Biblioteka



s. 10.



 


 


   Na umówiony dzień pan Biliński odwiózł go do kardynała. Zajmował on w spokojnej i wytwornej dzielnicy domostwo, prawie że pałacyk – nieduży ale dobrze się prezentujący – stanowił już kardynalską własność albo, jak inni mówili, z kupnem którego kardynał dopiero się nosi.
   Czekał na wejście kardynała, rozglądając się po salonie recepcyjnym. Nie za wielkie pomieszczenie a urządzone z taką elegancją i smakiem, który nieczęsto spotykał w wiedeńskich siedzibach. Może najbardziej uderzało nieprzeładowanie. Parę znakomitych mebli czekało na gości. Nie wypychało ich jak natrętów. Parę dobrych obrazów na ścianie. Nie przypadkiem vox populi głosił, że to jeden z największych estetów wśród grona kardynalskiego. Arbiter elegantiarum – jak go nazywano. Był ciekaw tego człowieka, o którym legendy chodziły – o jego wytworności, mądrości, ale i o jego bogactwie i zarozumiałości.
   Wszedł z punktualnością zegara, który na pobliskiej wieży kościelnej wybił godzinę. Nawet nie zdążył się mu przyjrzeć, jak znalazł się w jego ramionach, zaledwie mając czas na to, by na moment ucałować jego pierścień. I już siedział naprzeciw niego wpatrzony we wciąż uśmiechającą się serdecznie twarz kardynała.
   – A tyleśmy o ciebie się namartwili. Ale co było, to było. Najważniejsze, że cię widzę w zdrowiu. Cieszę się, że ciebie i brata twego, Pawła, bliżej poznałem, choć wolałbym, żeby okoliczności poznania były korzystniejsze dla ciebie, ale providentia Dei – jeżeli Bóg zechciał na ciebie takie cierpienie dopuścić – Deo gratias – możemy tylko powiedzieć.
   Mówił piękną polszczyzną, wtrącając tu i ówdzie słowa i zwroty łacińskie. Szlachetna twarz, otoczona aureolą szpakowatych włosów. Piękny, złoty, zabytkowy krzyż pektoralny. Drogocenny złoty pierścień na palcu, z pewnością z relikwiami jakiegoś świętego męczennika, jak się domyślał. Nieskazitelny ubiór, świetne obuwie ze srebrnymi sprzączkami. Ale w tym wszystkim nie czuł ani odrobiny jakiegoś taniego jaśniepaństwa. Swoboda, z jaką się poruszał, właściwa była tylko prawdziwej prostocie. Cieszyły go te spostrzeżenia.
   – Przyszedłem, aby Waszej Eminencji z głębi serca podziękować za pamięć i opiekę nade mną.
   – Traktowałem to jako mój obowiązek wobec Polaka na obczyźnie. A jakie są twoje dalsze zamiary na najbliższą przyszłość? Tuszę, że chciałbyś się znaleźć w domu rodzinnym.
   – Tak, serce tam mi się wyrywa, ale sądzę, że inne są moje obowiązki. Postanowiłem zostać księdzem.
   – Mówisz: postanowiłeś. Czyżby to nie była wola rodziców? Czyżby nie było w tym zgody rodziców?
   – Ten zamiar pojawił się we mnie już tu, w Wiedniu. Nie miałem sposobności z rodzicami jeszcze o tym rozmawiać. To powołanie od paru lat rosło we mnie powoli. Byłem na początku pełen wahań. Teraz już, z pomocą Bożą, potrafiłem uzyskać pewność, że taka jest wola Boża.
   – Jakie argumenty czy jakie powody skłoniły cię do wybrania tej drogi – nie musisz mi tego mówić, jeżeli nie chcesz, ale jeżeli wyjawiłeś mi tamto postanowienie, stawiam ci takie pytanie.
   – Chciałbym zostać jezuitą. Widzę, co się dzieje w Kościele polskim i, jak sądzę, europejskim. Widzę rozbicie, jakie sprawiła nauka Lutra i chciałbym pomóc przy zagojeniu tej rany w Kościele.
   – A potrafiłbyś powiedzieć mi coś bliższego na temat nauki Lutra czy na temat tej rany zadanej Kościołowi?
   – Chciałbym wstąpić do jezuitów, aby samemu lepiej te sprawy zrozumieć. Ale na ile dotąd potrafiłem pojąć, istnieje jakieś duże nieporozumienie. Z pewnością nie we wszystkim, ale przynajmniej w większości problemów obie strony są tego samego zdania, mówią o tym samym, ale albo innym językiem, albo akcentując jednostronnie i to jest źródłem katastrofy, do której doszło.
   – A możesz mi dać jakiś przykład?
