Biblioteka



s. 1.



 


 


   Czuje, jak pot płynie mu strużkami po grzbiecie, mięśnie w krzyżu napięte wołają o przerwanie tego wrzecionowatego ruchu tam i z powrotem, tam i z powrotem, nogi drżą, serce tłucze się gorączkowo, zdaje się, że wyleci jak ptak, ręce zdrętwiałe od sztywnego trzymania drzewca, oczy wpatrzone w ślad kosy kontrolujące jej ruch domagają się poprawy, gdy dostrzegą jakiś błąd. A więc jeszcze szerzej zagarniać na prawo, jeszcze głębiej, jeszcze bardziej obciągać na lewo, żeby nic nie pozostawić po sobie, ani jednego źdźbła, i raz, i raz, i raz, a za każdym razem kroczek do przodu i do przodu, żeby nadążyć, w jednej linii z innymi kosiarzami, którzy to samo robią co on, ale jakby od niechcenia, jakby dla żartu, jakby uśmiechając się do niego z politowaniem, nie, nie z politowaniem, z serdecznością, przecież wie o tym, że z serdecznością, widzi to, gdy kątem oka na nich spojrzy. Zazdrości im tych umiejętności, tej siły w nogach i w rękach, i w grzbiecie. Boże, szczęście, że nie zaczął z nimi od samego rana, od 6 godziny, jak sobie obiecywał. Nie wytrzymałby już od dawna. Tak, ale wtedy był chłód, a teraz słońce stoi w samym zenicie i grzeje. Boże, jak grzeje. Dobrze, że wziął ten kapelusz słomkowy z szerokim rondem. I raz, i raz, i raz. Kosy wydają piękny, metaliczny dźwięk, ścinając dobrze wyschłe kłosy. Przypomina mu się słowo jego kuzynki przy podwieczorku, która porównała ten dźwięk z dźwiękiem powstającym przy uderzeniu srebrną łyżeczką o chińską porcelanę. Tak. Ale to również szelest aksamitu, szum wodospadu, huk morza. I raz, i raz, i raz. Kołysze się wraz z innymi rytmicznym, płynnym ruchem, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę.
   – Bogu niech będą dzięki – słyszy jak przez sen, nie dowierzając, że to rzeczywistość, i jeszcze raz, już sam jeden, zżyna kolejny pokos.
   – O, jaki panicz pracowity – usłyszał śmiech, który dochodził do niego jakby zza świata.
   – Klepiemy kosy – padło kolejne polecenie gumiennego.
   Postawił swoją kosę na sztorc, tak jak inni, wsparł się o nią jak o jedyną podporę, żeby nie upaść. Sięgnął do pasa po młotek i kowadełko. Podniósł ręce – chciał podnieść.
   – Paniczu, pomogę wam.
   – Nie, ja sam – tylko tyle potrafił powiedzieć, bo gardło miał wyschnięte jak pieprz i jak pieprz palące.
   Bał się oddać kosę, bo chyba by upadł. A już poderwały się w niebo ostre, wysokie głosy uderzeń. Błogosławił tę przerwę. Z każdą sekundą, z każdym uderzeniem powracał do przytomności. Zmęczenie z niego opadało jak zdarty łachman. Już czuł, że stoi w niskim ściernisku. Już słyszał głosy kosiarzy żartujące, poważne, ich śmiechy i narzekania. Wreszcie widział ludzi, łan dorodnego zboża, który stał przed nim jak zadanie do wykonania. Czuł jego zapach. Już mógł słyszeć pytania żniwiarzy, którzy go otoczyli kołem i zagadywali. Już mógł odpowiadać, już mógł skłonić stężałą twarz do uśmiechu.
   – No, to panicz dzielnie się spisał.
   – Nie wiadomo, co by było, gdyby panicz z nami od samego rana zaczął koszenie.
   – Wiadomo, wiadomo – odpowiedział ze śmiechem.
   – Ale czy jaśnie pan kasztelan wie, że panicz z nami kosi?
   – Polecił mi doglądnąć kosiarzy. I tyle. Nic więcej, nic mniej. To was doglądam.
   – Nie, nie. Doglądanie to przyjechać na koniu…
   – Przyjechałem – przerwał z uśmiechem.
   – …podjechać do kosiarzy, stać nad nimi, a jeszcze czasem krzyknąć: Prędzej! Prędzej! Nie lenić się! Szerzej brać! Żeby to do południa było sprzątnięte!
   – Nie wiedziałem, że mój pan ojciec jest taki surowy.
   – Nie. Nie jaśnie pan kasztelan. Gdzieżby on się do nas zniżał. Ekonom nas dogląda.
   Stałby tak długo, ciesząc się, że jest razem z nimi, że wytrzymał, że popracował. Ale poderwało ich następne polecenie przewodnika:
   – Idziemy na obiad. Baby już czekają na nas pod lasem.
