Biblioteka



s. 8.



 



     Tkwił w ciemnej nocy. To nie to, że nic nie szło. Ale nie widział przed sobą nic. Klęczał na ziemi w ich ubożuchnej kapliczce. Może komuś zdawało się, że on się modli, a on był drzewem umarłym. Nie widział sensu swojego pobytu w Japonii. Nie czuł się tu potrzebny. Sterczał w martwym punkcie. A tam, w Polsce, na niego czekają ludzie, czeka robota. Umarł brat, ojciec Alfons, gwardian Niepokalanowa, jego następca, który go rozumiał, spełniał każdą myśl, wybiegał naprzód, odkrywał zamiary i marzenia. Należałoby wracać. Bo tam się może zawalić. A równocześnie doskonały pretekst, żeby zwinąć cały ten majdan i wycofać się na czas, uratować twarz. Po co tutaj. Spostrzegł, że nachylił się nad nim brat zakrystian i szeptał mu do ucha:
     – Przyszedł do ojca gwardiana jakiś buddyjski mnich.
     Dźwignął się z klęczek. Przed kapliczką stał z gołą głową, ostrzyżoną prawie przy skórze, zawinięty w pomarańczową szatę młody człowiek. Pokłonił się głęboko ze złożonymi rękami i z uśmiechem na ustach. Odpowiedział mu pokłonem za pokłon, uśmiechem za uśmiech.
     – Po coście tutaj przyjechali z Europy? Nawracać nas? Po co? Czy tam już nie ma bandytów, złodziei, pijaków, leniuchów? Nie przyszła ci nigdy do głowy taka myśl, że to my do was powinniśmy przyjechać na misje?
     I odszedł. Jeszcze chwilę patrzył za nim, potem wrócił do kapliczki, ukrył twarz w dłoniach i usiłował się modlić.
     To była dla niego ciemna noc. Trwała już od paru tygodni. Nie widział przed sobą nic, tylko ciemność. Porzucił Niepokalanów, w którym rozpoczęła się gigantyczna praca. Budowa baraków, montowanie, kompletowanie parku maszynowego, napływ powołań gwałtowny – z miesiąca na miesiąc rosnący nakład „Rycerza Niepokalanej” idącego już w setki tysięcy, rozkręcające się nowe pismo dla dzieci „Rycerzyk Niepokalanej”. Zostawił to wszystko w rękach swojego rodzonego brata, o. Alfonsa, i wyjechał na Daleki Wschód. Utknął w Nagasaki. Utknął dosłownie. Bo sam nie wie, co dalej. Przecież przyjechał, aby tu wydawać „Rycerza”. Ale co w nim pisać. Do tego nie wystarczają wiadomości, które zebrał w czasie swoich studiów teologicznych. Co pisać. Co im przekazywać. Co im dawać. To, czego nie mają – powinna brzmieć odpowiedź. Ale czego oni nie mają. Wiary w Boga? Tej mają chyba więcej niż my. Nasycenia kultury wiarą? Czegoś podobnego do kultury japońskiej, która w każdym calu wynika z religii, jeszcze nie widział na świecie. Moralności? Obyśmy byli tak moralni, jak oni. A więc czego im brakuje. Objawienia o Bogu w Trójcy Jedynym. Zgoda. O Słowie Bożym Jezusie Chrystusie. O tym można pisać. Ale oni pytają zaraz, co z tego wynika dla życia praktycznego. Czekał na światło w tej swojej ciemności, prosił o nie i wciąż nie dostrzegał nic. Pamiętał zasadę, którą sobie wymyślił: Trzeba iść między ludzi, trzeba ich lepiej poznać. Przecież robił to. Miał z nimi kontakt. Próbował z nimi rozmawiać. Nic. Nie dawało to żadnych rezultatów. Uśmiechali się. A nawet wybuchali śmiechem, gdy padały pytania o sprawy związane z religią. W najlepszym razie dawali odpowiedzi wymijające. Mówili o pogodzie. Najczęściej milczeli i odchodzili.
     Powrócił do swojej izdebki. Wziął pióro w rękę. Siedział bezradny nad kartką papieru. Ktoś zapukał.
