcze jakieś?
     – My jesteśmy sublokatorami klasztoru, który ma obowiązki duszpasterskie wobec Grodna i okolicy. My dla klasztoru jesteśmy kulą u nogi, bo mamy własne cele. Nasz status nie jest uporządkowany: na jakiej zasadzie tam jesteśmy, jakie obowiązki na nas ciążyć powinny.
     – Jak to, a więc wysyłając ojca z poleceniem wydawania miesięcznika nie określono waszego statusu? – przerwał mu nagle zdziwiony mecenas.
     – Wysyłając mnie do Grodna, nie określono mojej pozycji, wobec tego pełnię wszystkie obowiązki duszpasterskie, jak wszyscy inni ojcowie. Z wyjątkiem śpiewanych Mszy świętych.
     – Też mi łaska – mruknął mecenas. – Uciekać i usamodzielnić się, panie dziejku.
     – Co z tego, że stamtąd odejdziemy. Podobna sytuacja powstanie, gdy trafimy do innego klasztoru.
     – Można opowiedzieć, a propos, kawał góralski?
     – Proszę bardzo.
     – Siedzi gazda na drzewie, przychodzi sąsiad i pyta go: „Franuś, a coz ty ta robis na drzewie?” „Uwazujem, cobych nie zlecioł”. – Zamiast zajmować się pracą, będziecie się zajmowali tym, co zrobić, żeby was nie wylali.
     – Co z tego wynika?
     – Usamodzielnić się. Zbudować nowy dom.
     – Czy pan sobie wyobraża, co to znaczy osobny dom, i to z takimi dezyderatami, jakie my musimy przedstawić.
     – Nie macie wyjścia, to jest albo-albo waszej egzystencji. Jak powiedzieliście: A, musicie powiedzieć: B. A jak z powołaniami.
     – Dobrze, a nawet bardzo dobrze. Wpadło nam do głowy, żeby wydać kalendarz na rok 1925. Taki, jak to w tradycjach polskich zwykło się rozumieć pod tym słowem, a więc z poradami kulinarnymi, ogrodniczymi, nowościami z dziedziny rolnictwa i techniki, z anegdotami, dowcipami. Zamieściliśmy również reportaż z pracy w naszej drukarni. Ze zdjęciami braci przy pracy drukarskiej. Ten reportaż spowodował masę listów z zapytaniami o możliwości wstąpienia nie do franciszkanów konwentualnych, ale właśnie do naszego zespołu. Muszę powiedzieć, że nasz zespół żyje trochę inaczej. Podkreślamy sprawę zupełnego ubóstwa. Na co dzień wygląda to w ten sposób, że jemy bardzo ubogo, ubogo się ubieramy, ubogo mieszkamy, wszystkie pieniądze chcemy przeznaczyć na drukarnię – na wydawnictwo, mówmy ogólnie. Ale jest delikatna sprawa.
     – Pieniądze – powiedział mecenas.
     – Jakby pan zgadł. Dopóki byliśmy w długach i o żebrach – było wszystko w porządku. Ale wreszcie wyszliśmy na swoje. A nawet zaczynamy być dochodowi. My chcemy ten dochód ładować w zakup nowych maszyn, a gwardian twierdzi, że te pieniądze należą do niego i on nimi ma prawo dysponować.
     – Z punktu formalnego ma rację i dlatego powtarzam po raz dziesiąty: uciekać i zakładać nowy dom. Czy mogę opowiedzieć góralski dowcip?
     – Proszę bardzo.
     – Na ścieżce górskiej zaczepia ceper górala: „A daleko, gospodarzu, do Morskiego Oka?”. „Bee z pół godziny”. „Mogę się z wami zabrać?”. „A cozby ta nie”. Po pół godzinie ceper pyta się górala: „A długo jeszcze do Morskiego Oka?”. „Bee z godzine”. „Jak to z godzinę. Przedtem było tylko pół godziny, a my idziemy już chyba pół godziny”. „Przecie jo nie idem do Morskiego Oka”.
     – To bardzo trafny dowcip, pasujący do sytuacji, w której się znaleźliśmy: redakcja i drukarnia „Rycerza” w Grodnie. Dziękuję. Pójdę już, bo przed obiadem chciałem wysłać jeszcze jeden list.
     W pokoju usiadł znowu przy stoliczku i zaczął pisać list do swojego brata, o. Alfonsa:
     „Rzeczą bardzo ważną jest – cel wydawnictwa – by nim zawsze było staranie, aby zdobyć dla Niepokalanej cały świat i każdą duszę z osobna, która jest i będzie do końca świata, a nigdy ten przeklęty dochód, jak to jeden z naszych ojców sobie przedstawił: «Już się dalej nie rozwijać, maszyn jest dosyć, teraz będziemy mieli sobie dochód». Ot tak – środek wziął za cel, a cel za środek! Oczywiście pierwszym już skutkiem jest zaraz «już się dalej nie rozwijać», niech sobie dusze giną, niech prasa diabelska się rozwija zastraszająco i niech sieje niewiarę i brud moralny… «my będziemy mieć sobie dochód», ot folwarczek, tylko w innej formie. Oczywiście, że wtedy musiałoby przekleństwo świętego Ojca Franciszka spaść i na tego rodzaju fabrykę, zapewniającą spokojny byt jak ongiś przy folwarkach «panom» franciszkanom, jak nas we Włoszech nazywano. Błogosławieństwem nieba byłoby wtedy rozlecenie się tej fabryki lub konfiskata przez niecne rządy, by panowie bracia stali się ubogimi braćmi mniejszymi i zabrali się do pracy nad dusz zbawieniem, bodaj pod grozą, że inaczej nie będzie kawałka chleba, jeśliby idea miłości Bożej i zbawienia jak najwięcej dusz przez Niepokalaną wygasła… Ot do czego by w końcu doprowadziło zatracenie celu”.