Biblioteka


 
s. 4.





 


   Gdy zbliżali się do dworu, przed bramą wjazdową spostrzegł bryczkę plebana. Nie lubił go. Nie lubił jego proszącego głosu, jego przymileń, ukłonów, jego na każdym kroku załatwiania jakichś interesów, które się wyłaniały nagle z zawikłanej jak kłębek lnu jego mowy.
   – Paweł, ty idź do siebie, ja pójdę do pana ojca i zgłoszę, że już jesteś. Myślę, że na jedzenie dziś ochoty nie masz.
   Paweł, w ostatnim etapie drogi nie tylko drzemiący ale zasypiający, bez słowa powlókł się osowiałym krokiem do siebie.
   – No to chodźmy – zwrócił się do pana Bilińskiego – bo już czas wieczerzy.
   Gdy weszli, nakrywano do stołu w jadalnym. Ojciec z plebanem byli jeszcze w salonie, zajęci rozmową.
   – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
   – Na wieki wieków! – wykrzyknął rozanielonym głosem pleban. – Jakże się cieszę, że moje oczy mogą oglądać jaśnie wielmożnych panów, zwłaszcza panicza Stanisława. Witajcie, a witajcie, bo się tu na was doczekać nie możemy, a przecież to najwyższy czas na wieczerzę, tak że pan kasztelan zdecydował nie czekać dłużej na was, tylko podawać do stołu, bo wie, co to znaczy, gdy czas goni, gdy pracy tyle, a wieczór się zbliża. Bo my tu po petycie. Od rana w drodze, nie przymierzając o suchym pysku od domu do domu, od zagrody do zagrody, od dworu do dworu, aż nóg nie staje, aż język zasycha w gębie od ciągłego mówienia i chętnie by się zwilżył choćby szklaneczką miodu, ale to nikomu nawet na myśl nie przychodzi, żeby wspomóc spragnionego.
   – Pan Jezus o kubku wody mówił – wtrącił pan ojciec.
   – Tak, ale to tam, w dalekiej Palestynie, ale u nas inne okoliczności. Dawniej to prawie w każdym domostwie siadać prosili, stół zastawiali, częstowali, a prosili, a namawiali, ledwo się człowiek wybronić potrafił.
   – Nie wyglądacie na to, żebyście się tak bardzo wybraniali.
   – No i to jest mój krzyż. Bo jak się wybraniać. Obrazi się ich, poczują się dotknięci, że gardzę nimi, że nie chcę się niczego tknąć, co z taką miłością i szacunkiem dla swojego proboszcza przygotowali. Tak i musi człowiek spożywać. Ale czasy się zmieniły, wiara w narodzie upada. Brak szacunku dla osób duchownych. Stąd też dążyłem przez cały dzień do tego pałacu Kostków, myśląc sobie, że tu wreszcie swoje wycieńczone ciało skrzepię.
   – Na wycieńczonego to jegomość nie wyglądacie. Musiałoby wam to brzuszysko spaść.
   – A, to tylko choroba temu winna, choroba, i ona się domaga, by wzmocnić się jakimś choćby udźcem baranim albo, jeśli pan kasztelan taki łaskaw, to i combrem zająca naszpikowanym słoninką i podlanym, tak, podlanym zawiesistym sosem. A żeby zbyt wielki kęs suchy nie utknął w gardle, to podlanym również okowitą. Bo już trzeba dalej w drogę. Petyta to i wielki obowiązek, i ogromny trud. Trzeba się od rana do wieczora wlec po tę odrobinę zboża.
   – No, nie taka odrobina. Kilka worków kazałem na wasz wóz załadować.
   – A, Bogu niech będą dzięki – rzucił się, aby ucałować kasztelana w ramię, ale ten go z uśmiechem pobłażliwym powstrzymał.
   – No, gdzie taki drugi dom w parafii, gdzie taka wierność Kościołowi na świecie. Bóg zapłać. Bóg zapłać. Prosił będę Pana Jezusa i Jego Najświętszą Matuchnę, żeby wielokrotnie zapłaciła za tę dobroć jaśnie wielmożnego pana kasztelana. No, całuj, chłopcze, ręce jaśnie wielmożnego – tu wyciągnął spoza siebie chłopaczynę zabiedzonego, który teraz zgodnie z rozkazem na swych pajęczych, sztywnych nogach usiłował się zbliżyć do potężnego ojca pana i uchwycić jego dłoń, aby złożyć na niej pocałunek, a gdy ten wzbraniał się przed kolejnym potokiem wdzięczności, pleban nie ustępował, ale pokrzykiwał zapamiętale: – Niech się uczy, niech się uczy!