   – Choćby studiując 95 tez, które Luter ogłosił w 1517 roku w Wittenberdze. Choćby 36 teza, w której mówi, że każdy chrześcijanin otrzymuje odpuszczenie grzechów, jeśli tylko ma prawdziwy żal i skruchę za swoje grzechy, bez wykupywania odpustów. 38 teza, gdzie wprost mówi, że przebaczenia grzechów kościelnego nie należy lekceważyć, gdyż jest oznajmieniem przebaczenia Boskiego. Albo 46, że kto nie jest bogaty, nie powinien składać ofiar, aby zyskiwać odpusty, ale zatrzymać je na własne potrzeby. Mówię niedokładnie, ale tak one mniej więcej brzmią.
   – Masz nadzwyczaj dobrą pamięć.
   – Proszę się nie dziwić, jeżeli podaję numery tez, ale siedziałem nad nimi długi czas, dyskutowałem na ich temat z moimi profesorami.
   – To tyle, gdy chodzi o tezy, a możesz dać inne przykłady?
   – Choćby jego hasła, które się niekiedy uważa za kwintesencję jego herezji i błędu: sola fide, sola scriptura sancta, sola gratia – też można osadzić w prawowitej nauce katolickiej. Przecież i my wyznajemy, że podstawą naszego zbawienia jest wiara. I że jest ona dziełem Boga – Jego łaskawości, i że Pismo Święte jest źródłem naszej wiary w Chrystusa, choć jest tworem tradycji dogmatycznej i oparte jest na jej autorytecie.
   – A gdzie widzisz największe rozbieżności?
   – Najpierw, w nauce Lutra są ewidentne błędy. Choćby w rozumieniu Mszy świętej, w odrzuceniu sakramentów świętych, za wyjątkiem Mszy świętej i chrztu. Ale nawet i te błędy są spowodowane jakąś ogólną fałszywą linią, jaką Luter idzie, której nie umiem określić. To, co ja spostrzegam, to są szczegóły, gubię się w nich i niepokoję. Brak mi klucza, który by mi pozwolił spojrzeć na naukę Lutra bardziej generalnie.
   – Myślę, że ci chodzi o jego strach przed nabożeństwami, obrzędami, świętowaniami. To się rozpoczęło od odpustów, ale potem rozszerzyło się aż po odrzucenie klasztorów męskich i żeńskich, po odrzucenie święceń kapłańskich, negację wszelkich instytucji religijnych. On całe chrześcijaństwo chciałby ograniczyć do jednego nabożeństwa, jakim jest czytana Ewangelia i może by nawet z tego chętnie zrezygnował, gdyby potrafił. I w tym względzie jest jakoś nieludzki. Chciałby, żeby ta wiara, o którą tak walczy, przychodziła jakoś prosto z nieba, bez żadnych pomocniczych mediów. A człowiek jest inny. Człowiek to, co przeżywa, wyraża w symbolach: ujmuje w słowa, śpiewa, maluje, rzeźbi, tworzy zwyczaje – instytucje, do których chce sam wracać albo pozostawiać potomnym, aby oni śpiewając, patrząc na obraz, rzeźbę, biorąc udział w obrzędach, wzbudzali w sobie tamto przeżycie, z których ono wyrosło. Tak postępuje Kościół. Tym są modlitwy, obrazy, rzeźby, śpiewy, nabożeństwa, tym jest oprawa liturgiczna nabożeństw, która wyrosła z przeżycia wiary – jest jej tworem. Człowiek, który bierze udział w tych instytucjach – śpiewa pieśni, uczestniczy w nabożeństwach – poprzez nie, z ich pomocą wywołuje w sobie przeżycie wiary, które się w nich mieści. Albo, powiedzmy ostrożniej: pomagają te instytucje modlić się człowiekowi.
   Słuchał tego, co kardynał mówił, z narastającą radością.
   – A dlaczego Luter to neguje, co, zdawałoby się, jest tak ludzkie i naturalne?
   – Instytucja petryfikuje, zatrzymuje to, co spontaniczne, autentyczne. Ten, kto korzysta z instytucji, cofa się do tego, co było.
   – Nie wiem, może źle rozumuję, ale przecież tu chodzi o wartości podstawowe człowieka, są one wiecznotrwałe i jakoś pozaczasowe, wobec tego nie wiem, czy jest słusznym mówienie o cofaniu się.
   Kardynał uśmiechnął się z aprobatą.
   – No, chłopcze, zaskakujesz mnie. Twoje rozumowanie jest prawidłowe i nie boisz się mówić to, co myślisz. A więc, masz rację. Są prawdy odwieczne, do których chcemy i powinniśmy powracać. Ale instytucje się starzeją – te, które nie są najwyższej rangi. Nie zestarzeje się „Ojcze nasz” ani Ewangelia cała. Ale starzeją się pieśni kościelne.