   Szedł w gromadce z kosą na ramieniu. Chłodny wiatr chłodził jego przepoconą koszulę, która przywarła mu do pleców. Szedł, naciągając krok, po ściernisku, uważając, żeby nie naruszyć pokosów. Tak, to była droga, którą przebył.
   – Wtedy zdawało się, że jej nie ubywa, a teraz to idzie się prędko – ktoś powiedział, jakby odczytując jego myśli.
   Na skraju lasu, na mchu już widział rozpostarty obrus. Na nim porozkładany chleb i statki. Kobiety poznały go z daleka. Wstały na przywitanie, onieśmielone takim niespodzianym gościem.
   – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – pozdrowił je serdecznie.
   – Na wieki wieków amen – odpowiedziały chórem.
   I pokłoniły się do pasa, dziewczynki dygnęły nieśmiało, tylko małe dzieci z palcem w buzi uśmiechały się do niego przyjaźnie.
   – Ale co my paniczowi damy do jedzenia?
   – Gdybyśmy wiedziały, że na obiedzie takiego gościa mieć będziemy, przyszykowałybyśmy coś lepszego.
   – Ja nie za jedzeniem tęsknię, tylko za piciem.
   – Jest woda źródlana, jest kwaśne mleko.
   – Zimne?
   – Zimne, z kamiennego garnca.
   – No, dajcie proszę.
   Przeżegnali się wszyscy, zmówili „Ojcze nasz” i zabrali się żwawo do jedzenia. Pił zimne mleko, które mu wlały kobiety do glinianego garnuszka. Śmiał się, bo od czasu do czasu wielkie, zimne kawały mleka – „można by je nożem krajać” – przypomniały mu się ulubione słowa matki – oblewały go aż po sam nos.
   – Ale kto panicza tak dobrze kosić nauczył? Bo chyba nie pan Biliński.
   Wybuchnął śmiech.
   – Jakub – wskazał na starszego kosiarza stojącego w głębi.
   – Jakub? Toś ty na nauczyciela dworskiego awansował.
   – To panicz sam tego domagał się.
   – Ty się nie broń. Ale jak cię znalazł w czworakach?
   – Dowiedział się jakoś od mojej żony, która we dworze służy za pokojową, że moje dziecko chore i zaczął do niego przychodzić.
   – No, chyba że tak. Panicz nie tylko do twojego dziecka chodził. Do mojej starej matki też.
   – Ludzie mówią, że to dlatego panicza wysłać chcą do szkół, żeby nie pospolitował się z nami.
   – Jest obecnie rok 1564. Mam więc 14 lat. I pan Biliński nie wystarcza. Trzeba się zabrać do prawdziwej nauki, w prawdziwej szkole.
   Mówił to i chciał w to wierzyć, ale w to nie wierzył. Patrzył z cienia lasu na szerokie łany zbóż sięgające aż po horyzont, po których wiatr chodził. Przy tym kołysaniu dostrzegał czerwone maki, niebieskie bławatki, fioletowe kąkole. „Gdzie ja to znajdę. Po co mi w świat. Czy tego mi nie wystarcza?”.
   – A może by panicz skosztował naszych ziemniaków ze skwarkami. Mam też kawałek gotowanego mięsa.
   – Nie, tylko ziemniaki – ucieszył się. – Ale nie dawajcie mi osobno. Zjem ze wspólnej miski.
   Sięgnął podaną łyżką do stosu dymiących jeszcze ziemniaków polanych słoniną z dużymi skwarkami.
   – To jest najlepsze moje jedzenie. Całe życie bym tylko to jadł.
   – Znudziłoby się paniczowi.
   – To bym wtedy popił kwaśnicą i znowu bym nabrał smaku – zaśmiał się.
   Popijał gorące ziemniaki lodowatym mlekiem i był szczęśliwy. Skończył, gdy się spostrzegł, że na niego czekają.
   – Jeszcze trzeba otrzeć wąsy po mleku – usłyszał radę.
   Otarł wierzchem dłoni i rękawem koszuli resztki mleka. I wtedy usłyszał:
   – No to do roboty.
   Wstał z wszystkimi na tę komendę. Stwierdził, że w krzyżu jeszcze czuje ból, ale ruszył żwawo ze swoją kosą za kosiarzami. Ustawił się w szeregu, w tym samym miejscu, w którym był poprzednio.
   – W imię Boże.
   Przeżegnali się wszyscy i zaczęli znowu. Raz, raz, raz. Już było mu łatwiej niż poprzednio. Już się mniej bał swojej słabości. Już wiedział, ile potrafi.