   Już tego dłużej nie wytrzymał, tej komedii obrzydliwej, oślizgłej, będącej upokorzeniem już nawet dla niego samego. Zwrócił się do ojca:
   – Panie ojcze, chcę powiedzieć, że wróciliśmy przed chwilą i że ponieważ Paweł już w gościnie wieczerzał, przeprasza, że nie będzie nam towarzyszył i udał się do siebie.
   – Dobrze. Porozmawiam z nim jutro, bo jeszcze na dzisiejszy wieczór mam innych parę spraw do załatwienia. A teraz chyba już czas na posiłek.
   I tak też było, bo w tym momencie wszedł ochmistrz dworu i zakomunikował uroczyście:
   – Jaśnie panie, podano do stołu.
   Pleban zatarł pulchne rączki i podreptał, nawet nieproszony, w stronę jadalni, zachęcając resztę:
   – Chodźmy, chodźmy, bo wystygnie, a zimny posiłek może zaszkodzić, zwłaszcza na mój wygłodzony żołądek to wręcz zabójcze, a przynajmniej niebezpieczne. – Zatrzymał się w progu jadalni, zobaczył przy stole stojących przy krzesłach domowników i rezydentów. – O, witam szanownych państwa. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. – I witał ich wyciągniętymi rękami, jakby jaki wielki gość i dobrodziej: – Cieszę się, że szanownych waszmościów i dostojne panie znowu widzę. – Zajął centralne miejsce bez chwili wahania. – Ale zabierzmy się do jedzenia, które mości kasztelan przygotował dla nas w swojej szczodrobliwości – wykrzyknął. – Benedicat nos, Deus, et haec Tua dona quae de Tua largitate sumus sumpturi – resztę pomruczał pod nosem, tak że nikt jej nie zrozumiał, zrobił mały, tłusty znak, który miał przypominać krzyż. – No i zabieramy się do jedzenia w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
   Szybko usiadł i, nie przestając mówić, już wpatrywał się w talerz, do którego usługujący nalewał mu zupy.
   – Jaka szkoda, że tak rzadko tutaj, w tym zacnym i bogobojnym domu bywam.
   – Nie tak rzadko – sprostował pan ojciec. – Za miesiąc będziecie po ziemniaki, a nie tak dawno byliście za jajkami.
   – Cóż to jest kilka razy do roku, jak dusza pragnęłaby choćby raz w tygodniu tu gościć, aby nacieszyć się tak dostojnym towarzystwem.
   Przyglądał się plebanowi bez przerwy, z uporczywą wnikliwością, tym jego przechodzeniom od jednej sprawy do drugiej, słowom bez pokrycia, prymitywnym ruchom, wyuczonym, wypraktykowanym, które były obrzydliwą karykaturą jakiejś pokory i zarazem serdeczności, a które nic nie znaczyły. „Skąd on to wziął, jak on to sobie wypracował. Czy też na tej zasadzie ukształtuje się to chłopię, które zastraszone, nieśmiałe przycupnęło na końcu stołu i wpatruje się w swego mentora wybałuszonymi oczami. Ono też takie będzie za te kilka lat obcowania ze swoim mistrzem. I tak wygląda nasze polskie duchowieństwo parafialne. Pogardzane zarówno przez dwory, jak i przez wieśniaków, choć może ci ostatni bardziej ich przynajmniej tolerują, odnoszą się do nich z jakimś zabobonnym strachem, jeżeli nie szacunkiem nawet: na tej zasadzie, że on, ten chodzący sakrament, ma jakieś tajemne możliwości i władze od Pana Boga dane”. Patrzył, jak proboszcz teraz zmiata jedno danie po drugim, nie zwracając uwagi na to, czy inni zaczynają, czy kończą, poleca dodawać sobie to, co mu bardziej smakuje, pije trunki szerokimi haustami, ociera po chłopsku usta wierzchem dłoni i gada. Zachwala zupę, mięsa, wina, nalewkę, ciasta. Ale to mimochodem, w pośpiechu, bo sprawa była teraz o soborze trydenckim. Najwyraźniej nie należał do jego sympatyków.