   – No to trzeba je wymieniać.
   – Oczywiście, choć to też nie proste. Bo dla pewnych ludzi są one przestarzałe, ale dla innych są one wciąż pomocne. Po drugie, w człowieku powstaje lęk przed naruszeniem tego, co kiedyś komuś służyło. I wtedy podtrzymuje się już istnienie jakiejś praktyki, nabożeństwa, obrzędu – dla niego samego. Ludzie bardzo łatwo ze środka robią cel. I czasem zamiast posługiwać się instytucjami, aby pogłębiać swoją wiarę, traktują je jako cel sam w sobie, doprowadzając je do prawie zabobonu, traktując je prawie jak obrzędy magiczne. Ale, jak to mówi przysłowie: nie można wylewać dziecka z kąpielą. Jesteśmy tylko ludźmi. A wiec kimś niedoskonałym. I tworzymy dzieła niedoskonałe, zagrożone nadużyciem, skażone błędem. To, że można instytucji religijnych nadużywać, nie może nas prowadzić do wniosku, że należy je zlikwidować. Trzeba ich po prostu używać rozumnie.
   – Tu się chyba mieści również sprawa odpustów.
   – Masz rację. To samo, w pewnym stopniu, gdy idzie o odpusty. Istotnym ich celem jest to, by człowieka skłonić do jakiejś modlitwy, nabożeństwa, pielgrzymki, która mu może pomóc w pogłębieniu jego wiary. Tak należy na nie patrzeć, inaczej się łatwo jest pogubić i dojść do fałszywych wniosków.
   – Ale wtedy można to i tak rozumieć, że to człowiek sam przez tę modlitwę czy pokutę zyskuje sobie odpust, a nie otrzymuje go „z nadania przez Kościół”.
   Kardynał po raz drugi uśmiechnął się. Tym razem już prawie z podziwem.
   – Będą z ciebie ludzie. Umiesz myśleć. Podobnie rozumieć należy nakazy Kościoła, które obwarowuje klauzula: „pod grzechem”. Na przykład należy modlić się codziennie rano i wieczór, uczęszczać na Mszę świętą w każdą niedzielę czy przystępować do sakramentu Eucharystii przynajmniej raz do roku. To wszystko w trosce o naszą wiarę, o ciągłą jej żywość, o ciągłe jej pogłębianie. Ale wracając do ciebie. Cieszę się, że słyszę to, co słyszę: że nie ma w tobie nienawiści do Lutra, że szukasz u niego tego, co w jego nauce jest słuszne – że szukasz prawdy. Tak być powinno. To cechuje polską kulturę i to świadczy o jej wielkości. I nasz król, Zygmunt August, taką linią kroczy. Nie jest ona łatwa, bo nie masz wtedy za sobą ani tak zwanych prawdziwych katolików, ani tak zwanych prawdziwych luteranów. Ale tylko ta droga jest drogą nadziei.
   – Dziękuję za te słowa uznania.
   – Nie bardzo sobie wyobrażam twoje dalsze studia w Wiedniu. Nie wiem, czy po tym wszystkim, co się wydarzyło, chcieliby cię przyjąć tutaj do zakonu.
   – Tak też i mnie się zdawało. Dziękuję, że wasza eminencja zechciała podjąć ten temat. Miałem zamiar rozmawiać o tym z moim ojcem duchownym, ale przecież ważniejsze mi jest zdanie waszej eminencji.
   – Zdaje mi się, że najlepiej byłoby, gdybyś mógł studiować w Rzymie i tam został przyjęty do nowicjatu przy Świętym Andrzeju na Quirynale. Generałem zakonu jest teraz ojciec Franciszek Borgiasz, człowiek wielce świątobliwy i ogromnego umysłu. Ale i Niemcy mają dobrych nauczycieli. W Augsburgu jest obecnie ojciec Piotr Kanizy, którego bardzo cenię dla świętości jego życia, jak i mądrości. Naradź się, proszę, ze swoim ojcem duchownym. Niech on zadecyduje, jak masz postąpić. Jak Pan Bóg da, że wszystko pójdzie dobrze, chciałbym, żebyś powrócił po studiach i po święceniach do Polski. Już ściągnąłem paru ojców jezuitów do mojej diecezji, żeby prowadzili szkoły dla młodzieży. Teraz trzeba będzie, zgodnie z zaleceniami soboru trydenckiego, zabrać się do organizowania seminariów duchownych w poszczególnych diecezjach. Trzeba profesorów, wychowawców. Nadają się do tej pracy najbardziej jezuici. Tylko jest ich mało. Mam nadzieję, że będzie ich więcej. Tym bardziej, że potrzebni są również do zorganizowania i prowadzenia szkół, których liczbę chcę powiększyć.