   Przypomnieli mu groźbę, która nad nim zawisła – szkołę. I chyba mieli trochę racji w tym, co powiedzieli, że pan ojciec nie był zadowolony z tego pospolitowania się z ludźmi z czworaków. Pani matka go broniła. Ale też nie zawsze obronić potrafiła. Zakazu wprost na koniec nigdy nie otrzymywał. Tłumaczył się Ewangelią, poleceniem Pana Jezusa: „Byłem chory, a odwiedziliście mnie”. Choć tego argumentu przestał używać, gdy się spostrzegł, że pana ojca on doprowadza do irytacji: „Mnie tu Ewangelii i chrześcijaństwa nie będziesz uczył” – zwykł wtedy wybuchać. Albo: „Od kazań jest ksiądz kanonik”. Wobec tego najchętniej milcząco przeczekiwał takie reakcje, żeby na koniec podejść i pocałować ojca pana w rękę w geście przeproszenia. „Ty mnie nie przepraszaj, ty mnie nie przepraszaj. Bo niby przepraszasz, a swoje myślisz. Bo przepraszasz, a nie masz zamiaru poprawić się i dalej będziesz robił to samo”. Próbował to wszystko jakoś obrócić w żart, mówiąc: „Bo to już odziedziczyłem: cały ród Kostków był taki uparty”. Albo: „Pan ojciec się gniewa, ale przecież wie, że to nic złego, co robię, a przynajmniej nic wielkiego złego. Gorzej byłoby, gdybym przesiadywał u Żyda w karczmie”. „Co mi takie rzeczy waść opowiadasz. Czyste facecje”. Tu już pan ojciec oburzał się naprawdę i zapominał się, i mówił do niego przez „waść”. „A właśnie, a właśnie. Nie chodziłem i nie chodzę”. „Tego by jeszcze brakowało” – wysapywał pan ojciec swoje zaniepokojenie.
   – Ejże, gościa mamy – usłyszał obok siebie głos, który go wyrwał z zamyślenia.
   Podniósł głowę. W odległości kilku kroków stał na koniu pan Biliński. Przerwał koszenie. Zdziwiło go, że nie dostrzegł tego wcześniej. „Przecież powinienem usłyszeć tętent konia”. Patrzył w jego stężałą od oburzenia twarz i usłyszał:
   – Pan kasztelan życzy sobie, aby panicz wrócił ze mną do dworu.
   Wbił kosę na sztorc. Otarł pot z czoła. Pan Biliński trzymał jego konia za uzdę. Jak on go znalazł? Chyba kobiety mu go wskazały – zdziwił się.
   – Muszę wracać. Widać coś się wydarzyło we dworze, oby Bóg dał, żeby nic złego. Zostańcie z Bogiem.
   – Boże prowadź.
   Wskoczył na siodło. Już z wysokości konia zakrzyknął:
   – Szczęść wam Boże!
   – Bóg zapłać – usłyszał w odpowiedzi.
   Wracali.
   – Coś się stało?
   – Pan kasztelan otrzymał okazją pismo od ojców jezuitów z Wiednia i chciał jego treść przekazać obu paniczom.
   – A co w tym piśmie stoi?
   – Pan kasztelan był łaskaw mi to oznajmić.
   – A więc, tak czy nie?
   – Tak. Ojcowie jezuici donoszą, że będą zaszczyceni mieć was: panicza Stanisława i panicza Pawła w swojej szkole i w swoim konwikcie i że od początku września nauki się zaczynają, i należy przybyć na miejsce najlepiej z końcem sierpnia – powtarzał z pamięci jakby czytał otwarty przed sobą dokument.
   – A waść? – spytał go.
   – Pan kasztelan dał mi polecenie, abym z paniczami udał się do Wiednia dla ich opieki, pomocy i nadzoru.
   – Ale chyba nie będzie waść mógł z nami w konwikcie mieszkać.
   Pan Biliński spojrzał na niego podejrzliwie czy aby sobie z niego nie stroi żartów, ale zaraz odpowiedział:
   – Jaśnie pan kasztelan już to przewidział i polecił mi wynająć dla siebie stosowne do mojego szlacheckiego pochodzenia locum.
   – Dobrze, jeżeli tak, choć nie pojmuję, co waść tam będzie robił.
   – Będę rozwijał moje umiejętności, którymi mogę służyć w przyszłości rodzinie Kostków.
   – A poza tym? – spytał go żartobliwie.
   – Poza tym mam być w stałej bliskości jezuickich profesorów i wychowawców obu paniczów i donosić pilnie o postępach ichmościów w nauce i w cnocie.
   – No to zaiste pracy waść będziesz miał co niemiara – powiedział znowu żartem.
   Tym razem pan Biliński wyraźnie się zezłościł.
   – Moim obowiązkiem byłoby zameldować panu kasztelanowi to, co zastałem na polu.
   – Cóż to mianowicie waść zastał? – udał zdziwionego.
   – Niech panicz nie stroi sobie żartów.
   – Bardzo przepraszam, jeżeli was uraziłem.
   – Nic nie pomoże przepraszanie. Doniosę panu kasztelanowi, że panicz kosił z kosiarzami i spożywał z nimi posiłek.
   Nie chciał się już przekomarzać i powiedział tylko krótko:
   – Wszystko co robię, waść wie dobrze, nie jest tajemnicą i może waść spokojnie donieść o tym panu ojcu.