   – Niechby się tam zajmowali naukami Lutra i jego zwolenników, ale po co nos wtykają do spraw, na których się nie znają.
   – A o czym to jegomość myśli?
   – O wielu bardzo rzeczach. Chociażby ten wymysł z seminariami. Gdzież się lepiej wychowa kandydata na księdza jak nie na plebanii, a oni chcą w biskupim mieście domy budować i tam ich latami trzymać, uczyć teologii, może jeszcze na uniwersytet posyłać, i po co? Czy widział kto, żeby kowala kształcić na uniwersytecie? Śmiech pusty. Czeladnik się uczy na kowala w kuźni, przy mistrzu kowalskim. Tak i kandydat na księdza najlepiej się nauczyć może przy proboszczu na plebanii. Czy nie jest tak, powiedz sam.
   Tu pleban się nagle zwrócił do swego podopiecznego. Tamten, zaskoczony, nie wiedział chyba jak ma zareagować i milczał, wpatrując się tylko trochę przestraszonymi, trochę niewiedzącymi oczami.
   – Do ciebie mówię! – wrzasnął na niego pleban. – Odpowiadaj: tak czy nie?!
   – Tak, tak – powiedziało pospiesznie chłopię. Choć niepewne, czy trafia właściwie.
   – No, sami łaskawi państwo słyszycie potwierdzenie moich racji. Nawet ten chłopiec to rozumie, a tamci ojcowie soborowi nie.
   – No, ale jegomość chyba przyzna, że teologii na plebanii to on się nie nauczy.
   – A po co mu teologia. Po co mu rozważanie, czy na końcu szpilki zmieści się sto diabłów, czy nie. Po co mu rozróżnianie między essentia i existentia, między substantia i accidens. I co to jest aseitas Dei. Po co mu znajomość monoteletyzmu, manicheizmu. Po co mu wiedzieć, kim był Ariusz i o co mu chodziło. Niech się tym mnichy zajmują.
   – No, ale jegomość coś na ten temat wiesz.
   – Wiem, a wiem i jeszcze parę innych rzeczy, wiem, bom był w zakonie, ale przestało mnie to cieszyć – za duży był rygor – i po paru latach uciekłem stamtąd. On, tak jak ja, będzie siedział między chłopami i musi się z nimi dogadać. Ewangelię im czytać, na Matkę Boską Siewną święcić ziarno, na wiosnę pola i płachty siewne, święcić zbiory na Matkę Boską Zielną, egzekwie odśpiewa, przy katafalku się za nieboszczyka pomodli. Nauczę go odprawiania Mszy świętej. Udzielania sakramentów. To, że nie bardzo będzie wiedział, co mówi po łacinie, to nie takie ważne. Wystarczy, że Pan Bóg rozumie.
   Tu wszedł w słowo pan Biliński:
   – Bardzo przepraszam księdza dobrodzieja, że ośmielam się być zdania przeciwnego. Ale jeżeli dobrze myślę, funkcja księdza jest nie tylko taka. Ksiądz powinien uczyć. A skąd może uczyć, jeżeli sam nie umie. I dlatego też sądzę, że sobór miał rację, nakazując biskupom kształcenie adeptów do stanu duchownego w seminariach, gdzie teologia ma być szeroko wykładana. Tylko wtedy księża będą mogli uczyć, to znaczy, po pierwsze, kazania mówić, tak jak to podczas soboru podnoszono. A przecież u nas kazań po kościołach się nie mówi.
   – Po co kazania mówić – usiłował bronić się pleban. – Ludzie dobrze wiedzą, kiedy grzeszą, a kiedy dobrze czynią.
   Ale pan Biliński chyba uznał, że ten argument niegodny jest odpowiedzi, i mówił dalej:
   – Jeżeli teraz tak gwałtownie szerzą się herezje: i luteranizm, i kalwinizm, a przedtem husytyzm i bracia czescy, to powodem tego jest niedouczenie samych biskupów i księży, a w konsekwencji i świeckich.
