Biblioteka



s. 12.




 


   Siedzi na leżaku ciepło ubrany, z zamkniętymi oczami. Nogi ma okręcone ciepłym kocem. Wdycha surowe, górskie powietrze. Powtarza sobie to, co lekarze zalecali: Nie myśleć, nie spieszyć się, nie martwić się. To najważniejsze lekarstwo na gruźlicę. Wobec tego siedzi i czeka na życie albo śmierć. Nie, nie na śmierć: na życie, bo w Grodnie rozpoczęta praca – pisanie, redagowanie, wydawanie „Rycerza Niepokalanej”. Gdzieś daleko dzwonią sanki góralskie. Nagle wyrywa go jakiś głos. Tuż obok, tuż przy jego uchu, przy jego twarzy – czuje śmierdzący oddech, słyszy natarczywy, zachrypły głos:
   – Opowiadaj dalej.
   Obudził się. Znowu znalazł się w ciemności napełnionej ludźmi, w gęstym odorze wymiotów, kału i moczu. W pierwszej chwili nie wiedział, o co chodzi. „Aha, to teraz ja opowiadam swoje życie”. Nie pamiętał, na czym skończył, gdzie był sen, a gdzie była jawa. Miał sucho w ustach, palił go przełyk, palił za każdym poruszeniem język. Żołądek miał skręcony w jeden straszliwy węzeł. Nie czuł nóg ani rąk.
   – O czym mówiłem?
   – O Pabianicach.
   – O Pabianicach? Przecież o tym już było dawno – przypomniał sobie. – Ale niech będzie o Pabianicach. „Może on spał, gdy ja opowiadałem dalej, albo może mu się to tak spodobało”.
   Przed nim opowiadali swoje życie jego towarzysze. Opowiadali, spowiadali się. To zresztą nie był jego pomysł. Nie on zaproponował, żeby tak było. Owszem, spodziewał się, że będą chcieli się przed śmiercią spowiadać, ale tak jak to zwyczajnie: po cichu, na osobności wyszeptają swoje grzechy popełnione od ostatniej spowiedzi. To wszystko zaczęło się w któryś kolejny dzień. Gdy wszelka nadzieja na to, że ich wypuszczą z tej piwnicy śmierci, rozpełzła się bez reszty. Gdy siedzieli pod ścianami, leżeli pokotem na betonowej podłodze w pół jawie, w pół śnie, odezwał się prosty chłop: „Będę się spowiadał z całego życia”. Uciszyło się. „Będę mówił wszystko w porządku, po kolei, żeby niczego nie pominąć z tego, co było złe”. Gdy skończył i powiedział, że Boga przeprasza za wszystko, co pamięta i czego nie pamięta, wyciągnął nad nim rękę jak w konfesjonale i udzielił rozgrzeszenia, wypowiadając głośno i wyraźnie każde łacińskie słowo. Potem zaczął swoją spowiedź-opowiadanie drugi i tak wszyscy po kolei. Tu już nie było wstydu albo jakiegoś krępowania się. Z całą szczerością, tak jak przy konfesjonale. Przecież mieli go – księdza, między sobą. A że inni też tego słuchali? Jakie to ma znaczenie, gdy za parę godzin, za dzień, najwyżej za parę dni umrą. A wiec spowiadali się, opowiadali o swoim mniej lub bardziej udanym życiu, o dzieciństwie i dorosłości, o pierwszych radościach i pierwszych grzechach. O szkole i pracy. O rodzicach i nauczycielach. O dziewczynach, które kochali, o swoich żonach, z którymi szli przez życie, o swoich dzieciach. Gdy już wszyscy skończyli te swoje opowiadania-spowiedzi, oświadczył im: „A teraz ja się przed wami będę spowiadał”. Odezwał się głos sprzeciwu: „Tyś człowiek święty. Ty nie masz się co przed nami spowiadać. Jak byś nawet popełnił jakieś grzechy, to i tak Bóg ci je dawno przebaczył za to, żeś poszedł z dobrej woli na śmierć za drugiego”. Ale tłumaczył im pokornie: „Taki sam człowiek jestem jak wy i też mam grzechy, za które odpowiem przed Bogiem. Na mnie kolej i przed wami się wyspowiadam”. Jakiś głos z ciemności poparł go: „Nic nie mamy do roboty. Śpiewamy, modlimy się na różańcu, wyspowiadaliśmy się – i tak trzeba. Ale nie będzie w tym nic niegodnego, jak będziesz nam opowiadał swoje życie. Skróci się nam to czekanie na śmierć”.
   – Wy nic nie wiecie – wybuchnął jakiś głos z ciemności. – Oni nas wypuszczą. Tylko po to nas tu wsadzili, aby się więźniowie przelękli, żeby nie uciekali. Dlatego nas tu wsadzili, aby resztę nastraszyć. Wywiozą nas stąd po kryjomu do innego obozu, może do Dachau, może do Mauthausen.
   To był ten sam głos, który co parę godzin czy co parę dni to samo powtarzał. Pamiętał, jak za pierwszym razem ten domysł zelektryzował słuchaczy. Jak został przyjęty entuzjastycznie. Choć zaraz ten entuzjazm zgasił jakiś głos sceptyczny. Ten sam co teraz:
   – Skąd wiesz? – odezwał się.
   – Zobaczycie. Przekonacie się, że mówię prawdę.
   – Skąd wiesz?
   – Przecież nie mogą nas skazywać na śmierć głodową za nic.
   – To tylko dlatego tak mówisz, że nas wypuszczą?
   – Tak.
   – Jakbyś ich nie znał.
   – Ale za nic skazywać na śmierć głodową? Za nic? – upierał się tamten z uporem szaleńca.
   – Opowiadaj, ojcze, dalej.
