Biblioteka



4. Pod pruską władzą



 


4.


Pod pruską władzą



    Życie wracało na utarte tory, choć pod nową władzą – władzą pruską, która o sobie dawała znać.
    – Przyszło do ciebie zawiadomienie, Stasiu – powiedziała mama do taty, gdy wrócił z roboty.
    – Co tam piszą? – tata nerwowo zareagował.
    – Piszą, że masz się stawić do asenterunku.
    – Nie pod Moskalem, to pod Prusakiem będę służył – tata wziął papier drżącą dłonią.
    Mama go pocieszyła:
    – Ty jesteś, na szczęście, z 1875 roku, już za stary na wojsko.
    – No to po co przyszło wezwanie?
    – To dla porządku. Ty znasz trochę Prusaków: Ordnung muss sein – usiłowała obrócić to wszystko w żart.
    – Ja z tatą pojadę do powiatu – Helenka się zdeklarowała.
    – A ty po co?
    – A pojadę, może się przydam na co. Choćby na przypilnowanie konia.
    – Odwiozę tatę do powiatu sama – mama oświadczyła. – Gdzie by tyli szmat drogi szedł pieszo. Zresztą przysiądzie się na wóz jeszcze chyba kilka osób.
    I tak się stało. Ale Helenka znalazła też miejsce dla siebie.
    W powiecie było jak w czasie jarmarku. Rynek pełen furmanek. Przed powiatem ludzie jak na jakimś zbiegowisku. Mężczyźni z kobietami w rozmaitym wieku. Kobiety, dziewczęta odprowadzały swoich mężów, narzeczonych. Przed drzwiami wejściowymi do urzędu stał już ogonek, do którego dołączył tata. Porządku pilnowali żołnierze w hełmach, z karabinami w ręku, które trzymali nie od parady – co raz zadawali szturchańce kolbami.
    Patrzyła na to razem z mamą. W którymś momencie usłyszała jej westchnienie:
    – Jak bydło na rzeź.
    Helenka tylko na moment odwróciła głowę i wtedy się stało. Usłyszała okrzyk taty:
    – Co ty mi będziesz rozkazował!
    Odpowiedź padła ze strony żołnierza po niemiecku:
    – Maul halten!
    Tata obruszony odkrzyknął:
    – Tylko nie Maul, ja nie mam gęby – i podniósł rękę w górę.
    Żołnierz zareagował natychmiast: zarepetował karabin i przystawił lufę do piersi taty. Na szczęście któryś z Kasprzaków, stojąc obok, objął tatę oboma rękami w pół i powstrzymał go, bo mogło dojść do wszystkiego. Najwidoczniej żołnierz również się opamiętał, bo opuścił lufę i odszedł.
    Teraz już Helenka, która podbiegła całkiem blisko, postanowiła nie opuszczać taty i towarzyszyła mu do drzwi, a potem patrzyła na niego przez otwarte okno. Słyszała prawie wszystko. Urzędnik w wojskowym mundurze zadawał pytania po niemiecku, tłumacz tłumaczył. Przyszła kolej na tatę.
    – Name?
    – Po co się pyta, ma napisane na kartce – odpowiedział tata.
    – Odpowiadać! – urzędnik wrzasnął po polsku.
    – Kowalski.
    – Vorname.
    – Stanisław.
    – Geboren wo?
    – Świnice.
    – Wann, Jahrgang?
    – 1875.
    – Ledig?
    – Żonaty.
    – Kinder?
    – Pięcioro.
    – Genug, frei.
    Wracali furmanką w milczeniu. Szczęśliwi, że tak się skończyło, ale upokorzeni i skrzywdzeni w swojej ludzkiej godności.
    – My jeszcze pod Prusakiem niejedno przeżyjemy. Wytnie nam niejeden numer – ojciec powiedział, zsiadając z wozu.
    – Obyś był fałszywym prorokiem. Oby twoje proroctwo się nie sprawdziło.