     – Proszę.
     Wszedł brat.
     – Przyszedłem, żeby powiedzieć ojcu, że odchodzę.
     Popatrzył na niego uważnie, nie odkładając pióra.
     – Dokąd? – zapytał go, nie wiadomo po co.
     – Jeszcze nie wiem, co będę dalej robił – odpowiedział wymijająco.
     – Gdzie zamieszkasz? – Zdecydował się: „Niech powie szczerze, jeżeli to ma być nasza ostatnia rozmowa w życiu”.
     – U tej dziewczyny, o której ojciec wie. Tej, co tu tak często przychodzi. No, co będę ojcu więcej mówił.
     – To dla tej dziewczyny porzucasz klasztor.
     – Nie, ona jest tylko zamknięciem sprawy, wyjściem z sytuacji. Choć, powiem otwarcie, polubiłem ją. Ale nie tylko o to chodzi. Mam wszystkiego dość, całego tego klasztoru.
     – A co było najtrudniejsze? – spytał cicho.
     – Wszystko. Spanie na ziemi, jedzenie samego ryżu, praca ciężka, od świtu do nocy.
     – Ale ja tak samo żyję, wszyscy tak samo żyjemy, nie tylko ty. Nie jesteś pokrzywdzony wśród nas.
     – Jak ojciec tak chce żyć, proszę bardzo. Ja mam dość.
     – I wyjeżdżając z kraju nie mówiłem, że będzie inaczej – mówił, prowadząc dalej swoją myśl.
     – Ale miało być wszystko inaczej, niech ojciec sam powie. W Bejrucie ojciec wysiadł w czasie postoju okrętu na rozmowy z tamtejszymi patriarchami i biskupami, i już ojciec zapowiadał, że będzie tam drukował „Rycerza” dla Arabów – i nic z tego. W Suezie, w Indiach, w Sajgonie także nic z tego. Wreszcie dojechaliśmy do Szanghaju, celu naszej podróży. Mieli na nas czekać.
     – I czekali – wtrącił.
     – Czekali. Czekali. Nawet był dom. Były gotowe maszyny. I co. I wyrzucił nas biskup jak psa.
     – Ale bez naszej winy.
     – No i co z tego, że bez naszej winy. Widać się sparzył na podobnych do nas „mniejszych braciach”, ubogich z Asyżu. Widać tak mu dali w kość, tak zaleźli za skórę, że kazał nam się wynosić. Niech mi ojciec przy okazji odpowie. Po co się ojciec wyprawił na ten Wschód? Źle to było w Niepokalanowie?
     – To już był samograj. Już wszystko było ustawione. Już wszystko musiało się kręcić, choćby nawet ktoś tego nie chciał. A tym bardziej, gdy chciał. Na moim miejscu został mój brat rodzony, o. Alfons. A ja mogłem spróbować, póki jeszcze trochę sił, iść dalej.
     – I co nam zostało? Nagasaki. Ostatnia deska ratunku. A mieliśmy zamiar – jak ojciec się odgrażał – ogarnąć swoją działalnością 1 miliard ludności. No nie wyprze mi się ojciec. Takie przecież głupoty wypisywał ojciec do prowincjała, o. Czupryka. I stąd, z Nagasaki, też by nas wyrzucili. Ale przypadkiem udało się ojcu. Bo biskup potrzebował do seminarium profesora filozofii, a wyście akurat zrobili filozofię w Rzymie. Ale nie dla „Rycerza”.
     Słuchał go uważnie, starając się zrozumieć, starając się dojść do tego, w którym momencie, co zaważyło, że się złamał.
     – Mów dalej.
     – No i co. No i mordujemy się, żeby wydać te dziesięć czy więcej tysięcy „Rycerza”, a potem łazimy po rozmaitych targach, jarmarkach, ulicach, sklepach i wtykamy te numery rozmaitym obwiesiom, łapserdakom, hołocie japońskiej, prosząc ich, żeby łaskawie przyjęli i przeczytali. Że też ojcu nie wstyd – wybuchnął nagle – białemu człowiekowi, tak upokarzać się przed tymi żółtkami.
„Ach, to chyba to”.