   W miarę jak opowiadał, przekonywał się, że ciekawi byli jego życia, ciekawi krajów, które oglądał, innej ziemi, której stopami dotykał, ciekawi ludzi, z którymi się spotykał, dla których pracował. Ciekawi całej jego działalności w Polsce, ciekawi Niepokalanowa, który zbudował. Szkoda tylko, że gdy teraz przyszła na niego kolej, był już tak osłabiony, że mówił z dużym wysiłkiem.
   Ale opowiadał im od samego początku, jak było. Był wspomnieniami w domu rodzinnym w Pabianicach, przy swoich rodzicach, w parterowym domu, ukochanym, pełnym zakamarków, tajemniczych kątów, skarbów odkrywanych w dziecięcych wyprawach po złote runo. Opowiadał, był znowu w swoich tamtych przeżyciach, wydarzeniach najważniejszych.
   – Urodziłem się w Zduńskiej Woli w 1894 roku. Na chrzcie otrzymałem imię Rajmund. Potem przenieśliśmy się pod Pabianice. Był jeszcze brat przede mną, Franciszek, i po mnie – Józef. Wszystkich nas było pięciu braci. Ojciec był tkaczem. Ale potrafił rozmaite zawody wykonywać. Zginął w legionach Piłsudskiego w czternastym roku. Taki był dom. Tak nas wychowywał. Na chrześcijan. Na Polaków. Wierzył w to, co mówił. Ale to było potem. W 1905 strajkowaliśmy. Wszyscy – robotnicy i my, dzieci szkolne. I potem, w szóstym i w siódmym. Były manifestacje na ulicach. Nie tylko u nas. Ale i w Łodzi.
   – W Warszawie też tak było.
   Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami. Wyraźnie, na ile było stać jego wyschłe gardło, skołczały język.
   – Wielu za to zapłaciło Sybirem. Ale wywalczyliśmy. Choćby to, że zaczęła się w szkołach nauka po polsku. Wszystkie przedmioty oprócz rosyjskiego. Ludzie ginęli za Polskę. Za wolność. Franek chciał być księdzem, tak Polsce służyć. Mnie świerzbiły ręce do wojaczki. W domu był taki ołtarzyk z Matką Boską Częstochowską. Tam się wieczorem modliłem. I kiedyś podczas modlitwy zdawało mi się, że Matka Boska podaje mi dwie świetliste korony, żebym sobie wybrał. Jedna była biała, druga czerwona. Spytałem się Jej, dla kogo te korony. „Dla ciebie”. „Obie?”. „Wybierz, którą zechcesz”. „A co one znaczą?” „Jedna to czystość, druga to męczeństwo”.
   – A tyś którą wybrał – dosłyszał pytanie z ciemności.
   – Powiedziałem: obie.
   – I coś ty zrobił? – dosłyszał szept.
   – Bez namysłu wyciągnąłem ręce po obie.
   – Matka Boska dała ci te korony?
   – Dała.
   – A czy myślisz, że to, co było wtedy, teraz staje się naprawdę?
   – Tak wierzę, choć wiem, żem tego niegodny.
   Po chwili milczenia padło pytanie, którego się trochę spodziewał:
   – A czy myślisz, że my też podobne korony otrzymamy, nawet gdyby były całkiem małe, nie takie duże jak twoja?
   Wzruszyło go do głębi to pytanie. Ale wyczuł po ciszy, która zapanowała w piwnicy, jak ważne jest dla wszystkich.
   – Tak. Wierzę, że nie tylko ja, ale wszyscy otrzymamy w niebie czerwone korony.
   – Opowiadaj swoje życie dalej po kolei – przywrócił go z wyżyn mistycznych kolejny głos.
   – O czym to było?
   – O Pabianicach.
   – A tak. W tym samym 1907 przyjechali franciszkanie z misjami. Musieli prosić o specjalne na to pozwolenie od gubernatora rosyjskiego. Zakon franciszkanów od dawna był skasowany przez rząd carski. Chodziłem i ja na te kazania. Po jednym z nich zapowiedział misjonarz, że we Lwowie przyjmują chłopców do Małego Seminarium. Wyjaśnił: „Po skończeniu nie musi się iść na księdza”. Franek chciał być księdzem, ja nie, ale pojechaliśmy obaj. Ojciec dowiózł nas do Miechowa. Do Austrii przez granicę przejechaliśmy w sianie na furze. Lwów piękne miasto. Rozłożone na falistym terenie. Pełne parków. Wspaniałe budowle. Muzea. A przede wszystkim ludzie: nauki, kultury, politycy.
   Gubiła mu się granica pomiędzy mówieniem a myśleniem. Pomiędzy tym, co pamięć przynosiła, a tym co nadążał opisywać niezdarnymi słowami. Widział w słońcu park Kilińskiego. Spadający w dół wytworną ulicą Akademicką. Spokojną Pohulankę. Lewandówkę. Miejsca spacerów, gdzie po igliwiu sosnowym zjeżdżał na butach z góry na dół, jak na śniegu. Gąszcza malin, w których siedzieli, zajadając się w nieskończoność pachnącymi owocami.
   – Chciałem wszystko robić. Wynalazki telekomunikacyjne. Plany wyrzucenia wojsk austriackich ze Lwowa i opanowania miasta polskimi wojskami. Uczyłem się pilnie matematyki, fizyki, chemii. Ostatecznie włożyłem habit franciszkański 4 września 1910 roku. Po maturze na teologię do Krakowa.
   A zdawało mu się, że nic już piękniejszego nie ma nad Lwów. A jednak Kraków jest piękny. Najpiękniejszy. Ale inną pięknością. Poważną. Lwów wesoły. Kraków to stare kościoły, ulice, a zwłaszcza Rynek Główny. Uniwersytet – wciąż najpoważniejsza wszechnica. Wawel. Polska nekropolia. Gdzie groby prawie wszystkich królów polskich i tylu wielkich mężów. Ale niespodziewanie krótko był ten Kraków. Zaraz skierowano go do Rzymu, żeby tam odbywał studia.
