Biblioteka



s. 8.



 


 


   Wspomnienia wybuchły ze zdwojoną siłą, gdy z Rostkowa zupełnie niespodziewanie przyjechał plenipotent pana ojca. Słuchał fragmentów rozmowy, chcąc nie chcąc, przez uchylone drzwi swojego pokoju, których Paweł nie zamknął, zbiegając w dół, by przywitać niespodziewanego gościa. Potem zresztą wyszedł na miasto, zostawiając go w salonie z panem Bilińskim.
   – Szanowny pan, mości kasztelan, mój chlebodawca, zadowolony jest z regularnej korespondencji, którą otrzymuje od waszmości. Niemniej, zaniepokojony wydarzeniami, o których waść w ostatnim liście donosił, wysłał mnie stante pede, abym na miejscu przyjrzał się własnymi oczami, jak się sprawy mają, i zreferował mu immediatim. Mam też od niego upoważnienie, aby albo zostawić paniczów we Wiedniu, albo zabrać do Polski, czy też do innego miasta translokować. Widzę jednak, że tylko ta pierwsza ewentualność pozostaje, wobec stanu zdrowia panicza Stanisława.
   Słyszał, jak pan Biliński swoim spokojnym, beznamiętnym głosem zdawał sprawozdanie plenipotentowi pana ojca. Krótkim, zwięzłym, rzeczowym stylem referował to, co się działo przez te ostatnie kilkanaście miesięcy. Teraz dochodziły do niego już tylko poszczególne słowa, fragmenty zdań, wywołując fale wspomnień z czasów jakby o całe wieki odległych, a przecież naprawdę odległych o niecałe dwa lata. A więc był przyjazd do Wiednia. Po długiej drodze z przygodami. Zaskoczenie ulicami, kamienicami, sklepami, ruchem miejskim, innym niż na wsi stylem życia. Zakwaterowanie się w konwikcie jezuickim. Nowy budynek. Jeszcze prawie pachnący drewnem, świeżymi tynkami, farbami. Skromny, ale na swój sposób wygodny, dostarczający wszystkiego, czego potrzebują młodzi ludzie, by się uczyć. Biblioteka, kaplica, refektarz, wszystko obszerne, choć nie za duże ale przestronne, jasne. Tamta szkoła. Pomieszczenia wygodne, choć skromne. Środowisko studentów z całego świata, choć przeważali Austriacy. Trudności w porozumiewaniu się z nimi. Ratowanie się na krótko łaciną. Gwałtowne douczanie się języka niemieckiego. Zawiązujące się pierwsze przyjaźnie. Uporządkowany dzień. I dyscyplina. Wykorzystana każda minuta. Okresy pracy, a wtedy i ciszy, okresy rekreacji, kiedy wolno rozmawiać, okresy nocnej ciszy, kiedy znowu zakazana rozmowa. Rygor bardziej niż wojskowy. Niektórzy – między innymi i Paweł – okrutnie narzekali. Ale faktycznie nie ma innego rozwiązania przy dużej ilości młodych ludzi, bo inaczej byłby harmider i żadnych szans na prawdziwą pracę. Biblioteka świetnie zaopatrzona. Przepiękna kaplica, gdzie mu zawsze było dobrze.
   Jemu to wszystko jak najbardziej odpowiadało. W miarę płynących szybko dni czuł się tu coraz lepiej. Był zachwycony. A nade wszystko świetni ojcowie profesorowie i prefekci, do których można się było zwrócić z każdą sprawą, których nie dziwiło żadne pytanie. I zdawało się, że trafił najlepiej na świecie. Otwierały się przed nim nowe światy zagadnień, o których dotąd nie miał pojęcia, a które jakoś były w nim – były jego, tylko nieuświadomione, niepodniesione do poziomu intelektu.
   Szczególnie wnikliwie wchodził w zagadnienie luteranizmu. Impulsem było to, co obserwował z przerażeniem tu, w Wiedniu. Miasto było jak pokawałkowane, poszatkowane, pocięte. Domy stały obok siebie ziejące nienawiścią, wyklinające się albo szczelnie zatrzaśnięte, niedopuszczające do rozmowy na tematy religijne. Wciąż się sam siebie pytał i pytał profesorów „o co chodzi, w czym rzecz”. Pytał się publikacji na te tematy, które się sypały z obu stron. Pytał się pism Lutra, którymi się obkładał w czytelni. Pytał się swoich cierpliwych, mądrych profesorów.