    Ale tata miał trafniejsze przeczucie. Przyszedł nakaz, żeby dzwony kościelne oddać na przetopienie. Jak to się mówiło: na armaty.
    – Jakie Ruskie były, takie były, ale żeby dzwony z kościoła zabierać, to pomysł szatański.
    – Takim sposobem do zwycięstwa nie dojdą.
    Ale to nie był ostatni pruski pomysł.
    – Wszystko, co z żelaza, musi być oddane na cele wojenne – oświadczył ojciec, wchodząc do izby. – To obębniono na jarmarku.
    – Nie rozumiem – mama zapytała. – Co to znaczy: wszystko co z żelaza?
    – Ano wszystko – potwierdził tata. – Jak są sztachety w płocie nie drewniane, ale żelazne, mają być wyjęte i oddane. Nawet klamki, nawet garnki żeliwne, wszystko.
    – Czyste wariactwo! – wykrzyknęła mama. – Jeżeli nie mają żelaza, to po co zaczynali wojnę.
    – Jak słyszę, to tylko u nas, w Królestwie takie przepisy obowiązują. Ludzie mówią, że Prusaki spodziewają się, że Ruskie tu wrócą. I dlatego chcą nas ograbić ze wszystkiego, co można tylko wywieźć.
    Ale nawet nie to było najtrudniejsze do wykonania. Przyszły nieludzkie kontrybucje, nakazy oddawania krów, świń. Nie tylko. Należało oddawać zboże – pszenicę, owies i żyto. Również ziemniaki. I w takich ilościach, że to przekraczało możliwości gospodarstw.
    – Nawet jakby tu był czarnoziem – narzekał ojciec – albo less lubelski, to i tak bym nie potrafił wydolić. A na naszej piaszczystej glebie rodzi się jedna trzecia tego, co tam.
    – Jeszcze ziemniaki idą – mama korygowała – ale pszenica w żadnym wypadku, żyto z biedą.
    Wszelkie narzekanie na nic się nie zdało. Trzeba było oddawać tyle, ile wyznaczono.
    Nie było rady. Helenka modliła się o urodzaje, o słoneczną pogodę w czasie żniw, o deszcz na wiosnę, o lekką zimę. „Poratuj biednych ludzi. Posłałeś swojego Syna, aby pokazać, jaki jesteś dobry. I On uzdrawiał, karmił, pocieszał. Ja wiem, że wszystko możesz. Nie daj zginąć naszemu narodowi”.
    Ale było coraz ciężej. Przyszedł niedostatek, a nawet głód. Najgorzej było na przednówku, czyli wczesną wiosną. Wtedy wyszukiwano po najskrytszych kątach, czy jeszcze jest poutykane, przyszparowane zboże na czarniejszą godzinę. I gdy się udało znaleźć choć odrobinę, wybuchała radość w domu, że będzie można choćby podpłomyki na blasze upiec. Ale najpierw trzeba było zemleć na żarnach ten odkryty skarb. Rwały się do żaren wszystkie:
    – Ja, ja, ja!
    Uspokajała je matka, wkraczając z matczyną sprawiedliwością:
    – Będzie po kolei: Józia, Genia, Helcia, Natalka.
    – A ja? – Staszek się dopominał z płaczem.
    – A ty jak urośniesz.
    Ale bywało, że przeszukiwanie domu na nic się zdawało. Wtedy ratunkiem była lebioda – jeżeli już zdążyła się pojawić na polach. Wyszukiwali ją, rosnącą w niespodziewanych miejscach. A potem była z niej zupa. Trochę narzekali, że bez smaku, ale można było nią głód zaspokoić. Czasem ratunek nieśli krewni albo znajomki. I pojawiał się w izbie na stole worek, a przynajmniej woreczek, a w nim najprawdziwsza złota pszenica albo przynajmniej żyto.
    – To spod serca. Bo dzieci potrzebują. Niech wam rosną.
    Helenka prawie że „puszczała do Boga oko” porozumiewawczo:
    – Dziękuję Ci za tę niespodziankę. Zawsze mam pewność, że o nas pamiętasz.
    Helkę męczyło nie tylko to biedowanie, ale wojna. Najchętniej schowałaby się w mysi kąt i pozostała tylko z Panem Bogiem. Nie była w stanie myśleć o żołnierzach kryjących się w rozpadlinach, umocnieniach ziemnych czy betonowych, strzelających do siebie. A musiała. Nie umiała się wyzbyć tych myśli. O kobietach i dzieciach zabijanych albo kaleczonych przez pociski, wybuchy, pożary.
    Z jednej strony chciała wszystko wiedzieć. Wszystko o tym, co się dzieje. A z drugiej strony nie mogła sobie poradzić z tym morzem cierpień, o których donosiły komunikaty.
    A więc najchętniej skuliłaby się i zmalała. I zagrzebałaby się jak ten jeż w listowiu, aby przeczekać. Bo kiedyś to okropieństwo wojny musi się skończyć. Przecież ludzie nie są tak beznadziejnie głupi i tak bezbrzeżnie źli, żeby bez końca się mordować.
    Ale nie była jeżem ani wiewiórką, ani nietoperzem, ani misiem, który przesypia ciężką zimę. Więc instynktem samoobronnym wczepiła się w codzienność domową, w rytm roku, jakim biegła przyroda i liturgia Kościoła. Nie chciała żyć od komunikatu do komunikatu z frontu. Nie chciała żyć informacjami wojskowymi. O tym, ile kilometrów przesunęły się działania wojenne na terenie wroga. Albo ile kilometrów „wycofały się nasze wojska na z góry upatrzone pozycje”. Ilu padło żołnierzy nieprzyjacielskich, a ilu swoich – czytaj: pruskich. Nie chciała słuchać o czołgach, o trujących gazach, o armatach, karabinach maszynowych, o samolotach wojskowych i bombach zrzucanych przez pilotów. Chciała wejść – i wchodziła – w normalność, jaką dawała jej codzienna praca domowa. Tym bardziej, że kochała dom i pracę.
    Gdy przyszły sianokosy na wiosnę czy żniwa w lecie, cieszyła się wszystkim. Szła za ojcem, który pięknie, szerokimi a spokojnymi ruchami, prowadził kosę. Zbierała za nim pokosy. Patrzyła z troską, jak się poszerza plama potu na jego koszuli. Cieszyły ją przerwy, kiedy ojciec zatykał kosisko w ziemi i zabierał się osełką do ostrzenia. Lubiła ten ostry świst. Albo wtedy, gdy ojciec przy pomocy młoteczka i kowadełka przystępował do klepania przytępionej kosy.
    Lubiła, gdy w południe przerywali pracę i odmawiali Anioł Pański, wtedy przychodziła Józia czy Genia albo nawet matka i przynosiła w dwojaczkach kwaśne mleko. Siadali pod lasem, w chłodnym cieniu. Rozgrzanymi oczami patrzyła na mamę, jak odwija białą chustę i wyjmuje z niej kromki chleba, smaruje grubo masłem i podaje najpierw spracowanemu tacie.
    Pod wieczór czekała ich jeszcze jedna praca. Wtedy wszyscy, kto żyw w domu, zbierali zżęte, jeszcze nie całkiem wyschłe, ale już podeschnięte zboże, wiązali powrósłami w snopki i ustawiali w mendle.
    – A dlaczego się mówi „mendle”?
    – Bo po piętnaście snopków – usłyszała krótką odpowiedź.
    Na koniec, gdy zboże wyschło do imentu – jak tato nazywał – pomagała przy zwózce do stodoły.
    Cieszyła ją ta praca na roli. Zatopiona w ciszy pól, łąk i lasów czuła się blisko Boga. To był jej drugi kościół, a może nawet i pierwszy, gdzie rozmawiała z Nim na sposób stworzenia ze Stwórcą. Ze Stwórcą który stworzył wszystko z miłości. Zapominała o Prusakach i kontyngentach, o wojnach toczonych w jakimś szatańskim zapamiętaniu czy obłędzie. Tu się czuła kochana i kochająca.


    A potem świętowali dożynki na Matkę Boską Zielną. Panu Bogu podziękować za zbiory. W kościele uroczystość. Ksiądz Pawłowski z pięknym kazaniem, dziewczęta w najbardziej kolorowych spódnicach, w białych bluzkach, niosły symboliczny bochen chleba.