   – Już 10 lipca 1912 poszedłem w Rzymie po raz pierwszy na uniwersytet gregoriański. I całe szczęście, że mnie wysłano do Rzymu. Bo gdy wybuchła wojna w 1914, powiesiłbym chyba habit na kołku i wstąpił do legionów, tak jak Franek. Bo mnie jeszcze wciąż ręka świerzbiła. A tak to był Rzym.
   – Podobał ci się?
   A więc mówię. Słyszą mnie.
   – Ogromne rumowisko gruzów. Mury obronne, świątynie pogańskie, termy Karakalli, Koloseum. Forum Romanum. Obrabowane to wszystko, rozkradzione, rozsypujące się. Siedlisko dzikich kotów. Wśród tego wąskie uliczki, ciasna zabudowa, pałace, zwyczajne domy czynszowe, kościoły – często poprzerabiane ze świątyń. Ale nad tym wszystkim niebieskie niebo i upalne słońce, i lud przyjazny. Centralnym miejscem jest Watykan z bazyliką. Alem się w Rzymie rozchorował na gruźlicę. Chyba początki złapałem już w Polsce. Tam zaczęły się krwotoki. Jeszcze zdążyłem 22 lipca 1919 obronić doktorat i za dwa dni już jechałem do Krakowa. Mądrzejszy o lata spędzone w Rzymie. Już wiedziałem, jakie zagrożenia wiszą nad naszym narodem, przekonywałem się, patrząc na to, co się działo we Włoszech. Chciałem ustrzec Polskę przed podobnymi błędami.
   – A nie mogłeś w Rzymie zostać? Uniknąłbyś wszystkiego.
   – W Krakowie na mnie czekali klerycy, których miałem uczyć.
   – I jak ci się spodobała ojczyzna?
   – Nie mogłem poznać Polski, którą opuściłem przed pięciu laty. Kraj się budził. Choć byliśmy rusyfikowani, germanizowani, wynaradawiani, niszczeni gospodarczo, kulturalnie i społecznie przez państwa zaborcze. Choć przez wojnę byliśmy zupełnie zrujnowani gospodarczo. Przecież wojna rozgrywała się na naszych ziemiach. Walec frontu przetaczał się przez nas dwa razy. Miasta, miasteczka, wsie były równane z ziemią, palone, dewastowane. Ludność cywilna ginęła masowo. Pomimo to ci, co przetrwali, rzucili się do pracy. Trzeba było zaczynać na nowo: dogadać się i budować wspólnie kraj. Wszyscy wiedzieli, że po wielkiej wojnie 1914 roku musi powstać Polska. Ale nikt nie wiedział, w jakich granicach. Przedtem Polska sięgała prawie od Bałtyku do Morza Czarnego. Piłsudski marzył o takiej Polsce. Ostatecznie granice zostały ustalone. A teraz trzeba było, żeby ludzie spod trzech zaborów zaczęli inaczej myśleć: w trosce o wspólne państwo. Przecież przez te prawie 150 lat odzwyczaili się od niego. Trzeba było na gwałt organizować zwłaszcza oświatę. Uczyć, wyprowadzać naród z analfabetyzmu i zacofania. Do tego nas doprowadziły państwa zaborcze. Stworzyć państwo sprawiedliwe, gdzie by wszystkim było dobrze. Nie tylko materialnie, ale i duchowo. Bo z kolei groziło nam szaleństwo dorabiania się, bogacenia się za wszelką cenę, jako treść życia. A więc trzeba było wynieść wysoko wielkie ideały narodowe i religijne, żebyśmy się nie zamienili w społeczeństwo dorobkiewiczów. A jedną z tych wielkich wartości naszej polskiej kultury jest Matka Boska Królowa Polski. Stąd mój „Rycerz Niepokalanej”.
   – Opowiadaj po kolei swoje życie – przerwał mu jakiś głos.
   – Należało szukać ludzi dobrej woli. Pełnych Ducha Bożego. Chrześcijan i patriotów. Takich jak dawni polscy rycerze. Łączyć się razem. Nazwałem tę społeczność, której jeszcze nie było, a którą trzeba było stworzyć, „Rycerstwem Niepokalanej”. Dla niej w styczniu 1922 roku wydałem pierwszy numer „Rycerza Niepokalanej”. Brakło pieniędzy. Chodziłem po Krakowie, zbierając składkę na opłacenie drukarni. Ale i tak co miesiąc już ukazywał się kolejny numer „Rycerza”. Tylko że znowu odezwały się płuca. Przełożeni wysyłali mnie po zdrowie do Zakopanego, do Mszany, do Nieszawy. Wróciłem zdrowszy. Ale i tak musiałem wyjechać z Krakowa. Za dużo hałasu, ruchu wynikło z powodu tej roboty redakcyjnej, która się rozkręcała. Przeniosłem się do Grodna.
   – Przenieśli cię – usłyszał głos z ciemności.
   Myślał, że już nikt go nie słucha.
   – Wyrzucili cię.
   – W Grodnie był lepszy klimat.
   – Tak to ci wytłumaczyli.
   – W Grodnie mogłem stawiać maszyny drukarskie.
   – Za klasztorne pieniądze?
   – Nie. Byliśmy na własnym rozrachunku.
   Aż się sam zdziwił, że jeszcze można taki język zachować, choć od śmierci dzielą godziny.
   – 20 października 1922 byliśmy już w Grodnie.
   – Kto my?
   – Słusznie. Ja sam. Ale tam znalazłem współpracowników. Nakład 5 tysięcy. Co roku większy. W roku 1927 już 60 tysięcy. Wcześniej – pół roku kuracji w Zakopanem. Ale od połowy roku 1927 – wyprowadzka z Grodna.
   – Wywalili cię, bo też za ciasno?
   – Też.
   – Też sprawa o pieniądze?