     – To też ludzie. Tacy sami jak my, czasem lepsi, czasem gorsi.
     – Nieprawda. Nie tacy sami. My mamy wyższą kulturę.
     – Nie wiesz, co mówisz – zrobił przerwę. – A przecież jesteś niekonsekwentny. Jeżeli nimi gardzisz, to po co do nich idziesz.
     – Ona mi będzie jak służąca, będzie robiła, co zechcę. Ja będę dla niej panem i bogiem. Tak jak w każdej rodzinie japońskiej mężczyzna.
     – Nie wiesz, co mówisz.
     – Chcę pożyć jak normalny człowiek, a nie jak straszydło, które ludzie na ulicy pokazują palcami, z którego się za plecami śmieją.
     – O jedno cię proszę. Nie odchodź jeszcze. Zostań z nami jakiś czas. Żeby ta decyzja była przemyślana, wyważona.
     – Nie, nie chcę zostawać. Tu się wszystko wali. Przecież niedawno zleciał tynk w nocy z sufitu. Tylko przypadek, że nas wszystkich nie pozabijał. Jeden brat zwariował, drugi nabawił się gruźlicy. Nie chcę, żeby mnie to też spotkało. A jak się zachowuje ten nowy nabytek, Kanocek! Na któregośmy czekali z takim upragnieniem. Od – do i więcej go nic nie obchodzi. Bo musi czytanie duchowne, bo musi adorację, bo musi rozmyślanie, a my harujemy. Na miasto nie wyjdzie, bo nie umie języka. A ojciec to znosi.
     – Tak, masz w pełni rację. Niewypał. Będzie musiał wracać do Polski. Zresztą, najwyraźniej źle jest mu tutaj. Jak zechcesz, możesz również natychmiast wracać do Niepokalanowa. Pieniądze na podróż dostaniesz. A ta rozmowa zostaje między nami i nikt o niej się nie dowie. Ja uznam ją za niebyłą. Tam będziesz miał swoje znane środowisko. Choć są i nowi, bo braci jest w sumie 150. Będziesz miał satysfakcję. Nakład „Rycerza” w tym roku wynosi 420 tysięcy egzemplarzy. Są tam już nowoczesne maszyny. Ciężkiej fizycznej pracy już niewiele. Dobrze?
     – Nie, do Polski nie wracam. Zostaję w Japonii.
     – Nie chcę wysuwać pobożnych argumentów, bo to i nie chwila na to, i nie atmosfera. Ale trudno tego w tej chwili nie powiedzieć. Jeżeli traktujesz swoje życie tylko na zasadzie: to mi się opłaca, to nie, jeżeli traktujesz swoje życie na zasadzie wygody, to masz w pełni rację. Ale myśmy sobie inne założenia w życiu postawili. Służbę Bogu i ludziom, z wyrzeczeniem się właśnie dogadzania sobie, wygody i interesu.
     – O tym nie chcę słyszeć, tego się dość nasłuchałem. Kiedyś szedłem na to, teraz już to do mnie nie przemawia, chcę czego innego. Wypaliłem się, nie wiem.
     – Widzisz, nie jesteś dzieckiem i wiesz, że w życiu jest się raz pod wozem, a drugi raz na wozie. My jesteśmy teraz pod wozem. Trzeba się więc skoncentrować. Zobaczyć, jakie są nasze błędy. I wyjdziemy na swoje. No, głowa do góry.
     – Nie, nie chcę – bronił się przed nim, ale i chyba przed sobą. – Nie chcę.
     – Są już jakieś efekty naszej pracy. Nie martw się. Jeszcze trochę, a wyjdziemy na prostą.
     – Jaki mi tam efekt. Przyjdzie raz na parę dni jakiś żółtek, pokiwa się, pokiwa ze złożonymi rękami, pouśmiecha się, pouśmiecha, weźmie parę zeszytów i pójdzie. Też mi efekt. To w porównaniu z naszym trudem jest mniej niż splunięcie. To już jest koniec. Przecież ojciec ledwie ciągnie. Wciąż kaszle, gorączkuje, poci się. A jak ojca zabraknie, to tu się wszystko rozleci.
     – Chcesz powiedzieć, że to ucieczka szczura z tonącego okrętu. Wstydziłbyś się.
