Biblioteka



s. 9.



 


 


   Dnie płynęły, ale siły, ale zdrowie nie wracało. Coś się źle działo. Medycy przychodzili, kręcili głowami. Uszkodzona wątroba? Uszkodzone nerki? Uszkodzona śledziona? Tego ostatniego bali się najbardziej. Utrzymywała się wciąż wysoka gorączka. Nie mógł jeść. Najchętniej tylko piłby zwyczajną wodę. Czuł, że słabnie z dnia na dzień. Już sen nie przynosił wypoczynku. Budził się nocami mokry cały i rozpalony. Coraz bardziej uświadamiał sobie, że to już śmierć się zbliża. Nawet modlić się dobrze nie był w stanie. Już nic z tych dawnych uniesień, kiedy mu się zdawało, że jest na górze Tabor, w światłości Bożej, porywany do samego nieba. Już nic z tej ciszy i pokoju, który dawniej rozlewał się w nim, który go przenikał. Już nic z radości. Pan Bóg był gdzieś daleko, za murem ciała zmęczonego. Chciał Pawłowi powiedzieć wciąż to zdanie, które coraz wyraźniej z dnia na dzień rosło jak drzewo, jak gmach. Które tłukło się w nim wraz z uderzeniami szybkimi serca. „Paweł, przyprowadź mi księdza. Niech mnie wyspowiada, przyniesie Komunię świętą. Namaści olejami świętymi”. Nie mógł wytrzymać, aby go nie wypowiedzieć. A wytrzymywał. Odkładał je wciąż na jeszcze potem, na tę ostatnią, ostateczną chwilę. Bo nie chciał robić Pawłowi kolejnego kłopotu. Bo wiedział, że Paweł to samo myśli, że Paweł wie, czego on mu nie mówi.
   Aż nadszedł taki dzień, że śmierć stanęła u progu. Już serce nie wytrzymywało tej wysokiej gorączki, która go męczyła już tyle dni przy równoczesnym poście. Zaczęły mu się zwidywać obrazy dalekie i bliskie, nachodzić na siebie. Czasem już nie rozróżniał, co jest halucynacją, a co rzeczywistością. Szedł łąką pod lasem, siedział pod lipami w parku. Jechał na koniu, spiesząc się do domu. Straszyły go zwidy – pokraczne postacie, stuki, głosy. Szedł w procesji Bożego Ciała. Powracał wciąż Paweł. Nachylony nad nim, gdy on leży na ziemi we krwi. Śmiejący się bezczelnie i delikatny. Bezwzględny i braterski. Obcy i czuły jak matka. Zobaczył jego zatroskaną twarz znowu nad sobą. Złuda czy rzeczywistość?
   – Paweł, jakbyś mógł, poproś o zezwolenie.
   – Stasieńku, już prosiłem. Nie zgodził się.
   – Ja będę umierał.
   – Stasieńku, nie mów, kochaneńki, to nieprawda. To słabość kolejna. Jezusie Maryjo, Stasiu, nie umrzesz, medycy zapewniali.
   – Pawełku, czuję, że idzie na mnie śmierć. Przyprowadź mi księdza.
   – Czekaj – Paweł poderwał się znad łoża.
   Słyszał, jak biegnie po schodach w dół do gospodarza. Słyszał, jak mówi do niego:
   – Mój brat umiera. Prosi o księdza. Zgódź się waszmość. Tylko raz jeden. To prośba umierającego. Takiej się nie odmawia.
   Rozmowę, choć prowadzoną przytłumionym głosem, najwyraźniej żeby nie dochodziła do niego, słyszał prawie dokładnie. Paweł w swoim porywie nie zamknął drzwi.
   – Umowa była, nie ustąpię.
   – Panie, klękam przed wami jak chłop poddany, ja, szlachcic polski, i błagam was, zezwólcie.
   – A tfu. Precz mi z katolickim klękaniem, z waszą pobożnością obrzydłą. Co sobie panicz myśli, że tym mnie zmiękczy albo uprosi. Jak chcecie księdza, to fora ze dwora.
   – Panie, ze mną nie wolno tak rozmawiać.
   Tego tonu bał się najbardziej, wiedział, że Paweł jest doprowadzony do ostateczności i stać się może coś strasznego. Zaczął wołać:
   – Paweł! Paweł!
   Ale nikt nie słyszał. Wyczuł grozę sytuacji gospodarz. I zaczął pospiesznie powtarzać:
   – Samiście się zgodzili, czemu teraz łamiecie umowę.
   – Tak do mnie nie wolno mówić – powtarzał Paweł, nie odstępując od swego.
   Nagle szczęknęły drzwi wejściowe.
   – O, panicz Paweł. – To był imć Biliński. – Przerwałem rozmowę. Bardzo przepraszam. Sprawa pilna. Kardynał Hozjusz prosi panicza do siebie. Zaniepokojony stanem zdrowia panicza Stasia. Powozik czeka przed bramą. To nie tak daleko.
   – Z nieba waść mi spadł. Gdyby nie wy… Dobrze, kardynał. Przecież on jeden może mi pomóc.
   – Tylko niech waść nie myśli, że przed jakimś kardynałem waszym ustąpię – wtrącił swoje gospodarz.
   – Nie mów już do mnie, kpie, ani słowa, bo to może być twoja ostatnia godzina. Żeś mi księdza dla brata odmówił, tego ci nie zapomnę. A na ciebie też inny sposób znaleźć można.
   – Paniczu Pawle, paniczu Pawle – mitygował go pan Biliński. – Jedźmy.
   Posłyszał szybkie kroki Pawła po schodach w górę i jego szept od drzwi:
   – Stasieńku, ja tu zaraz wrócę.
   Potem nastała cisza. Zasnął krótkim snem, bo wyczerpało go to zajście na schodach. Gdy zbudził się, był w długim, ciemnym korytarzu, szerokim na wyciągnięcie ręki. Puste, gładkie, nijakie ściany i gładka podłoga. Posuwał się nim z wolna, bezszelestnie ku światłu, które na jego końcu widniało, oświecając drogę. Był zupełnie sam. Wiedział, że na końcu korytarza czeka go Bóg. Granicą jest śmierć. Szedł, ale i odchodził. Zdawało mu się, że każdy krok oddala go o setki kilometrów od ludzi, rzeczy, spraw. Nawet nie potrafił ich żałować, bo wiedział, że to nieuchronne, że to nic nie zmieni. Miał tylko żal do świętej Barbary. Przecież należał do stowarzyszenia dobrej śmierci w konwikcie. Przecież był nawet jego superiorem. Tyle razy modlił się, by nie umarł bez świętego Wiatyku. A ona nie dotrzymała słowa. I nagle ją zobaczył. Jakby wezwana jego narzekaniem, wybiegła z światła, ku któremu dążył. Niosła kielich w lewej ręce, w palcach prawej ręki Hostię świętą. Na początku, w oddali jeszcze maleńka, teraz, gdy się zbliżyła, ukazała mu się w normalnej postaci. Podeszła do jego łóżka, nachyliła się ku niemu i podała mu Komunię świętą. Jeszcze nigdy tak nie przyjął tego sakramentu. Jeszcze nigdy nie poczuł się tak bardzo złączony z Panem Jezusem. Jeszcze nigdy nie doznał tego olśnienia, że przez Niego łączy się z wszystkimi ludźmi. Serce waliło mu jak oszalałe z uniesienia, z radości, ze szczęścia, które go przepełniało. Myślał, że teraz już może umrzeć. Zapadł w sen głęboki, bez snów i zwidów. Obudził go głos Pawła:
   – Stasiu, Stasieńku – usłyszał szept tuż przy twarzy – będziesz miał księdza. Kardynał najpierw przyobiecał, że zwróci się jeszcze dzisiaj do superintendenta w tej sprawie. W końcu uznał za stosowne, że lepiej tego nie odkładać. Napisał do niego odręczny list. Udałem się na podany adres. To bardzo rozumny i otwarty człowiek. Zdziwił się bardzo, że coś takiego nas spotkało. Obiecał, że jeszcze dziś tu będzie, aby upomnieć gospodarza. Będziesz miał Komunię świętą dziś albo jutro. Kiedy zechcesz. Którego księdza ci przyprowadzić?
   – Już miałem. Nie kłopotaj się. Nie potrzeba. Odwołaj.
   – Co już miałeś? – zdziwił się Paweł.
   – Już przyjąłem Komunię świętą.
   – Który tu ksiądz potrafił wejść? Przebrał się czy co? Przecież nasz gospodarz bez przerwy siedzi przy drzwiach i kontroluje, kto wchodzi, kto wychodzi.
   – Święta Barbara mi przyniosła.
   – Stasieńku, znowu masz majaki.
   – Nie majaki, Pawełku. Naprawdę przyniosła mi Komunię świętą i to mi przywróciło zdrowie.
   Paweł położył z niepokojem dłoń na jego czole.
   – Nie, Paweł. Już nie proś o księdza. Ja wnet wrócę do sił, to wtedy pójdę już na spokojnie do spowiedzi i do Komunii świętej z podziękowaniem za odzyskane zdrowie.
   I rzeczywiście zaczął powracać do zdrowia. Z dnia na dzień było lepiej. Jeszcze spał długo, ale budził się wypoczęty, z apetytem. Rwał się do wstawania, chociaż Paweł z polecenia medyków tu go mitygował. Ale w końcu przyszła chwila, że zeszedł po schodach, choć jeszcze na drżących nogach, witany na parterze przez uśmiechniętego gospodarza, który po wizycie swego superintendenta zmienił się nie tylko na jeden dzień – jak to Paweł prorokował – ale który naprawdę stał się jakby innym człowiekiem.
   Już zaczynała się jesień. Stał oparty o ścianę domu i rozglądał się. Na klonach niektórych złociły się już usychające liście, pachniało w ogródku macierzanką. Tęsknił do Rostkowa.
   – Tam już po żniwach.
   – Nabierzesz sił, to i wrócimy na wypoczynek do domu.
   – Zobaczymy.
   – Ale żebym nie zapomniał – powiedział Paweł, nie zauważając tego „zobaczymy”. – Jak słyszałem, w najbliższym czasie ma przyjechać do Wiednia kardynał Hozjusz. Trzeba ci się do niego wybrać i podziękować za pamięć i troskę.
   Wychodził na coraz dłuższe spacery z panem Bilińskim, który troszczył się o niego i zabiegał jak tylko potrafił. Dużo się modlił. Codziennie rano był na Mszy świętej w pobliskim kościele. Powoli wracał do studiów; czytał to, co kupił dla nauki szkolnej, albo to, co przynosił im pan Biliński. Paweł starał się przerywać mu ten „pustelniczy tryb życia” – jak to nazywał – i wyciągał go od czasu do czasu „na kominki” do krewnych i znajomych, gdzie był serdecznie przyjmowany.