   Aż się wszystko nagle skończyło. Zanim jeszcze rządy objął cesarz Maksymilian II, już profesorowie napomykali, że mogą zaistnieć trudności, gdy cesarski tron zostanie właśnie przez niego objęty, bo on sprzyja protestantom. Ale nikt tego nie łączył z odebraniem jezuitom ich nowych budynków. Gdy chłopcy zostali usunięci z konwiktu, z zaleceniem, aby zamieszkali na prywatnych stancjach, Paweł, dotąd przyczajony, układny, dopasowany, pilny konwiktor, zmienił się w bojowego rumaka. Zaraz zażądał, aby to była stancja godna Kostków. A więc każdy dla siebie powinien mieć wygodną izbę, a więc wspólny salon i wspólny refektarz. I w centrum miasta, nie na jakichś peryferiach. I to szybko, natychmiast, bo już się trzeba było wyprowadzać. Istne wariactwo. Bo przecież w tej sytuacji znaleźli się wszyscy konwiktorzy i to synowie często magnatów, czasem tylko mieszczan, ale z tej arystokracji mieszczańskiej, mającej krocie. Imć pan Biliński na głowie stawał, ale i to niewiele dawało. Po prostu nie było stancji odpowiadającej warunkom Pawła.
   Aż przyszedł ten dzień radosny – i smutny. Stancja jest dokładnie według żądania, ale u luteranina. Z warunkami: że noga księdza nigdy nie przestąpi progu tego domu. Co zresztą Paweł natychmiast wyśmiał i wykpił, mówiąc, że księży mają dość od rana do wieczora w szkole, po co zapraszać by ich musieli do swojego domu. Bo jezuici nie dawali za wygraną. Sami rozlokowali się w zaprzyjaźnionych klasztorach, gdzie również wynajęli sale wykładowe dla studentów.
   Wszystko niby szło dalej, jak gdyby nic się nie stało. Ale naprawdę, to była ruina wielkiego dzieła, sprowadzenie go do małego ogródka. Już sam fakt biblioteki, czytelni. Przewożenie wielkiego zbioru. Zorganizowanie go na nowo. To wszystko potrzebowało czasu. Już co cenniejsze egzemplarze zostały wywiezione na wszelki wypadek do Rzymu czy do domu prowincjalnego. Część uczniów wobec kłopotów, które wyrosły, zrezygnowała z dalszej nauki. Poszukali sobie lepszych szkół. Część ojców profesorów, i to co znamienitszych, została odwołana z Wiednia. Przyszedł drugi, a może i trzeci garnitur profesorów, z którymi czasem nie mógł się dogadać. To było ze wszystkiego najbardziej dokuczliwe. „Należało, jak radziłem – mówił pan Biliński – przenieść się choćby do Dillingen”. Ale tu zaprotestował Paweł. Nie chciał zrezygnować z Wiednia. Chciał wreszcie – teraz, gdy konwikt został rozwiązany – zacząć życie swobodnego ptaka – jak on to nazywał: normalne życie. Bo, jak się okazało, w Wiedniu i w okolicy są krewni i powinowaci, są rodziny zaprzyjaźnione, które z szeroko otwartymi drzwiami czekają na wizyty młodych szlachciców polskich. O te adresy zdążył się Paweł postarać przed wyjazdem z Polski. Teraz, broniąc się przed wyjazdem z Wiednia, tłumaczył, że ich szkoła jeszcze wróci do dawnej świetności, że i w polityce może się wszystko odmienić. I wyglądało na to, że odgadł prawidłowo.
   Ku wielkiej radości wszystkich Polaków w Wiedniu, ale i wszystkich katolików, przyjechał kardynał Hozjusz na rozmowy z cesarzem Maksymilianem. Wszyscy katolicy wiele sobie po tych rozmowach obiecywali i chyba się nie zawiedli. Ten wielki, mądry Polak zrobił ogromne wrażenie na cesarzu. Nawiązała się między obydwoma jakaś nić przyjaźni, która była powodem, że kardynał zaczął być częstym gościem w naddunajskiej stolicy. Ale to – jak na razie – nic nie zmieniło w sytuacji szkoły jezuickiej. „Łatwiej zniszczyć niż naprawić”. Łatwiej wydać rozporządzenie, niż je potem odwołać – pocieszali się ojcowie – siebie i studentów – czekając cierpliwie na powrót w dawne mury.
   Wreszcie zasnął, umęczony szmerem rozmowy prowadzonej na dole i wspomnieniami, które przez nią wywoływane przepływały mu przez głowę falami. Nawet nie słyszał, jak drzwi się otwarły, wszedł plenipotent ojca pana prowadzony przez pana Bilińskiego. Jak kiwali nad nim ze współczuciem głowami, jak wyszeptywali sobie swoje troski i obawy.