    Na swój sposób kochała jesień, kiedy żółkły klony, czerwieniały buki i brązowiały kasztany. Kochała jesień, choć ta wymagała wiele wysiłku.
    – Kopać ziemniaki, to łatwo powiedzieć, ale niełatwo wykonywać – pouczała mama. – Trzeba najpierw rozbić krzak kopaczką, wyciągnąć zeschłe badyle z ziemi i te ziemniaki, które się uda. Otrzepać je, a potem przekopać ziemię tam, gdzie dotąd królowały badyle. I wybrać wszystkie, ale to wszystkie ziemniaki. I nie przeciąć żadnego ani go nawet nie uszkodzić.
    Tak to starała się wykonywać. Pochylona nad ziemią, zgięta w pół, od czasu do czasu musiała się wyprostować, odgiąć pochylone plecy, otrzeć pot z czoła i znowu zabierać się do kopania.
    Ale wieczorami, gdy słońce zaszło i zmrok ogarnął ziemię, przychodził czas na ognisko. Ściągali w jedno miejsce badyle, podpalali, ogień się chwycił wysuszonych liści i łodyg, dym szedł w górę albo wiatr nim zamiatał to tam, to siam. Obsiadali ognisko wokoło i ci, co pracowali przy wykopkach, jak również chłopcy i dziewczęta z sąsiedztwa. I śpiewali. Stare i nowe piosenki – co kto umiał, czego się ostatnio nauczył, co posłyszał.
    – Czerwony pas…
    – Ale, ale – Romek przerwał – to już znamy na pamięć, a kto umie Pierwszą Kadrową? No kto?
    Myślał chyba, że będzie jedyny, ale odezwały się głosy, nieliczne, ale przecież:
    – I ja, i ja.
    – No to śpiewamy.
 
    Raduje się serce, raduje się dusza,
    Gdy Pierwsza Kadrowa na wojenkę rusza.


    Oj da, oj da dana, kompanio kochana…
    Nie masz to jak pierwsza, nie masz, nie!
    Oj da, oj da dana, kompanio kochana. 
    Nie masz to jak pierwsza, nie!


    Chociaż do Warszawy mamy długą drogę,
    Przecież jednak dojdziem, byleby iść w nogę.


    Oj da, oj da dana, kompanio kochana…
    Nie masz to jak pierwsza, nie masz, nie!
    Oj da, oj da dana, kompanio kochana.
    Nie masz to jak pierwsza, nie!


    A więc piersi naprzód, podniesiona głowa
    Bośmy przecież Pierwsza Kompania Kadrowa!


    Oj da, oj da dana, kompanio kochana…
    Nie masz to jak pierwsza, nie masz, nie!
    Oj da, oj da dana, kompanio kochana.
    Nie masz to jak pierwsza, nie!


    Mogła tak siedzieć godzinami, patrząc w ogień, słysząc trzask iskier i ten śpiew. Siedziałaby tak do rana, gdyby ich nie popędzono:
    – Już popiołu nagromadziło się dość i prawie, można wrzucać ziemniaki.
    Wobec tego rozgarniali patykami żar i wrzucali do niego ziemniaki. Potem wygrzebywali je z dogasającego ogniska. Parzyli sobie dłonie. Przerzucali upieczone ziemniaki z ręki do ręki, aż dało się je bez bólu rozłamać i jeść białe parujące wnętrze, które jej smakowało jak nic na świecie.
    Ale jesienią jeszcze czekała dom inna zabawa, która się nazywała kiszenie kapusty. Przygotowane główki kapusty, pokrajane na mniejsze kawałki, wkładało się do szatkownicy pożyczonej od sąsiadów i szatkowała mama albo Józia z Genią, a nawet czasem pozwalano i jej, Helence. Ale nie obyło się bez upominania:
    – Tylko uważaj, boś ty taka roztrzepana, żebyś sobie nie ucięła palca.
    Coraz uszatkowaną porcję wrzucano do beczki, a w niej szalała Natalka – choć młodsza, to cięższa od Helenki i przepadała za ugniataniem kapusty. Oczywiście wcześniej musiała długo szorować nogi, żeby były czyściutkie, i dopiero wtedy mogła wchodzić do beczki. Cały dom wiedział, jak ta kwaśna kapusta będzie potrzebna w zimie, a zwłaszcza na wiosnę, gdy już nie będzie nic do jedzenia albo prawie nic, wtedy kapusta z ziemniakami będzie jedynym ratunkiem.
    – Mamo, można dołożyć kilka jabłek?
    – A można. Nawet trzeba.
    Wobec tego jeszcze wrzucały do beczki jabłka, które będą smakować w zimie jak największy rarytas.
    – Tylko nie zapominajcie przesypywać kminkiem dla smaku i solą.
    Aż beczka była pełna. Tak że Natalka zdawała się sięgać głową sufitu. Na koniec kładły na wierzchu deseczki, przygniatały ciężkim kamieniem i niech się kisi.
    W październiku cieszyła się dodatkowo różańcem. Bo gdy pogoda, to kopanie. Gdy słota, to różaniec całej rodziny przed ołtarzykiem urychtowanym na czas października w kącie izby.
    A różaniec był dla niej szczególną modlitwą. Nie musiała rozumieć, co mówi, tylko trwać przed Bogiem. Nauczyła się tego, nie pamiętała czy ksiądz na kazaniu, czy mama, czy kiedyś w rozmowie ktoś przekazał jej tę mądrość. Sama nie wiedziała, od kogo ją zapożyczyła. Teraz najważniejsze było, że to była jej modlitwa. Kochała monotonię odmawianych „Ojczenaszów” i „Zdrowasiek”, która pozwalała jej na przebywanie z Bogiem poprzez tajemnice życia Jezusa i Marii.
    Przewodniczyła w tej modlitwie matka. Z rzadka ojciec. To wtedy, gdy nie było roboty albo gdy wracał wcześniej. Ona: Helcia wraz z siostrami stanowiły chórek, odmawiający drugą połowę „Ojczenaszów” i „Zdrowasiek”.
    W ostatnie dnie października tradycyjnie ofiarowywano tę modlitwę za zmarłych z rodziny mamy i ojca. Teraz, kiedy trwała wojna, również za tych, którzy zginęli tak na froncie, jak i poza frontem. Zwłaszcza znajomi i krewni ze wsi. Bo przecież coraz to przychodziły zawiadomienia, że ten i ów zginął „na polu chwały”, coraz w którymś z domów wybuchały płacze i lamenty. Z niedzielnych rozmów dosłuchała się, że na frontach w różnych mundurach walczy około 2 milionów Polaków.
    – Z tego jedna czwarta polegnie – dopowiadał ponurym głosem pan Łaziński.
    Nigdy nie myślała, że aż tylu ludzi ma polski naród, że z niego pochodzi ta dwumilionowa armia żołnierzy.
    – I to żeby walczyli za sprawę polską, ale za sprawę pruską, ruską czy austriacką przelewają niepotrzebnie krew – złościł się ojciec.
    – Może niepotrzebnie, ale może i trochę potrzebnie – mitygował ojca pan Łaziński. – Zauważono nas. Staliśmy się „sprawą”.
    – Może pan to wytłumaczyć? – dopominał się ojciec.
    – Tyle się nauczyli, że gdy się wojna skończy, musi powstać niezawisła Polska – mówił dobitnie pan Łaziński.
    Kiedyś na spotkanie niedzielne przyniósł wycinek z gazety z wstrząsającym wierszem Edwarda Słońskiego, napisanym jeszcze we wrześniu 1914 roku.