   – Też. Gwardian chciał, byśmy mu podlegali w sprawach finansowych. Ale tym razem szliśmy na swoje. Na pole ofiarowane nam przez księcia Jana Druckiego-Lubeckiego. W Teresinie pod Sochaczewem.
   – Świecki człowiek okazał się lepszy od brata franciszkanina.
   – Był bardzo hojny. Dodawał i dodawał do tego, od czego zaczął. Zaczynamy budować baraki w październiku, a 12 listopada w nowej kaplicy pierwsza Msza święta. Z końcem listopada pierwszy barak mieszkalny jest gotowy. 7 grudnia poświęcenie klasztoru. Liczył dwóch ojców i osiemnastu braci.
   – Sporo.
   – Na końcu będzie nas 700. Nawet więcej. Największy klasztor na świecie – powiedział z radością w głosie. – Najbardziej franciszkański, bo prawie sami bracia. Na 622 tylko 13 ojców do funkcji nie kierowniczych ale duszpasterskich. I, jeśli mi wolno powiedzieć, bardzo ubogi. Mieszkaliśmy w barakach. Było jeszcze 122 uczniów Małego Seminarium Misyjnego.
   7 grudnia 1927. Dzień poświęcenia kaplicy. Pachnie świeżą tarcicą, złocą się deski. Niskie to, zdaje się, że ręką można dosięgnąć sufitu. Podłoga ugina się pod krokami. Ołtarz prościutki jak w wiejskim kościele, po lewej stronie statua Niepokalanej – Matki Boskiej z Lourdes. Zdaje mu się, że stoi przed swoją gromadą, rodziną najdroższą, i przemawia: „Zaczynamy nowy okres w dziejach wydawnictwa. Niepokalana czuwała nad nim przez cały czas od początków założenia aż do chwili obecnej i czuwa ciągle nad rozwojem wydawnictwa. W miarę rozwoju «Rycerza» ubóstwo jednak towarzyszyło wciąż i na fundamencie tegoż wyrosło dzieło Niepokalanej”. Mówiąc, oczy ma spuszczone. Ale od czasu do czasu podnosi je, wtedy widzi wpatrzone w siebie spojrzenia braci oddanych, wypróbowanych, zdolnych do wszelkiego poświęcenia. Teraz z zaczerwienionymi od chłodu policzkami i z zaczerwienionymi rękami, spękanymi od zimna i wilgoci. „Myśl utworzenia osobnej placówki wydawnictwa była szczytem marzeń wydawnictwa; lecz na myśl o tym mimo woli wyrywały się słowa – to przecież niemożliwe i przechodzące ludzkie siły – a jednak, jak widzimy, tak się stało. Obecnie za przyczyną Niepokalanej mamy osobną placówkę wydawniczą, mamy dach nad głową i rozpoczęliśmy nowicjat. Za to niech będzie cześć Niepokalanej”.
   – Aż zacząłem myśleć poważnie o misjach.
   – Kiedy cię to naszło?
   – Już w 1928 roku.
   – Mało ci było roboty w Polsce?
   – Już było wszystko ustawione. W Niepokalanowie pracowało 35 braci. Rycerstwo Niepokalanej liczyło około 50 tysięcy osób. Nakład „Rycerza” w grudniu 1928 roku wynosił 142 520 egzemplarzy. Zaproponowałem ojcu prowincjałowi, że założę seminarium misyjne. Najpierw odrzucił, potem się zgodził. We wrześniu 1929 roku już zaczęło się w nim uczyć 30 chłopców.
   – Po co ci to było?
   – Nie można się zamknąć we własnym gnieździe. Świat jest jednością. Jesteśmy braćmi niezależnie od koloru skóry, języka, miejsca zamieszkania. Trzeba sobie wzajemnie pomagać.
   – Nie bałeś się, że tę koronę czerwoną znajdziesz na Dalekim Wschodzie?
   – Liczyłem się z tym.
   – Kiedy to było?
   – Wypłynąłem z Marsylii 26 lutego w 1930 roku.
   – Dokąd popłynąłeś?
   – Do Bombaju, Sajgonu, Hongkongu, wreszcie do Japonii.
   – Coś tam robił?
   – Przyjechałem 24 kwietnia do Nagasaki, kupiłem kawałek nieużytków za miastem, postawiliśmy barak i już 24 maja wydaliśmy pierwszy numer „Rycerza” po japońsku.
   – Toś się spieszył – ktoś wycharczał ze śmiechem.
   – Nie lepiej było tam zostać? – zapytał ktoś drugi.
   – Chciałem, ale ściągnęli przed kapitułę generalną w 1936 i zrobili przełożonym w Niepokalanowie.
   Mówił z coraz większym trudem, z trudem dobierał słowa, z trudem myślał, z bólem mózgu. Miał zamknięte oczy, oszczędzał na każdym ruchu. Właściwie sam nie wiedział, ile mówił, a ile myślał, ile opowiadał, a ile wyobrażał sobie albo śnił. Słuchali tego czy nie słuchali? Już na to nie zważał. A chyba naprawdę to było tak, że słuchali i zasypiali. Zasypiali i znowu się budzili. I im, tak jak i jemu, zachodziły obrazy jedne na drugie, mieszały się wątki, gubiły się ślady historii, bo w końcu przecież nie one były już najważniejsze, a ta bliskość jego, jaką im dawał przez słowo.