     – Nie obchodzi mnie, co ojciec o tym powie i jak to nazwie, ja odchodzę.
     – Dobrze. Ale już całkiem poważnie. Nie teraz. Daj sobie czas. Na ile cię stać? Niech to będą dwa miesiące, miesiąc, ale nie od razu.
Wyszedł, nie dając odpowiedzi. „No, lekko to w tej chwili nie jest. Fakt”. Choć myślą i sercem wciąż był z tym swoim bratem zakonnym, zaczął pisać list do braci w Niepokalanowie:
     „Ile pokoju i szczęścia prawdziwego wlewa w duszę zakonną ta świadomość, że pełni na pewno Wolę Bożą, jest na pewno narzędziem w ręku Niepokalanej. Dusza zakonna, przejęta tą prawdą, nie dowierza zupełnie swemu rozumowi, nie szuka niczego innego swą wolą, jak tylko Boga i Woli Jego świętej; nie przywiązuje się ani do zajęcia, ani do miejsca, ani nawet do praktyk pobożnych, ale tylko i wyłącznie do Woli Bożej, do Boga przez Niepokalaną.
     Z drugiej zaś strony, jakąż przykrość sprawiają Najświętszemu Sercu Jezusa te dusze zakonne, które przez brak ciągłego czuwania nad sobą, zaniedbywanie ciągłej modlitwy w aktach strzelistych, niewalczenie zdecydowane z samymi sobą w rzeczach na pozór niewielkich, tracą coraz bardziej jasność światła wiary, które w ślepym posłuszeństwie widzi wolę samego Boga, i coraz bardziej widzą w przełożonych tylko to, co i poganie widzieć mogą, tj. ludzi, więcej czy mniej mądrych, więcej czy mniej roztropnych, starych czy młodych, dużych czy małych.
     A co najstraszniejsze, to to, że dusza taka nie docenia groźnego stanu swojego. Odprawia wszystkie praktyki pobożne razem z innymi, może nawet doznać rozczulenia na modlitwie, bo szatan i tak mamić potrafi, i sądzić, że bynajmniej nie pozostaje z tyłu za innymi, jeżeli ich nie wyprzedza, bo jednym z charakterów takiej duszy jest też jawny brak pokory. Dufając własnemu rozumowi, nie uwierzy nawet napomnieniom przełożonych, ale złoży je zaraz na karb antypatii czy uprzedzenia. – I tak zaślepiona brnie coraz bardziej i nawet nie ocknie się, gdy przekroczy granicę grzechu śmiertelnego!… Nie chcę już pisać dalej.
     – Zachowaj nas, Boże, zachowaj, Niepokalana, od cienia czegoś podobnego.
     I dla Was to, Drodzy Bracia, i dla siebie też mówię i piszę, i ja bowiem jestem tak samo jak i każdy z Was zakonnikiem i tak samo mam – dzięki Niepokalanej – przełożonych nad sobą, i tak samo jestem słaby i zdolny do upadku w każdej chwili, gdyby tylko Niepokalana usunęła swoją nieskończenie litosną rękę, a na sądzie Bożym zobaczymy, czym jeszcze daleko nie słabszy od Was i czy nie właśnie dlatego Niepokalana raczyła pokazać przeze mnie te dziwy, na które własnymi oczyma patrzyliście, słyszeliście w Polsce i jeszcze patrzycie. Bo w dziełach Niepokalanej tak zwykle bywa. – Dlatego i sobie to piszę. Pomódlcie się i za mnie”.
     „No, to mi ulżyło”. Ktoś zapukał.
     – Czy ojciec ma coś do wysłania, bo idę na pocztę.
     – Mam list do ojca Koziury do Niepokalanowa. Tylko go przejrzę i już go ci dam. Przyjdź za chwilkę.
Przeglądał go uważnie.