    Ta, co nie zginęła


    1.
    Rozdzielił nas, mój bracie
    zły los i trzyma straż –
    w dwóch wrogich sobie szańcach
    patrzymy śmierci w twarz.


    W okopach pełnych jęku
    wsłuchani w armat huk,
    stoimy na wprost siebie –
    ja – wróg twój, ty – mój wróg!


    Las płacze, ziemia płacze,
    świat cały w ogniu drży…
    W dwóch wrogich sobie szańcach
    stoimy ja i ty.


    2.
    Zaledwie wczesnym rankiem
    armaty zaczną grać,
    ty świstem kul morderczym
    o sobie dajesz znać.


    Na nasze niskie szańce
    szrapnelów rzucasz grad
    i wołasz mnie i mówisz:
    – To ja, twój brat… twój brat!


    Las płacze, ziemia płacze,
    w pożarach stoi świat,
    a ty wciąż mówisz do mnie:
    – To ja, twój brat… twój brat!


    3.
    O, nie myśl o mnie, bracie,
    w śmiertelny idąc bój
    i w ogniu moich strzałów,
    jak rycerz, mężnie stój!


    A gdy mnie z dala ujrzysz,
    od razu bierz na cel
    i do polskiego serca
    moskiewską kulą strzel.


    Bo wciąż na jawie widzę
    i co noc mi się śni,
    ŻE TA, CO NIE ZGINĘŁA,
    wyrośnie z naszej krwi…


    Helenka od połowy już płakała, a na koniec zdawało jej się, że serce rozleci się z żalu. Pan Łaziński pogłaskał ją po głowie i powiedział zmienionym głosem:
    – Taki nasz polski los. Ale nie martw się. Polska powstanie.
    – Ale kiedy powstanie? – odpowiedziała chlipiąc, przez łzy.
    – Jak tylko się wojna skończy, z pewnością zasiądą przy stole obrad zwycięzcy i wytyczą nowe granice państw.
    – A jak zwyciężą Prusy?
    – W tamtym roku, a więc w 1916, w Pszczynie na Śląsku obradował kajzer z cesarzem Franciszkiem Józefem. I zgodzili się, w deklaracji dwóch cesarzy z piątego listopada, że powinna powstać Polska niepodległa.
    – A jak Prusy przegrają?
    – Słuszne pytanie – pochwalił ją nauczyciel. – W listopadzie 1916 roku w rozmowie z Ignacym Paderewskim obecny prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson oświadczył, że powinna powstać niepodległa Polska. A więc nie jest tak źle z nami.