   Przedtem jeszcze śpiewali pieśni religijne, jakie pamiętali. Śpiewali niektóre wiele razy. Przechodzili kolejno wszystkie okresy roku liturgicznego. Czekali w Adwencie na Pana Jezusa, śpiewając „Spuśćcie nam na ziemskie niwy Zbawcę z niebios, obłoki”. Znikała ciemność piwnicy. Widział siebie, jak przychodzi do kościoła w Pabianicach na roraty w zimowy poranek, aby służyć do Mszy świętej z podobnymi jak on chłopcami ze szkoły podstawowej. Jest jeszcze całkiem ciemno, mróz skrzypi pod nogami i przy każdym oddechu, przy każdej rozmowie widać białą parę idącą z ust. Śmieją się do siebie. A potem już ubrani w wykrochmalone komże, przemienieni w aniołów, ze złożonymi jak w niebie rękami, śpiewają na całe gardło: „Niebiosa, rosę spuszczajcie z góry”. Aż wycisza go widok świecy białej, przewiązanej białą wstążką z piękną kokardą, z gałązką mirtową wpiętą jak w wianku ślubnym panny młodej. Jest znowu między swoimi zakonnikami na polach nieopodal Teresina, które nazwał Niepokalanowem. Wieje zimny, jesienny wiatr, który przenika do szpiku kości. Zacina drobny, dokuczliwy deszczyk przemieszany ze śniegiem. Ludzie utaplani w błocie, przemoczeni, zmarznięci, z czerwonymi twarzami od wiatru, ze zgrabiałymi rękami, tak samo jak i on. Grzęźnie w błocie, wyciąga z niego buty obłocone, ciężkie, lepkie od gliny. Mocuje razem ze swoimi zakonnymi braćmi belkę fundamentową pod nowy barak. „Musimy zdążyć zanim przyjdą maszyny drukarskie”. Jest głodny, umęczony, ale szczęśliwy. „Musimy zdążyć przed Bożym Narodzeniem, żeby wigilię można było odprawić już u siebie”. Nagle zbudził się. Szarpnął nim ból. Chociaż już nie taki jak na początku. Wtedy zdawało mu się, że brzuch mu się rozrywa, że wszystkie wnętrzności wychodzą na wierzch. Okrzyk bólu wyrywał się, mimo że nie dopuszczał do tego. Na początku najpierw męczyły go torsje. Tak jak jego towarzyszy niedoli. Teraz już było inaczej. Choć wszystko go bolało, był tak słaby, że nawet nie potrafiłby krzyczeć.
   – Opowiedz, jak to było – dosłyszał pytanie.
   – Co jak było?
   – Żeś poszedł za Gajowniczka.
   – Ja byłem przy tym, ja ci mogę lepiej powiedzieć – usłyszał jakiś głos z kąta. – Stałem obok niego. Fritsch wskazał na Gajowniczka, a ten wtedy zajęczał: „Ja mam żonę i dzieci”. Jak się skończyło wybieranie nas z bloku, wtedy właśnie Ojciec wyszedł z szeregu i powiedział: „Ja chcę iść za tego”. I wskazał na Gajowniczka.
   – Jakem to zobaczył, pomyślałem, że Fritsch cię zastrzeli na miejscu.
   – Przeląkł się. Chyba myślał, żeś ty jakiś wariat.
   – Ja też nie wiedziałem, co to znaczy.
   – Nikt nie wiedział, po co wychodzisz z szeregu.
   Nie pamiętał, ile to już dni minęło od tego wydarzenia. Początkowo mierzył czas rannym i wieczornym wejściem kapo. Wchodzili i sprawdzali, kto jeszcze żyje. Otwierali ze zgrzytem stali drzwi. Świecili ostrym światłem, które oślepiało ich oczy przyzwyczajone do ciemności, potrącali, kopali wyschłe, umęczone ciała. Umarłych wyciągali. Najpierw wszystko mu się zgadzało, potem zaczęło mu się mieszać. Dnie z nocami. Leżał coraz bardziej otępiały. Pierwszy umarł ten, który tak szalał na samym początku, który tłukł rękami we drzwi. Chyba nikt nawet nie zauważył, kiedy on umarł. Siedział tak jak inni oparty o ścianę. Jakby spał. „Kiedy przyjdzie mój czas?”. Spodziewał się, że umrze pierwszy. Przecież najsłabszy. Z połową płuca. Liczył dni. Żałował, że 15 sierpnia – dzień Wniebowzięcia Najświętszej Marii – tak daleko, bo może by to był dzień jego śmierci. Choć na taką łaskę nie zasłużył.
   – Dlaczegoś to zrobił? – znowu ten sam głos tuż obok.
   – Nie żal ci teraz, żeś się zgłosił?
   Milczał. „Dlaczego to zrobiłem”. Przyzwyczajony do tego, by iść za porywem serca. Przyzwyczajony od tylu lat, by pomagać tym, którzy o pomoc proszą. Ale w jednej chwili decydować o swoim życiu czy o swojej śmierci? Zgłaszać się na zastępstwo w umieraniu tak jakby chodziło o zastępstwo na nocny dyżur? „A gdybym miał dużo czasu do namysłu, czy zdecydowałbym tak samo?”.
   – No więc? Nie żal ci życia?
   – Jeszcze mogłeś pożyć.
   – A gdyby ci jeszcze raz przyszło wybierać, poszedłbyś za Gajowniczka? Nie żałujesz, żeś taki krok zrobił?
   Czy mu nie żal życia. Żal. Mój Boże, jak żal. Do skowytu, do ogryzania palców. Żal tego wielkiego dzieła, jakim był Niepokalanów. Żal miliona egzemplarzy nakładu „Rycerza”. Żal całej rozpoczętej roboty, która nabierała coraz większego tempa, żal radiostacji, która rozpoczęła swoją działalność, żal rozpoczętych prac przy budowie lotniska, które miało służyć lepszemu kolportażowi wydawanych gazet, żal tych prawie 700 braci wyszkolonych, przygotowanych do dalszych zadań. Ale nade wszystko żal Polski, tak strasznie skrzywdzonej przez hitlerowców. Czy by chętnie pożył? Czy by nie chciał doczekać wolności. I to jak. Ale uważał – tak głosił, tak postępował – że nie można egzystować w tym nieludzkim wojennym czasie metodą dekowania się, aby tylko przeczekać. I stało się. Na drodze stanął Gajowniczek. Stanęli bracia skazani niewinnie na śmierć głodową. Czy mógł nie reagować? Ucieszyć się, że to nie na niego padło. Dziękować Opatrzności. Zbyt dużo razy czytał Ewangelię świętą, gdzie napisane jest: „Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto daje życie swoje za braci swoich”. Czy mógł nie reagować? Przejść jak ten ewangeliczny kapłan i lewita koło Żyda poranionego, gdy Pan Jezus uczy, że trzeba być jak ten Samarytanin, który się nachylił nad tym nieszczęśnikiem. Przecież i na to Pan Jezus przyszedł na świat, żeby pokazać, jak należy żyć: ludziom pomagać. Pan Jezus przyszedł na świat.