   – Herezje – zabrał głos pan ojciec – przede wszystkim szerzą się przez chciwość ludzką. Sekularyzacja jest źródłem głównym herezji. To jest wynalazek szatański: grabież mienia kościelnego: ziemi, domów, bibliotek, stajni, stodół, zamków, klasztorów i wszystkiego, co w tych budynkach się znajduje. Książęta odkryli nowy, prosty sposób bogacenia się. Cóż to za trudność ogłosić się luteranem i w tym samym dniu zagarnąć wszystkie kościelne majątki.
   – A niechże cię, mój drogi panie kasztelanie, serdecznie uściskam, żeś mi w sukurs przyszedł, bo i ja to chciałem powiedzieć, ale tak rozsądnie i logicznie nie potrafiłbym.
   – Nie, nie, mój księże, to nie tak. Ja tylko do tego, co imć Biliński powiedział, chciałem uzupełnienie dodać, a nie jego tezie przeczyć. Uzupełnień zresztą należałoby dodawać wiele. Chociażby i sposób nominacji biskupów. Od samego początku sprawa jest fałszywie postawiona. A przynajmniej od wielu wieków. Myślę tutaj o tym samym, o co w XI wieku papież Grzegorz VII starł się z cesarzem Henrykiem IV. Mam na myśli inwestyturę.
   – Powiedz, mój złociutki kasztelanie, wyraźniej, o co ci chodzi, bo już prawie wiem, co masz na myśli, ale dręczy mnie jakiś niepokój, że się jednak mylę.
   – Sprawa jest prosta: dopóki biskupi są potentatami świeckimi, dopóki rozporządzają majątkami ziemskimi, dopóty wzbudzają zazdrość ludzką u królów i książąt: chciwość, by te majątki zagarnąć, a przynajmniej obsadzać je swoimi ludźmi, nie patrząc na dobro Kościoła, albo lepiej powiedziawszy: na dobro wiernych, którzy będą podlegać władzy biskupa.
   – Jeśli pan kasztelan zezwoli mi powiedzieć, co na ten temat myślę… – zaczął nieśmiało pan Biliński.
   – A mów, waszmość, proszę.
   – Otóż jest to sprawa jeszcze bardziej skomplikowana. Majątki, którymi rozporządzają biskupi, nie są dla ich wygody, ale ex definitione mają służyć ludziom, by z ich pomocą mogły być utrzymywane rozmaite dzieła, mające zasadnicze znaczenie dla życia narodu. Zło tkwi tylko w tym, że o obsadzie decydują nie czynniki kościelne, ale świeckie.
   – Bene dixisti – pochwalił go pan ojciec. – O tym myślałem, a waćpan to jeszcze lepiej ujął. Ale przejdźmy do salonu, po co siedzieć dłużej przy stole, na który już nic nie przynoszą – zażartował pan ojciec.
   – Może w salonie jeszcze co znajdziemy albo może tam jeszcze coś przyniosą – dorzucił pleban. – Może jakąś starą nalewkę, która by ten dobry obiadek przetrawiła, albo jakieś dobre winko, a przynajmniej już piwo. Ale póki co, pokażę wam skarby, jakie wiozę ze sobą. No, przynieśże, gapo, moje sakwy, co się patrzysz z wybałuszonymi ślepiami – zwrócił się nagle z zaskakującą złością do kleryka.
   – O jakich to skarbach mowa po tym wszystkim, co było dotąd tu powiedziane. Czy takie same jak za każdym razem?
   – Czy mogą być inne, większe?
   – Ale nie liczcie, że mnie na nie skusić potraficie.
   – A może wreszcie pan kasztelan da się namówić, by powodzenie, zdrowie i życie na tym świecie sobie zapewnić i szczęście wieczne na tamtym świecie. Ale najpierw niespodzianka największa.
   Wysupłał z pomiętych szmat srebrne puzderko, w którego pokrywce umieszczone było szkiełko. Teraz panu ojcu przez nie coś pokazywał, podtykając mu je pod sam nos. Pan ojciec wziął puzderko w rękę i przyglądał się jego wnętrzu przez malutką szybkę.
   – Ex Ligno Crucis D.N.J.Ch. Drzewo krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa brzmi tu napis i faktycznie nad nim dwie drzazgi drewna ułożone na krzyż.
   – A więc jest niespodzianka czy nie? Miałem coś takiego dotąd? Nie, nie miałem – sumitował się pleban.