    Ale na szczęście po listopadzie przychodził grudzień, czyli Adwent. A jak Adwent, to i roraty w kościele o godzinie szóstej rano. Zaś przed południem i po południu młocka w stodole, a wieczorami zabawki na drzewko. Taki był program na grudniowy czas, jak amen w pacierzu. I tym żyła Helenka i cały dom. Rano, jeszcze po ciemku, do kościoła, z latarnią w ręku.
    – Nie codziennie ty, nie codziennie, bo twoje siostry byłyby pokrzywdzone, a butów tyle nie ma dla wszystkich.
    Bo kochała te Msze święte maryjne, te pieśni:
    „Spuśćcie nam na ziemskie niwy
    Zbawcę z niebios, obłoki”.
    I to czekanie na Jezusa narodzenie, które nakładało się na czekanie na pokój, na koniec wojny. A potem do domu na postne śniadanie i młocka. Tata wyrychtował dla córek małe cepy, akuratnie dla nich: na ich wzrost i na ich siły. I nauczył starsze córki młócić. A to wcale nie takie łatwe. I nie najtrudniejsze było to, żeby bijak całą swoją długością uderzał w rozłożone na polepie stodoły kłosy zboża. Ale żeby zgrać cztery cepy, zgrać uderzenia – raz, raz, raz, raz. Raz taty, raz Józi, raz Geni, raz Helci.
    Na polu było zimno i wiał wiatr. W stodole było zimno, ale już po chwili Helcia czuła, jak spod jej włosów na czoło zaczyna płynąć pot. Najpierw wstydziła się, żeby ocierać go z twarzy, przerywać młockę, wyłączać się z rytmu. Ale po chwili już się nie dało. Pot zalewał jej oczy, prawie przestawała cokolwiek widzieć. Cofnęła się, oparła swoje cepy na ramieniu, ocierała pot, ciężko dysząc. Tata jakby tego nie zauważył. Nie przerywał młocki. Starsze siostry tak samo jak tata się zachowały. Helka po chwili odpoczynku znowu włączyła się w rytm młócenia. Ale powróciły do tego tematu przy kolacji.
    – Bo młodsza, to się szybciej męczy – stanęła w jej obronie matka.
    – Młodsza, młodsza – narzekała Józka. – Ileż tam młodsza. O półtora roku od Geni. A o dwa i pół ode mnie. Jaka tam różnica.
    – Ale drobniejsza od was, szczuplejsza.
    – E tam. Nie chce jej się pracować.
    – Najbardziej nadaje się do pasienia krów, bo to żadna robota – potwierdziła Genia.
    – A żebyś wiedziała, lubię paść krowy i one mnie lubią – Helka jak zwykle rezolutnie odparła zarzut.
    – Lubią cię jak psi dziada w ciasnej ulicy – zakpiła Józia.
    – Masz szczęście, że mama ma do ciebie słabość i wciąż cię broni – podparła Józię Genia.
    – I tata też, nic tylko „moja Helusia”.
    – A ja na jego miejscu bym ci tyłek skroiła pasem.
    – Za co? – zdziwiła się.
    – Dla zdrowia, żeby rozum ci powrócił na właściwe miejsce.
    Jeszcze może by niejedno usłyszała z ust sióstr, ale tata poderwał się od stołu i zarządził:
    – Dość tego gadania. Brać się do roboty.
    Wobec tego, gdy posprzątały ze stołu, pomyły garnki w cebrzyku, zabierały się do roboty, na którą wszystkie co do jednej czekały z radością, nawet z małym Staszkiem, który na swój sposób także pomagał. A więc pudła z komórki na stół. A z pudeł zeszłoroczne skarby. Były mocno nadszarpnięte nie tylko wielomiesięcznym tkwieniem w bezczynności, ale przy tamtegorocznym zdejmowaniu z drzewka doznały rozmaitych uszkodzeń. Trzeba było sztukować łańcuchy zrobione z kolorowego papieru, pogniecione wyprostować. Porozbijane pajace z wydmuszek wymienić nowymi wydmuszkami, jeżykom uzupełnić kolce ze szpilek, ozdobić koralikami, orzechom powbijać patyczki z niteczkami, pozłocić orzechy pozłótką, poprzywiązywać niteczki do jabłek. Tak by robili nawet chyba do północy, aż tata wyganiał je do łóżek:
    – Jutro też jest dzień. Trzeba się wyspać.
    – A co pójdzie na szczyt choinki?
    Tak to już było co roku: anioł, gwiazda czy szpikulec. Helenka, jak co roku, głosowała za aniołem. Ale przeważnie była w mniejszości. Może z przekory czy żeby jej dokuczyć, Józia i Genia była za gwiazdą. Staś za szpikulcem.
    Odkąd pamiętała, zawsze przy przygotowywaniu zabawek na drzewko albo – jak to Józia nazywała po miastowemu – choinkowych ozdóbek, zawsze kusiło ją, żeby już śpiewać kolędy. Nawet próbowała. Ale za każdym razem upominała ją mama:
    – Jeszcze nie czas na kolędy. Teraz, w Adwencie, nie godzi się ich śpiewać.
    A i siostry na nią burczały:
    – Co też jej się zachciewa. Ona wszystko zawsze musi inaczej.
    No to tłumaczyła:
    – Przecież zabawki są dla Pana Jezusa narodzonego. Jak dla Niego, to można Mu pośpiewać.
    Gdy już leżała w łóżku i gdy nie mogła zasnąć, najchętniej szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w czerń nocy i po chwili widziała deszcz kolorowych koralików, zbiegających gdzieś z samej góry na dół, choć nie do jej dłoni, ale wciąż na dół – „jak anieli z nieba?” – na to żeby przygotować Jezusowi miejsce. Ale jakie miejsce, gdzie miejsce, co to znaczy „miejsce”. Na to żeby w naszych sercach. W sercach naszych, oczywiście. „Serce moje powinno być czystym żłóbeczkiem, żeby przyjąć mogło jak najgodniej Jezusa narodzonego”.
    No to przygotowywała się na przyjęcie Jezusa. Zwłaszcza opiekowała się Mietkiem, który się urodził, gdy pierwszy rok wojny dobiegał końca. Zwłaszcza Mietkiem, bo nikt się tego nie lubił podejmować, bo był nieznośny. Bez końca płakał. I to nie wiadomo o co. No to mama Helce polecała uspokajanie najmłodszego. I Helka przejmowała tę opiekę, mówiąc sobie: „To tak ma być, jakbym zajmowała się małym Jezuskiem”. Gdy nie pomagało kołysanie kołyski, kolebanie, wtedy miała ostateczny sposób: brała go na ręce i huśtała go, i chodziła z nim po izbie, i śpiewała mu kołysanki:
    – Aaa, kotki dwa, szare bure obydwa,
      nic nie będą robiły, tylko Miecia bawiły.
    Ale to była faktycznie za krótka kołysanka, żeby uśpić niespokojnego braciszka. Wobec tego powtarzała ją bez końca, aż do znudzenia. A gdy i to nie pomogło, miała inną z kolei do dyspozycji:
    – Uśnijże mi uśnij, siwe oczka stuśnij,
      siwe, siwiuteńkie, moje malusieńkie.
    I znowu, jak poprzednią kołysankę, gdy nie udawało się jej uśpić braciszka, powtarzała ją bez końca, aż Józia zezłoszczona na to jej śpiewanie przerwała:
    – No skończ już wreszcie! Przestań! Fałszujesz, że już uszy bolą od tego śpiewania.
    – Ciiicho. Nie krzycz, bo Mietek zasnął.
    – To z pewnością dlatego, że miał dość tego twojego wycia.
    – Tak czy owak, pomogło. Liczy się skutek.
    W nocy przyśnił się jej Jezusek w żłóbku. Podobny był do Mietka, tylko wcale nie płakał, ale uśmiechał się do niej całą buzią, wyciągał rączki ku niej. Wobec tego wzięła Go w ramiona i przytuliła do siebie z czułością. Był tak wyraźny, że się przebudziła. I choć już przebudzona, w dalszym ciągu widziała Dziecię Jezus i miała odczucie, że ma Je w swoich rękach.
    Jak co roku, nie mogła się doczekać Wigilii. W sam ten dzień panowało w domu istne urwanie głowy, żeby z wszystkim zdążyć i z nikim się nie pokłócić.
    – Bo inaczej będziesz się kłóciła cały rok – upominała mama.
    Żeby żur, żeby grzyby, żeby śliwki suszone, żeby łazanki, żeby pierogi z kapustą, żeby uszka, żeby wszyscy byli wymyci, wykąpani, wyszorowani, żeby izba wysprzątana, żeby opłatki na talerzu, żeby stół białym obrusem przykryty, żeby do tego w stajni świąteczny porządek.
    – Bo to święto również bydła – tata pouczał.
    Żeby drzewko ubrać. I to wszystko zdążyć przed pierwszą gwiazdką, kiedy trzeba zaczynać.
    I udawało się. I zdążyli na czas ze wszystkim. I wkrótce po tym, gdy pojawiła się pierwsza gwiazda, wszyscy byli przy stole, odświętnie ubrani. Aż tata przeżegnał się i odmówili wspólnie „Ojcze nasz”, a potem zaczęło się to najważniejsze: łamanie się opłatkiem. Tak jak co roku, a przecież na nowo i inaczej. Tata wziął opłatek z talerza, podszedł najpierw do mamy i kryjąc wzruszenie, podkręciwszy wąsa, zawołał tubalnym głosem:
    – No, matka, niech ci Bóg błogosławi, a ja ci życzę, żebyś miała dobrego męża, a mąż miał dobrą żonę.
    I przygarnął do piersi mamę, która zdążyła już się rozpłakać i szeptała coś tacie szlochając.
    Patrzyli na tę scenę wszyscy, z małym Stasiem włącznie. Mietek na szczęście spał. A potem tata i mama podchodzili do każdego dziecka, składając indywidualne życzenia.
    Mama, tuląc Helenkę do serca, wyszeptała:
    – Życzę ci, żeby Pan Bóg pomógł ci znaleźć drogę w życiu.
    A Helenka, jak zwykle szczera, odpowiedziała:
    – Żebyś, mamusiu, nie miała żadnych przykrości z mojego powodu.
    Potem było duże jedzenie, a z kolei śpiewanie kolęd przy drzewku obwieszonym zapalonymi świeczkami.
    – Tylko ostrożnie ze świeczkami, żeby się nie zapaliła choinka – tata ostrzegał.
    Śpiewano aż do wyjścia na Pasterkę. Kto wychodził, to wychodził, ale ktoś musiał zostać przy Staszku, choć ten awanturował się, że on też na Pasterkę, nie mówiąc o Mietku, którego trzeba było doglądać.
    A w kościele tłum. Aż dziw, skąd się tych ludzi tyle nabrało. Jak zaczęli śpiewać „Bóg się rodzi, moc truchleje”, to zdawało się, że dach podniesie się w górę, że ściany kościoła się rozlecą. Potem przyszedł czas na Ewangelię i kazanie. Helenka zamknęła oczy. Zobaczyła Jezuska w ich własnej stajni, złożonego w ich żłobie na sianie, między ich bydlętami. I ona, Helcia, pasterka, klęczy przy Jezusie i adoruje Go. Nie może napatrzyć się, nacieszyć się. Radość, wzruszenie zdaje się przepełniać ją. A Jezusek – ten ze snu – uśmiecha się do niej. Tak jak do świętego Antoniego, którego figurka brązowa stoi w bocznym ołtarzu. Przyprowadziło ją do przytomności dopiero słowo „Polska”. Ksiądz proboszcz chyba już od dłuższej chwili mówił kazanie. I teraz był przy narodzinach Polski.
    – Tak jak Jezus rodzi się w stajni, w zimnie i niewygodzie, wśród obcych, tak i Polska ma niełatwo.
    W kościele zapanowała cisza jak makiem siał. Zdawało się, że ludzie wstrzymali oddech, żeby nie uronić nic z tego, co było mówione.
    – Ale tak jak przy Jezusie stała Jego Matka, święty Józef, pasterze i mędrcy, tak rodząca się Polska ma przy sobie mężów o najwyższym autorytecie, mądrych, światłych i nieskazitelnych. Takich jak Ignacy Paderewski, Henryk Sienkiewicz. A za nimi rzesze ludzi prostych, takich jak my tu zgromadzeni w tym kościele.
    Helence zdawało się, że ludzie jakby odetchnęli z ulgą, jakby poczuli się jedną rodziną. Potwierdzały to śpiewane kolędy.
    Po Bożym Narodzeniu było zaraz „z górki”. Jeszcze przytrzymywało ten zjazd święto Trzech Króli. Wtedy okadzano cały dom kadzidłem poświęconym w kościele. Do szopki wkładało się figurki Trzech Mędrców – tak jak inne wyciętych laubzegą z dykty i pomalowanych kolorowymi farbkami.
    Jeszcze po Trzech Królach śpiewali kolędy, tak jak przed Trzema Królami, wieczorem po kolacji, przy zapalonych świeczkach na choince. Ale już niedługo tego było. Zjeżdżanie odbywało się w przyspieszonym tempie. Na spotkanie Wielkiego Postu. A przecież Helenka chciała, by Boże Narodzenie trwało wciąż. Liczyła dni dzielące ją od Środy Popielcowej. Wiedziała, że tata będzie śpiewał rano Gorzkie żale. Codziennie jedną część. A po skończeniu trzeciej znowu od początku pierwszą.