   Najchętniej śpiewali kolędy. Znikała piwnica, był dom rodzinny, drzewko, stół przykryty białym obrusem, z opłatkami na środku. Mama i ojciec, rodzeństwo, odświętnie ubrani. I drżące słowa życzeń składanych sobie nawzajem. I łzy pod powiekami, i łzy w gardle. Tuż zaraz pojawia się inna wigilia – pierwsza w Niepokalanowie. Białe wnętrze baraku – przyszłej hali maszyn – pachnące tarcicą. Teraz jeszcze puste i zimne, bo nie zdążyli z ogrzewaniem, napełnione szczelnie jego braćmi zakonnymi, prostymi chłopami o dziecięcych sercach i gorliwości pierwszych chrześcijan. Teraz przytupujący dla rozgrzewki. I ich wspólny śpiew „Bóg się rodzi”, od którego zdaje się, że dach baraku podniesie się pod niebo.
   Zbudził się. „Bóg się rodzi” brzmiało w tej celi śmierci jak zgrzyt kamienia po szkle. Chrypienie bezgłośne. Zawodzenie szeptem. Ale gdy mieli więcej sił, zawsze najchętniej śpiewali kolędy. I najwięcej ich znali. Był wśród nich góral, który przedtem wyśpiewywał nawet rozmaite góralskie przyśpiewki, na pewno dlatego, żeby ich podtrzymać na duchu – jak on to mówi: „Cobyśta się kapkę rozochocili ku tyj śmierzci, co ku nom sie wlece”. Choć i jemu nie było do śmiechu. To ten, co chciał w pierwszych dniach wyłamać się z celi, który chodził i przypatrywał się każdej cegle, obmacywał, czy się nie rusza, obstukiwał betonową podłogę, ale najwięcej mozolił się przy kratach. Myślał wciąż o ucieczce. Sam chciał uciec i innym otworzyć drogę do wolności. Potem zrezygnował, gdy z głodu opadł z sił. Ten znał nie tylko rozmaite przyśpiewki, bo na weselach na skrzypcach przygrywał, znał też najwięcej kolęd, bo i z gwiazdą na Trzech Króli chadzał. Ten im wyśpiewywał: „Oj, malućki, malućki, malućki, kiejby rękawicka”. Niby zarzekał się, że to nie góralska kolęda, ale śpiewał. Później i oni śpiewali, bo się od niego nauczyli.
   – Nie boisz się śmierci? – posłyszał pytanie zadane w ciszy przerywanej rzężeniem ciężkich oddechów.
   – Chyba już nie.
   – Dlaczego powiedziałeś „chyba”?
   – Bo boję się jeszcze większego cierpienia w chwili śmierci.
   – A nie boisz się piekła, czyśćca?
   – Staram się ufać Miłosierdziu Bożemu.
   Zapanowała na chwilę cisza, ale potem znowu padło pytanie:
   – A nie boisz się nicości?
   Wyczuł, o co mu chodzi. Ale chciał dopowiedzieć, żeby nie było wątpliwości:
   – Pytasz, czy wierzę w życie wieczne?
   – Tak. Że nie skończy się na tym, że wylecimy przez komin i tyle po nas zostanie.
   – Nie. Wierzę w życie wieczne. Wierzę, że pójdę z wami wszystkimi do nieba.
   Głos zamilkł. Opadło napięcie. Powróciły wspomnienia.
   Najdłużej śpiewali pieśni wielkopostne, te o męce Jezusa i o cierpieniach Jego Matki. Odprawiali Drogę Krzyżową. Taką śpiewaną, jak to na Podhalu – ale nie tylko na Podhalu – praktykuje się w czasie Wielkiego Postu, po sumie, gdy się czeka na Gorzkie Żale, bo do domu parę kilometrów i szkoda wracać. Śpiewali całe trzy części. Umieli prawie wszyscy. A on im pomiędzy częściami przepowiadał, tak jak to zawsze było w kościele. „Za pomocą łaski Bożej pobudzeni do żalu serdecznego”. „Na którym etapie swojej drogi krzyżowej jestem teraz, już wiem. Przedtem wciąż jeszcze nie wiedziałem. Chyba tak jest już dobrze, gdy się coś wie na pewno. Gdy się wsiądzie w pociąg, gdy już nie ma odwrotu”.
   – Dlaczegoś się zgłosił, żeby iść na śmierć? – dosłyszał ten sam szept.
   Nie odpowiadał. Co tu można odpowiedzieć. Może tylko tyle, że nie po raz pierwszy czekał na śmierć. Choć nie. Wtedy było czekanie na życie. Poprzednie stacje śmierci to Zakopane, dokąd go wysłali, stwierdziwszy ciężką gruźlicę. A w Grodnie całą rozkręcona praca przy pisaniu i wydawaniu „Rycerza Niepokalanej”.
   – Wyjechałem 19 września 1926 roku. W Zakopanem też tak jak tu siedziałem i nic nie robiłem. Czekałem na śmierć albo na życie.
   Mówił i myślał, że mówi. Wspomnienia przepływały mniej lub więcej intensywne. Czasem zmuszały go do powiedzenia, czasem zamierały, rozpływały się.