   – A te relikwie po co są, albo przeciw czemu?
   – Jaśnie pan raczy darować. Jak to na co albo przeciwko czemu. Czy są drogocenniejsze relikwie na świecie niż drzewo krzyża świętego, na którym wisiał Zbawca nasz, Pan Jezus Chrystus? – mówił pospiesznie, z urażoną pobożnością. – Na wszystko to służy i przeciwko wszystkiemu. Przywiózł mi te drogocenności zaprzyjaźniony mnich franciszkański, który lata całe spędził w bazylice Grobu Pańskiego i przyjechał do Polski na krótko, żeby dostarczyć takie samo jak to puzderko ojcu generałowi franciszkanów, który tu przebywa z wizytacją swoich klasztorów. A potajemnie, bez wiedzy swoich przełożonych, mnie tę świętość bezcenną odstąpił za drobną sumę.
   – Za którą na pewno można by zakupić wieś średniej wielkości – dopowiedział ojciec pan tym samym co pleban tonem.
   – To już nic nie powiem, jeżeli jaśnie pan robi kwestię z powodu drobnej ofiary, którą trzeba za tę świętość złożyć. Żąda ode mnie jaśnie pan – mówił to wszystko tonem obrażonego dziecięcia, które zostało oskarżone, że wyjadło cukier z cukiernicy – żebym ja wykorzystywał dobroduszność mojego przyjaciela? Przecież ja nic nie chcę za tę świętość. Tego mi nawet nie wolno. Już sobory zagroziły klątwą za takie postępowanie – za handlowanie relikwiami. Ale on musiał ponieść ogromne koszty podróży, i morzem, i lądem wędrował on stamtąd. Za to należy mu się zwrot kosztów.
   – No, no, wie jegomość, co mi kiedyś powiedział jeden światły biskup?
   – Nie jestem wcale tego ciekawy – odpowiedział pleban, wietrząc jakiś podstęp.
   – Ale ja i tak powiem. Otóż ten że excelentissimus powiedział mi, że gdyby z relikwii krzyża świętego, które są po kościołach, jak i w prywatnych rękach po świecie, chcieć złożyć krzyż, to byłby to nie jeden krzyż a setki krzyży.
   – To, po pierwsze, był tak zwany światły biskup, jak sam pan kasztelan raczył zauważyć, a po drugie, to nie dotyczy tego przykładu, ponieważ te relikwie są prosto z Ziemi Świętej i od mojego przyjaciela, którego jestem taki pewien jak siebie samego – mówił pleban, już całkiem obrażony.
   – Co tam jegomość masz jeszcze? – pytał z niezmąconym spokojem pan ojciec.
   – A mam szkaplerz z Góry Karmel. Prosto stamtąd, z tamtego klasztoru wzięty i na grobie przeora, któremu Matka Boska się objawiła, położony.
   – Od czego chroni albo czemu służy?
   – O, uświęceniu duszy i wzmocnieniu ciała. Jeden jest tylko warunek, że nie można go zdejmować ani w dzień, ani w nocy, inaczej wszystko przepada. A, i jeszcze udoskonalenie. Żeby to nie był wielki płat sukna na całe piersi i na całe plecy, co zwłaszcza wielce dokuczliwe jest latem, wobec tego zmniejszono go do małych płateczków dwóch, na dwóch wstążkach, tak sprytnie zamocowanych, że jak szeleczki się przez głowę przerzuca i jeden jest z przodu, drugi z tyłu.
   Pokazywał pleban ten sposób, przerzucając płatek ciemnobrązowego sukna wełnianego przez głowę na plecy, zatrzymując na piersiach płatek drugi.
   – Co jeszcze? – pytał pan ojciec.
   – Otóż to rzecz święta, najstosowniejsza dla pana kasztelana, słynnego rycerza. Ryngraf z podobizną Matki Boskiej Częstochowskiej w Częstochowie zakupiony i tam poświęcony, który przed bitwą należy zawiesić sobie na piersi. Słyszałem dziesiątki takich przypadków, kiedy strzała albo kula pohańcza odbijała się od takiego jak ten ryngrafu, nic nie czyniąc rycerzowi wracała do tego, kto ją wystrzelił i zabijała go na miejscu.