     „W sprawach M. I. nie mam jasnych szczegółów, ale zdaje mi się, że w każdym kraju powinien powstać Niepokalanów, w którym i przez który ma rządzić Niepokalana wszelkimi najnowszymi nawet środkami, bo przecież wynalazki naprzód powinny służyć Jej, a potem do handlu, przemysłu, sportu itd. (więc prasa, a teraz to i radio nadawcze, filmy? i w ogóle co jeszcze się kiedykolwiek wymyśli w kierunku oświecenia umysłów i zapalenia serc). Taki Niepokalanów może i sam też nowsze sposoby skuteczniejsze wynajdywać i stosować.
     To co do środków naturalnych. Aha, zdaje mi się, że obok „Rycerza” (dla wszystkich) i „Rycerzyka” dla dzieci z czasem staną do boju inne wydawnictwa periodyczne (dzienniki, tygodniki, miesięczniki i kwartalniki – poważne) i nieperiodyczne (broszury, książki) dla obszerniejszego spraw jakichś omówienia. Dla poszczególnych zaś połaci kraju (wedle potrzeby) mogą wychodzić też dodatki czy wydania specjalne. To wszystko, to mówienie piórem dostosowane do różnych warstw społeczeństwa, stanów, warunków.
     Słowo drukowane czy przesłane przez fale radiowe albo obrazy, czy drukiem, czy przez telewizję radiową przesłane, czy kino lub inne środki to dużo, ale jeszcze nie wszystko. Trzeba, zdaje mi się, by ci pracownicy pióra czy mikrofonu, czy ekranu, czy w inny sposób wychylali się i poza ogrodzenie Niepokalanowa i jeździli, zbliżali się osobiście do dusz przez rekolekcje, misje, odczyty i spowiedzi, przez organizowanie i wizytowanie M. I., a po powrocie lepiej poznają, co i jak należy w tej chwili dla tego kraju czy okolicy pisać. Ponadto ustnie też żywiej do serc przeniknąć zdołają”.
     Ale nie skończył tego przeglądania. Najważniejsze jest, wystarczy. Podpisał się, kopertę zaadresował.
     Posłyszał pukanie. To był rikszarz wysłany przez parafię, gdzie miał odprawić Mszę świętą. Jechał zamyślony, pogrążony w swoich ciemnościach. Nawet się nie spostrzegł, gdy był na miejscu. Gorąco się modlił przed Mszą świętą, by uwierzył w to, co robi. Ku swojemu zaskoczeniu kościółek zastał pełen ludzi, którzy gorliwie włączyli się w akcję Mszy świętej. Powiedział do nich krótkie kazanie, w którym chciał wierzyć w to, co mówił. Prawie wszyscy przystąpili do Komunii świętej. Po Mszy świętej szedł na plebanię i nagle uderzył go gwar, hałas. Przechodził obok salki parafialnej, w której kotłował się tłum tych samych ludzi, którzy jeszcze przed chwilą byli w kościele. Dogonili go.
     – Niech ojciec do nas pozwoli.
     Nie chciał się uśmiechać, prawić uprzejmości. A wiedział, że nie stać go na to, by być szczerym, bo musiałby mówić o swojej pustce i rozpaczy, która go zewsząd osaczała.
     – Nie, nie mam czasu, może innym razem.
     Ale nie ustępowali. Jakoś wyczuł, że już nie jest to tylko uprzejmość japońska, ale rzeczywiście chcą go mieć między sobą.
     – Prosimy. To będzie dla nas wielka radość mieć choćby na chwilę kapłana, który z nami sprawował Eucharystię.
     Miał przed sobą orzechowe skośne oczy, pokorny uśmiech, głos, w którym nie było kłamstwa.
     – Dobrze, ale tylko na krótko.
     Wprowadzili go do środka.
     A tam gwar wypełniał salę. Rozglądnął się. Takich Japończyków jeszcze nie widział. To był obcy dla niego widok. To nie te uśmiechnięte wymierzonym uśmiechem twarze, świadczące prawie rytualne uprzejmości. Nie ci ludzie o wystudiowanych ruchach, jakie wyćwiczyli od młodości. Zdumiony przysłuchiwał się rozmowom, gryząc słone ciastko i popijając zieloną herbatę. Śmiejący się naturalnie, zwierzający się wzajemnie ze swoich spraw domowych, kłopotów osobistych, o których „normalny” Japończyk nigdy drugiemu człowiekowi nie odważy się opowiadać. Wciąż jeszcze nie dowierzał temu obrazowi. Ale nagle zainteresował się tym, co dziewczyna siedząca obok niego zaczęła mówić:
     – Ja niedawno przyjęłam chrzest. I jestem wciąż Bogu wdzięczna, że mi dał tę łaskę i otworzył mnie na Ewangelię. Dotąd nie wiedziałam, że tak można żyć. Nie wiedziałam, że człowiek może do Pana Boga mówić „Ojcze”, i że człowiek do człowieka może mówić „bracie”. A przekonałam się, że dopiero wtedy człowiek staje się prawdziwym człowiekiem.