   – To było drugie czekanie na śmierć. Pierwsze było w 1920 roku, tuż po powrocie z Rzymu. Pamiętam dokładnie. Wyjechałem do Zakopanego 10 sierpnia.
   Czekanie jeszcze gorsze, bo w pustce. Takie samo leżenie na leżaku, takie samo okręcanie nóg ciepłym kocem. W świadomości, że jeszcze nic nie zrobił, bo przecież studia to dopiero przygotowanie do pracy. Nawet doktorat. Ale czy na pewno w pustce?
   – Za pierwszym pobytem w Zakopanem wymyśliłem wydawanie miesięcznika „Rycerz Niepokalanej”. Wróciłem do Krakowa 5 listopada 1921 roku, a pierwszy numer ukazał się już w styczniu 1922 roku. Drugi pobyt w Zakopanem zrodził Niepokalanów.
   – Ostatnia stacja śmierci w moim życiu nazywa się okupacja niemiecka. 19 września 1939 roku wywieźli nas Niemcy z Niepokalanowa do Amtitz i Ostrzeszowa. Powróciłem do domu w grudniu. Ale na krótko. 17 lutego zabrali mnie na Pawiak. Stąd 28 maja do Oświęcimia.
   – Czyś się zgłosił za Gajowniczka? Czy dlatego, żebyśmy sami nie umierali?
   Tyle razy ten towarzysz niedoli stawiał mu to samo pytanie. Czemu go tak to interesuje. Przypomniał mu się niespodziewanie z jego lektur szkolnych „Michałko”. Czy lubił tę książkę? To nie ta sprawa. Zrobiła wtedy na nim ogromne wrażenie. Czytał ją porządnie jeden tylko raz, potem powracał do niej prawie potajemnie, wyszukując kolejne fragmenty, które pozwalały mu pogłębić tę osobowość prostego człowieka, który poszedł ratować przywalonego gruzem. Dlaczego poszedł? Wbrew sobie? Z potrzeby wewnętrznej? Z konieczności? By pomóc cierpiącemu, gdy nikt się do tego nie poderwał? Teraz powróciła mu przed oczy tamta scena. Dlaczego się podjął pójść za Gajowniczka – chyba dla tych wszystkich powodów i jeszcze dla paru innych, które się nazywają powołaniem – powołaniem duszpasterskim albo księżowskim, a to zobowiązuje do szczególnej troski o potrzebujących i uciśnionych.
   – A jakie jest niebo? – usłyszał.
   – W niebie jest Bóg – odpowiedział. – Jest więc pięknie, cicho, jest dobrze. Jest muzyka i cisza, kolorowo, pastelowo, słonecznie. – Mówił to i czuł, że to im wszystkim jest bardzo potrzebne, że na takie słowa czekali. Zrobiło się cicho. Nikt nie śmiał przerwać tego mówienia. – Będą wszyscy, których kochaliśmy i wszystko to, co kochaliśmy. Będą twoje Tatry, Beskidy, Gorce, Góry Świętokrzyskie, Karpaty – w zimie białe całe, na wiosnę z wszystkimi odcieniami zieleni, na jesieni w brązach, czerwieniach i wszystkich rodzajach złota. Będą lasy, łąki i twoje zboże, doliny, rzeki i wodospady. Będzie Kraków z kościołem Mariackim, Sukiennicami, Warszawa z Zamkiem, Gdańsk z Motławą, Poznań, Wilno, Lwów, będą twoje małe miasteczka, twoje wsie z chatami w sadach, małymi ogródkami, z bocianim gniazdem na kalenicy dachu. W niebie będzie wszystko, co tutaj pokochałeś, co masz w twoim sercu jako radość i dobro, będzie twój Słowacki, Mickiewicz i Norwid, twój Sienkiewicz, Wyspiański i Wyczółkowski, będzie Chopin, Moniuszko i Szymanowski, będą ci grały twoje wiejskie muzyki, śpiewały skowronki, będą na szybach wzorzyste koronki zimą.
   Mówił, mówił, a oni prawie zamarli ze szczęścia, zasłuchani w jego słowa. Zniknęła piwnica śmierdząca odchodami. Zniknął świat, prawie że już byli w samym niebie. Nagle wybuchł okrzyk przeraźliwy:
   – Kłamiesz! To nieprawda! Okłamujesz nas! Chcesz nas tylko pocieszyć! Kłamiesz! Nie ma żadnego nieba! Zdechniemy jak psy i nic z nas nie pozostanie!
   W ciemności zobaczył czy wyczuł, że z kąta dźwiga się jakimś nadludzkim wysiłkiem szkielet ludzki, przepycha się na czworakach przez stłoczone nagie ludzkie ciała, które leżą pokotem na betonowej podłodze. Zbliża się ku niemu z wytrzeszczonymi oczami, z szeroko otwartymi ustami łapiącymi gwałtownie powietrze, wykrzykując przekleństwa. Był przekonany, że rzuci się na niego, aby go udusić. A tymczasem ten człowiek upadł przed nim z rozdzierającym szlochem:
   – Powiedz, przysięgnij, że nie mówisz tego, aby nas pocieszyć, przysięgnij, na co masz najświętszego, że wierzysz w to, coś powiedział. Przysięgnij albo zamilcz. Zamilcz, będę wiedział wszystko. Przebaczę ci. Daruję ci.
   Zapadła cisza. Chyba wszyscy wstrzymali oddech. Czekali, co odpowie. Natężył głos jak tylko mógł najbardziej i powoli powiedział:
   – Wierzę, że jest niebo, i wierzę, że z wami tam się dostanę.
   Potem znowu zapadła cisza przerywana szlochem człowieka, który teraz czołgał się z powrotem na swoje miejsce pod ścianą w kącie.
   Śpiewali pieśni Maryjne. Tych wszyscy znali najwięcej, prawie tyle, ile kolęd, a może jeszcze więcej. Śpiewali Litanię Loretańską. To były ich nabożeństwa majowe. Znowu pachniało bzami i jaśminami, ptaki śpiewały w krzewach, tak jak u nich w domu.