   – Mam taki. Co chcecie jeszcze pokazać?
   – Mam medaliki cudowne i mam krzyżyki przynoszące odpusty, jeżeli się je cięgiem na szyi nosi, a w godzinę śmierci dające odpust zupełny. O, są tu jeszcze litanie do Matki Boskiej Loretańskiej wydrukowane na pergaminie.
   – Umiem na pamięć.
   – Ale zawsze lepiej mieć wydrukowane, bo można uzyskać za nie 7 dni odpustu, a jak się odmawia z pamięci, można opuścić jedno wezwanie i wszystko na nic, cały odpust się traci.
   – Co jeszcze?
   – O, bym zapomniał: mam różańce z Ziemi Świętej, z drzewa oliwkowego zrobione. Z tego, które rośnie w Ogrodzie Oliwnym, gdzie Pan Jezus modlił się przed swoją męką i śmiercią. Ze starych drzew oliwnych, które na pewno rosły wtedy, gdy to się działo. To nie do wiary, ale drzewa oliwne naprawdę mogą żyć ponad dwa tysiące lat. Dlatego te różańce są takie drogie.
   – Ale po co wam, jegomość, tyle pieniędzy?
   – To nie mnie. To muszę wszystko oddać tym, od których tę świętość w zastaw wziąłem – tłumaczył się pokornie. – A gdy oni mi ze swojej szczodrobliwości coś za to skapną, to wszystko dla kościoła oddaję. A i tak to nie wystarczy. Muszę teraz dach nowy położyć na kościół, bo zaczyna przeciekać i dlatego chciałem prosić jaśnie pana kasztelana, naszego kolatora, żeby nas wspomógł.
   – Przecież ma jegomość plebańskiego lasu dość.
   – A tak, a tak. Ale takich sosen jak w lesie jaśnie wielmożnego kasztelana, nie mamy. A byle jaki gont na świątynię Pańską kłaść, to zgroza i obraza Boska. Ale żebym nie zapomniał. Są jeszcze ludzie pobożni, którzy dokonują jeszcze większych dzieł w trosce o zbawienie swoich dusz – pleban zaczął to mówić tonem tajemniczym a zarazem pełnym zaufania do swoich słuchaczy. – To są ludzie, którzy zwracają się do Kościoła, aby w ich intencji, albo w intencji ich zmarłych, była odprawiana codziennie Msza święta zawsze. Ja mogę za małą opłatą w tym pośredniczyć.
   – Raczyłby ksiądz proboszcz wyjaśnić, co to znaczy „zawsze”? – spytał ciekawie pan Biliński.
   – To znaczy – tu pleban zaczął uroczyście – jak długo będzie Kościół istniał, czyli do końca świata, będzie się codziennie odprawiała za nich najświętsza ofiara.
   – Słyszałem, owszem, słyszałem o tych tak zwanych księżach altarystach – dorzucił ojciec pan. – Święci się tych ludzi na księży tylko w tym celu, aby odprawiali raz dziennie tę jedną jedyną Mszę świętą. Żadnych innych obowiązków księżowskich nie wykonują. Można sobie łatwo wyobrazić, że te Msze święte wieczyste kosztują majątek. Nie znam się na tym, ale jest to, moim zdaniem, niejaki abusus, a los tych altarystów godny politowania.
   – Jakże można, szanowny panie kasztelanie, taką opinią szermować. Cóż więcej człowiekowi może dawać szczęścia jak odprawianie Mszy świętej. A że to kosztuje. Czym są pieniądze wobec szczęścia wiecznego, które za nie można otrzymać.
   Wciąż patrzył to na swojego ojca pana za spokojną, surową twarzą, to na plebana, po którego twarzy przelatywały co chwila nowe skurcze udawanych przeżyć. To wszystko, co usłyszał, było dla niego coraz większą piramidą niezrozumiałości i obrzydliwości. Było mu niedobrze, mdło. W ustach miał niesmak. Jakby jakieś nieświeże jajko zjadł. Zaczęły mu się twarze ojca i plebana coraz bardziej zacierać, mętnieć. Głosy dochodziły do niego coraz bardziej z daleka. Nogi zaczęły mu się robić miękkie w kolanach. Jeszcze w ostatniej chwili uczepił się kotary okiennej i upadł z nią na dywan.