    Jeszcze tkwiła w niebiańskich ogrodach – jak to zwykła była nazywać swoje sny. Jeszcze pławiła się w powietrzu przesyconym słońcem. Jeszcze słyszała śpiew ptaków, aniołów czy chóru z parafialnego kościoła śpiewającego w czasie sumy. Ale już coś czy ktoś uparcie wyrywał ją z tego błogostanu, sprowadzał na siłę na ziemię. Uparcie miażdżył jej tamtą rzeczywistość, druzgotał horyzonty, fałszował dźwięki. Mętniały kolory, ogarniała ją szarość i czerń. Jeszcze wyrywała się do tamtych jasności, broniła się przed nocą i szarościami, czepiała się krzewów, łodyg i kwiatów, ale jej w dłoniach schły, wyślizgiwały się, opadały płatki. Już miała otwarte oczy, ale jeszcze nie dotarła do nich czerń nocy, która wypełniała izbę. Nie chciała jej. Chciała wrócić do swoich niebiańskich ogrodów. Zaciskała szczelnie powieki, na głowę wtłoczyła poduszkę, żeby zostać w swoim prawdziwym świecie, który był jej własnym światem. Ale już go nie było. Usiłowała przywrócić tamte kształty, barwy, dosłyszeć tamte śpiewy. Ale już nie mogła ich odnaleźć, nie potrafiła ich sobie przypomnieć, jak to było, choć przecież co dopiero, przed momentem, przed chwilą były tak realne i rzeczywiste jak nic bardziej na świecie. Zamiast tego napotykała pod powiekami, które wciąż miała zaciśnięte, czerń nocy. Chcąc nie chcąc musiała się poddać, przyznać się do porażki, do tego, że poniosła klęskę. W uszach huczał jej śpiew. Jaki śpiew? Kto to śpiewa? Czy jeszcze jakiś zagubiony anioł? Myślała intensywnie, z wysiłkiem, z trudem zbierając logiczną odpowiedź. A to był jak co dzień, jak zwykle w tym czasie roku, śpiew ojca. Zwykł był śpiewać, odkąd pamięcią wstecz sięgała. Zaczął przed chwilą, jak zwykle:
    – Gorzkie żale, przybywajcie, serca nasze przenikajcie.
    Teraz już był przy:
    – Jezu, na modlitwie w Ogrojcu
      strumieniem potu krwawego oblany…
    Słuchała tego hymnu z rosnącym coraz bardziej przejęciem, które ją ogarniało od stóp do głów. Tak że aż ciarki ją zaczęły przechodzić. Zwinęła się pod pierzyną, skuliła się tak, że kolanami prawie dotykała brody. Słuchała, cała zamieniona w słuch, bo przecież znała ten śpiew, umiała na pamięć Gorzkie żale od zawsze. A przecież za każdym razem przeżywała to tak, jakby je słyszała po raz pierwszy. Jakby została wyrwana z tej izby, w której się znajdowała, i przeniesiona do Ogrojca, gdzie się Jezus modli zlany krwawym potem. Albo może jeszcze inaczej: Jezus z całym Ogrodem naraz znalazł się w tej izbie. Nawet sama nie wiedziała, jakby to mogło się stać. Nie chciała zastanawiać się nad tym, bo wtedy kręciło się jej w głowie od tego zastanawiania. Najważniejsze, że widziała Jezusa. Jego postać klęczącą na ziemi, opartą rękami o biały występ skalny. Jeszcze chwila, a była przy Nim. Widziała całkiem z bliska przepiękną Jego twarz. Pogrążoną w modlitwie. Była przy Nim. Współuczestniczyła w Jego cierpieniu. Było jej tak żal Jezusa, że chwilami zdawało się jej, że serce jej pęknie od tego żalu, od tego współczucia i współcierpienia. Już łzy płynęły jej spod zamkniętych kurczowo powiek, szloch płaczu wstrząsał nią całą. Usłyszała nagle słowa matki, którymi zwracała się do ojca:
    – Nie śpiewaj tak głośno.
    Przelękła się, że ojciec skończy śpiewać, nie chciała, żeby to zostało przerwane, tak jak jej poprzedni sen. Już wiedziała nawet, czego się boi. Że mama może powtórnie się odezwać. Ale się jakoś nie odzywała. Widocznie podkładała do pieca. Rzeczywiście, trzasnęły drzwiczki metalowe. Tak, to teraz nastąpi. I faktycznie odezwał się głos matczyny, skierowany do ojca:
    – Dzieci pobudzisz.
    I to nie pomogło. Ojciec śpiewał w dalszym ciągu. Tak, niech śpiewa. Wytrącona na moment z tamtej rzeczywistości, powracała wiedziona śpiewem ojca. Już tato był przy drugiej pieśni:
    – Jezu, całowaniem zdradliwym
      przez niegodnego Judasza wydany…
    Widziała to bardzo dokładnie. Widziała ciemność Ogrodu. Widziała, jak w ciemności Ogrodu Oliwnego pojawiają się światła pochodni. Słyszała narastający tupot nóg żołnierzy, okrążających Jezusa. I teraz nastąpi to najgorsze. Na które czekała zawsze z przerażeniem. Coś, czego najbardziej nie chciała, a co wiedziała, że musi nastąpić, i stanie się. Choć za każdym razem prosiła Boga, żeby do tego nie doszło, żeby Jezus ukrył się wśród krzewów, żeby Judasz z żołnierzami nie natknął się na Niego, żeby Go nie znaleźli, żeby żył dalej. Żeby chodził wśród zbóż, nauczał na górze albo siedząc w łodzi na Jeziorze Genezaret, żeby zachodził do Betanii, gdzie czekały zawsze na Niego Maria z Martą i Łazarzem, żeby pił wodę źródlaną, spożywał pachnący chleb. Uzdrawiał chorych, wskrzeszał umarłych, pocieszał strapionych i nieszczęśliwych. Spał pod wygwieżdżonym niebem, cieszył się życiem. Ale wiedziała, że to jej marzenie się nie spełni, że Judasz Go nie przeoczy. Już to widzi, już to dobrze widzi – twarz Judasza, jego wypatrujące oczy w blasku pochodni. Tak, teraz już Go odkrył. Już zwycięstwo na jego ustach. Słyszy jego słowa: „Bądź pozdrowiony, Mistrzu”. A tymi słowami jak gdyby jej serce zostało przebite okrutną włócznią. Poczuła boleśnie ten fałsz, to kłamstwo. „Jak on może Jezusa nazywać >mój Mistrzu    – Bądź pozdrowiony, bądź pochwalony, 
      dla nas zelżony i pohańbiony,
      bądź uwielbiony, bądź wysławiony,
      Boże nieskończony.
    Jeszcze teraz tylko rozmowa duszy z Matką Bolesną. Słuchała jej, tkwiąc przy Jezusie, sądzonym przez Annasza i Kajfasza. Ale poprzez pieśń taty przebijało pytanie Annasza: „Poprzysięgam Cię, przez Boga żywego, żebyś nam powiedział, czy Ty jesteś Chrystus, Syn Boży?” Wiedziała, że Jezus potwierdzi, że Jezus powie: „Tyś powiedział”. Jak bardzo tego nie chciała. Bo zdawała sobie sprawę, co się za moment stanie – że Jezus zostanie uderzony w twarz. A potem będą na Niego pluć i bić Go pięściami po twarzy. A tego nie mogła znieść. Na to nie mogła patrzeć. Bo zdawało jej się, że nie wytrzyma i umrze z bólu. Ale była dumna, że tak się zachował przy spotkaniu z Judaszem, że nie zaparł się przed Annaszem i Kajfaszem, że powiedział konsekwentnie: „Tak, Ja jestem Synem Bożym”. Że temu, który Go uderzył, odpowiedział: „Jeżeli skłamałem, to udowodnij. A jeżeli nie, to za co mnie bijesz”.
    Tato skończył śpiewanie. Jeszcze przez jakiś czas leżała bez sił, nie będąc w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Dopiero po chwili wygrzebała się spod pierzyny, ocierając oczy z łez. Wreszcie dotknęła zimnej podłogi gołymi stopami, obciągnęła koszulę, żeby choć trochę się ochronić przed zimnem panującym w izbie. Zataczając się, szła jak nieprzytomna do kuchni rozjaśnionej światłem lampy naftowej. Powiedziała wreszcie na wpół przytomna:
    – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, dzień dobry, mamo.
    Chociaż słyszała te słowa jak nie swoje, wypowiedziane drewnianymi ustami. Taty już nie było. Mama stała przy kuchni, pilnując garnków. Pod blachą, rozpaloną na środku aż do czerwoności, buzował ogień. Pocałowała mamę w rękę.
    – A co ty znowu taka spłakana? Śniło ci się co złego?
    – To nic – odpowiedziała mechanicznie.
    – A to wszystko z pewnością przez to śpiewanie ojca. Powinnaś brać przykład z twoich starszych sióstr. One sobie z tego nic nie robią, w dalszym ciągu śpią jak susły.
    – Ja śpiewam – włączył się tata, który w tym momencie wszedł do kuchni – bo te panny trzeba budzić do roboty. A wy byście tylko spały a spały. A kiedy myć się, a kiedy ubierać się, a kiedy jeść śniadanie, a kiedy do pola?
    – Co ty taki prędki? – matka stała w obronie córek. – Jeszcze ciemna noc, a ty do roboty je gonisz.
    – Już nie noc, już nie noc, już szarzeje. A zanim zwleką się z łóżek, zanim się ogarną, zmówią pacierz, zjedzą śniadanie, będzie już słońce na niebie. A zresztą, nie macie ochoty do roboty, to się nie spieszcie, ja muszę iść dzisiaj wcześniej, bo kawał drogi przede mną. Mam robotę u powinowatych.