   – Jestem przekonany, że gdy szkoły jezuickie rozpoczną swoją działalność, to i posypią się powołania.
   – W Rzymie będzie wkrótce w nowicjacie ksiądz Stanisław Warszewicki, człowiek już w sile wieku, ale dobra głowa i gorące serce, był w kancelarii królewskiej, widzieliśmy w nim przyszłego biskupa, ale on chce wstąpić do jezuitów. Z podobnymi zamiarami nosi się ksiądz Piotr Skarga, kaznodzieja w katedrze lwowskiej, kanclerz kapituły, który również był przewidziany na biskupa – na arcybiskupa lwowskiego. Będziesz miał więc dobre towarzystwo. Najpierw zobaczymy, jak zadecydują twoi tutejsi przyjaciele. Pozostaje tylko sprawa twoich rodziców. Częściowo biorę to na siebie i spróbuję im wytłumaczyć twoje postanowienie. Będziemy w kontakcie. Informuj mnie o tym, jak będą się twoje sprawy dalej rozwijać. Idź już. Bo i tak mam wyrzuty sumienia, że za długo cię przetrzymałem.
   Kardynał wstał, uścisnął go, pobłogosławił, zapewniając o pamięci w modlitwie.
   Paweł przyjął go w domu ze zdumieniem:
   – Cóż ty tak długo tam siedziałeś?
   – Rozmawialiśmy…
   – O luteranizmie – Paweł mu przerwał.
   – Jakbyś zgadł. I o przyszłości, o mojej przyszłości.
   – A tego bym nie zgadł i nie zgadnę, coś powiedział kardynałowi.
   – A chcesz wiedzieć?
   – I to bardzo.
   – Powiedziałem mu, że będę księdzem.
   Paweł zmartwiał.
   – Stasiu, ty chyba żartujesz.
   – Będę księdzem.
   – Zlituj się. Znasz naszego proboszcza. Chcesz być taki jak tamten?
   – Nie, właśnie chcę być inny.
   – Ty go może nawet nie pamiętasz, boś był młodszy. Jak nasz ojciec pan, jako kolator kościoła naszego, wybrał go na proboszcza, to był człowiekiem całkiem do rzeczy. A to co się z nim stało? To przecież błazen.
   – Będę księdzem. Jezuitą.
   – Jezuitą! Po tym wszystkim, co ci zrobili? Przecież lanie należało się twojemu ojcu profesorowi, a nie tym chłopakom. Przecież to on winien, że ich tak nauczał i wychował. Zdajesz sobie z tego sprawę.
   – Zdaję. Ale nie wszyscy są tacy i chcę być jednym z nich.
   – Nic ci nie pomoże, zrobią z tobą, co będą chcieli. Klasztor to maszyna do przerabiania ludzi na modłę jakiegoś zakonnego ideału.
   – Bywa i tak, ale zasadą jest, aby będąc jezuitą, pozostać sobą. Spróbuję to zrobić.
   – I jaka twoja przyszłość, będziesz uczył matołów „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”.
   – Nie wiem, co będę robił, ale chcę służyć Polsce i chrześcijaństwu. Chcę uchronić Kościół przed rozdarciem na katolików i luteranów. Chcę głosić prawdę Chrystusową w jakikolwiek sposób – czy słowem, czy pismem, jak mnie na to będzie stać i gdzie przełożeni mnie postawią.
   – Znowu przełożeni. Ty: Kostka i jakiś bęcwał przełożony. Nie, Stasieńku. Nie będziesz ani księdzem, ani jezuitą. Już prędzej księdzem, bo wtedy łatwiej nam zrobić z ciebie przynajmniej biskupa. A jezuici, jak słyszę, ślubują, że żadnych godności kościelnych nie przyjmują. Ja się na to nie zgadzam. I tuszę, że nasi rodzice tak samo. Wystarczy? Już nie chcę do tego wracać.
   Nagle, jakby jakąś rozpaczą wiedziony, podszedł do niego, objął go serdecznie i prawie płacząc zaczął go prosić:
   – Stasieńku, nie rób tego. Przecież będąc człowiekiem świeckim ty, jako wysoko urodzony a zarazem gruntownie wykształcony, będziesz mógł zajmować najwyższe stanowiska, a wtedy nie tylko samemu żyć po chrześcijańsku, innym dając dobry przykład, ale będziesz mógł działać Bogu na chwałę a narodowi polskiemu na pożytek. Przecież wiesz, jak brakuje nam i potrzeba nam światłych polityków, nieprzekupnych wojewodów, hetmanów. Stasieńku, Stasieńku.