     I nagle zaczął słuchać tych zwierzeń jak objawienia Bożego. Zdanie po zdaniu dawało mu odpowiedź na pytania, które wyrosły przed nim jak ściana nie do przeskoczenia. Gdyby śmiał, to prosiłby ją, aby mówiła dalej, aby nie przerywała. Ale ona bez proszenia ciągnęła swoje zwierzenia:
     – Nie wiem, jak potrafi człowiek Bogu podziękować, że go dopuścił do takiej bliskości ze sobą i z drugim człowiekiem. Chciałabym, żeby cały mój naród przyjął chrześcijaństwo: doznał tej łaski, której ja doznałam. Tylko ja nie chciałabym utracić nic z tego, w czym się wychowałam, ale chciałabym wzbogacić nasz naród o tę prawdę o Bogu osobowym, o Jezusie Chrystusie.
     Słuchał tych wynurzeń niezwykle przejęty. Jasność płynąca z tych słów coraz szerzej rozlewała się w nim, ogarnęła go taka radość, że zdawało mu się, że jeszcze chwila, a uniesie się w górę. Ona, nie dostrzegając, co się w nim dzieje, mówiła dalej, jak anioł z nieba zwiastujący mu dobrą nowinę, aby się na nowo narodził w tym nowym świecie, który się nazywa Japonia:
     – Ja sama nie mogłam sobie z tym długo poradzić: jak to być może, że Pan Bóg jest w świecie: w powietrzu, w gwiazdach, w drzewach, w kwiatach, w wodzie, w kamieniu i w człowieku. Jak to być może, że On, wielki, potężny, wszędzie obecny, we wszystkim, jest również Osobą kochającą człowieka w sposób niepojęty. Jak pogodzić ze sobą te dwa fakty. Zadawałam sobie pytanie: czy Bóg jest transcendentnym „Ty”, czy też wszechobecnym Twórcą – Siłą rozlaną we wszystkich stworzeniach. I ojciec nie uwierzy, co mi pomogło.
     – Co mianowicie? – spytał, ciesząc się, że może coś powiedzieć, co byłoby zupełnie poza sferą przeżyć, które się w nim wciąż przewalały.
     – Otóż ja trochę studiuję fizykę i nagle przyszło mi do głowy, że przecież światło ma dwie formy zachowania się, raz zachowuje się jak cząstka – o tym mówi teoria światła korpuskularna, a raz jak fala – o tym mówi teoria światła falowa. W gruncie rzeczy są to sposoby zachowania wprost sprzeczne, a jednak prawdziwe. Nie jesteśmy w stanie tego ani zrozumieć, ani do końca pogodzić. Trzeba przyjąć, że tak jest – i koniec. Podobnie – jeśli mi wolno tak powiedzieć, zastrzegając się, że są to rzeczywistości nieporównywalne – z Panem Bogiem. Pan Bóg może być równocześnie obecny we wszelkim stworzeniu, a równocześnie jest Osobą kochającą to stworzenie, a w sposób szczególny człowieka. I proszę sobie wyobrazić – dopowiedziała tak nieśmiało, że aż na nią spojrzał z zaciekawieniem – gdy to odkryłam, to stwierdziłam, że łatwiej mi zrozumieć tajemnicę Boga niż pogodzić teorię korpuskularną i teorię falową światła.
     Roześmiał się. I ona, jeszcze zawstydzona, niewiedząca, czy jej wolno się roześmiać, po chwili powstrzymywania się parsknęła śmiechem, i śmiali się w dwójkę, nie budząc zresztą specjalnie niczyjej uwagi.