   – Powiedz, po coś zgłosił się na śmierć. Za Gajowniczka czy dla nas? – posłyszał znowu pytanie.
   Poznawał ten głos. To ten sam człowiek, który na początku przeklinał, bluźnił, który prawie że z pięściami na niego się rzucił: „Dlaczegoś za mnie nie poszedł tylko za Gajowniczka? Dlaczego nie za mnie? Ja gorszy od niego? Za co, za co ja mam umierać? Jak by był Bóg na tym świecie, to nie dopuściłby do takich niesprawiedliwości”. Miotał się w tym ciasnym pomieszczeniu zatłoczonym ciałami ludzkimi; rzucał się do drzwi, wołając: „Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie!” – z szaleństwem w oczach, z pianą na ustach. – „Ja niewinny! Ja wszystko wam powiem, co tylko zechcecie!”. Aż go któryś brutalnie uciszył. Choć i to nie pomogło. Teraz już od paru dni siedział skulony, mały, ale wciąż jeszcze zbuntowany. To ten, którego mu było najbardziej żal.
   Na ich urwisku w Nagasaki wieje wiatr. Przewiewa ich drewniane baraczki. Na stole w jadalni – która była na noc sypialnią, a w niedziele i święta, i codziennie rano kaplicą – położony kawałek kiełbasy myśliwskiej, która przyszła w sam raz z Niepokalanowa. Stoi lukrowana babka, prawie taka jak w Polsce, na której napisane niezgrabnie „Alleluja”. Jest jeszcze, również niezgrabny, baranek i wreszcie jajka ugotowane przez brata kucharza – kucharza od święta, a na co dzień zecera – w cebulowych łupinach. Ze stułą na ramionach święci te dary Boże. Potem mają usiąść do uroczystego śniadania, jak to przystało, zgodnie z tradycją. Procesji nie będzie, bo nie ma monstrancji, bo nie ma z kim. Ale jakoś mu żal, więc bierze tego baranka niezgrabnego z ciasta, poświęconego przed momentem i zaczyna śpiewać „Wesoły nam dziś dzień nastał”, a potem rusza z barankiem w rękach procesjonalnym krokiem. Wychodzi wraz z lekko zdziwionymi braćmi na pole i, śpiewając wciąż tę pieśń, przy wtórze głosów braci obchodzi dookoła trzy razy swój dom na co dzień a kaplicę od święta. Na koniec zatrzymuje się twarzą w stronę miasta. Już odśpiewali to, co mieli do odśpiewania, wszystkie zwrotki, które umieli. Robi się cicho. Przed nimi rozciąga się szerokie morze zieleni, zielone grzbiety wzgórz zakrywają miasto leżące gdzieś w dole. Z wiatrem dolatuje od czasu do czasu leciutki poszum miasta. Podnosi więc w górę baranka i czyni wielki krzyż nad tym miastem. Cztery razy, na wszystkie strony świata. Przy tym czwartym krzyżu widzi, jak ścieżką pnącą się ostro ku ich baraczkowi idzie, biegnie Japończyk. Jeszcze jest daleko w dole. Ale za chwilę już jest przy nich, pozdrawiając ukłonami głębokimi, złożonymi rękami. To jeden z kilku chrześcijan, którego odnaleźli tu, w Nagasaki. Mówi coś do niego. Słyszy wyraźnie głos w uszach. Nie bardzo rozumie, o co mu chodzi. Budzi się.
   – Powiedz, znałeś Gajowniczka wcześniej?
   Na to pytanie miał prostą odpowiedź, która zresztą nic nie załatwiała:
   – Nie, nie znałem.
   Modlił się po cichu o wytrwanie swoje, o wytrwanie swoich towarzyszy. Ofiarował swoje cierpienie za Polskę, za więźniów obozu. Czy by jeszcze raz poszedł, gdy czekała na niego taka robota, która nazywała się Niepokalanów? Że on teraz sparaliżowany przez okupantów. Ale wszystko, cała Polska jest sparaliżowana. Przecież powstanie. Wojna nie będzie trwać wiecznie. Niemcy przegrają. Powróci normalne życie. Czy wolno dekować się, czekając na powrót normalnych czasów, w imię tego, że kiedyś będę potrzebny narodowi, wyłączyć się z tego, co się obecnie dzieje?
   – Czemu nie opowiadasz dalej? – dosłyszał szept z drugiej strony.
   – A o czym ja to opowiadałem? – nie był w stanie sobie przypomnieć.
   – O Pabianicach.
   – O Pabianicach, mój Boże, dopiero tutaj zaszedłem. Przecież o Pabianicach już mówiłem bardzo dawno – przypomniał sobie całkiem dokładnie. „A może on później zasnął. A może mu się to najbardziej podobało” – pomyślał.
   Rozległ się huk. Drzwi otworzyły się jak co dzień rano. Buchnęło ostre światło. Ale tym razem weszli do celi śmierci po niego, z zastrzykiem fenolu. Nie usłyszał ich. Nie drgnął. Ale żył jeszcze. Mówił wyschłym głosem, z trudem oddychając wydobywał, wyrywał z siebie z rzadka kolejne słowa.
   – On tak od paru dni już. Choć już nikogo od dawna nie ma.
   – Ma szczęście, że komendant nakazał przyspieszyć mu śmierć.
   – Lubi porządek. Dzisiaj 14 sierpnia. Kończy sprawozdanie półmiesięczne.
   – A ten nie będzie się już dłużej męczył.
   – Posłuchaj, co on mówi – polecił Niemiec polskiemu kapo.
   Zamarli na chwilę w bezruchu.
   – No i co? – zapytał Niemiec.
   – Nie bardzo potrafię zrozumieć. Słowa są zniekształcone. Chyba tam było słowo „korona czerwona”, ale nie jestem pewien.