    Jakoś Wielki Post i Jezus cierpiący związał się jej z cierpiącymi ludźmi uwikłanymi w wojnę światową, a zwłaszcza z polskim narodem. Choć Wielki Post to nie był dla niej czas męki Pańskiej. Mimo że w niedziele śpiewano w kościele Gorzkie żale, a w piątki odprawiano Drogę krzyżową, to przecież o męce i śmierci Jezusa nie było w Ewangeliach niedzielnych czytanych przez księdza proboszcza. Wielki Post to była sama jasność Jezusowej nauki o miłości do Boga i miłości do ludzi. Oczywiście, gromadziły się wokół Niego ciemne chmury nienawiści faryzeuszów. Otaczały Go coraz ciemniejszym pierścieniem. Ale w Nim nie było strachu. Nie było ucieczki. Ale sama światłość. A choć Jezus wiedział, do czego zmierzają fałszywi nauczyciele – że chcą Go zabić – wciąż napomykał, że jeśli nawet Go zabiją, to On zmartwychwstanie.
    I tego napomykania o zmartwychwstaniu uchwyciła się kurczowo Helka jak tonący wyciągniętej dłoni niosącej ratunek. I oceniała to odkrycie jako zrozumienie istoty życia Jezusa. „Przecież na to Cię, Jezu, wskrzesił Bóg Twój i Ojciec, żeby potwierdzić to, czegoś nauczał, coś głosił całe Twoje życie kazaniami i swoim życiem. Cierpiałeś, boś się nie wyparł swojej nauki. Gdybyś się wyparł, daliby Ci spokój. Mógłbyś żyć sto lat”.
    Dla Helenki zmartwychwstanie miało jeszcze inny wymiar – zmartwychwstanie Polski. O tym nieraz rozmawiała przy pasieniu krów z chłopcami i dziewczętami.
    – Zapamiętałam to zdanie, jakie pan Łaziński powiedział.
    – A co on takiego powiedział?
    – Gdy ktoś, czy on sam, podał, że dwa miliony Polaków walczą w tej wojnie…
    – A to prawda, że aż dwa miliony naszych?
    – W różnych mundurach. W dodatku jedni przeciw drugim. Wtedy usłyszałam, że jedna trzecia z tej liczby zginie.
    – Aż tyle?
    – Aż tyle. A przecież nie mogą tak po prostu zginąć. Oczywiście, żyją nadal w Bogu. Ale ginęli za Polskę. To nie może być śmierć na darmo. Polska musi zmartwychwstać.
    – Jak to zmartwychwstać?
    – Musi powrócić do życia taka, jaka była przed rozbiorami.
    W ciągu Wielkiego Postu, gdy tylko puścili ją z domu, szła w piątki na Drogę krzyżową, a niedziele na Gorzkie żale. Ale już konsekwentnie pilnowała się, żeby nie zapłakać nad cierpiącym Jezusem – a w tym celu starała się nie zapomnieć o zmartwychwstaniu. Ale nie zawsze jej się to udawało. Tego również pilnowała, gdy przyszedł Wielki Tydzień. Wtedy potrafiła zawsze jakoś uprosić rodziców, żeby mogła brać udział w nabożeństwach Wielkiego Czwartku, Wielkiego Piątku, Wielkiej Soboty.
    Zaczynało się to w Wielki Czwartek. Gdy na Gloria in excelsis Deo rozdzwaniały się wszystkie dzwony, dzwonki i dzwoneczki, tak że zdawało się, że serca dzwonów się pourywają, a organy prawie że kościół rozsadzały. A potem ten zgiełk milkł – i nastawała cisza. Organy milczały, odzywał się tylko sam organista. Dzwonki ministranckie zostały zastąpione przez kołatki.
    Msza święta wielkoczwartkowa kończyła się odprowadzeniem Jezusa do ciemnicy. Ksiądz proboszcz przenosił Najświętszy Sakrament do bocznego ołtarza ubranego w bieli. Ale największe wrażenie zawsze robiło na niej otwarte puste tabernakulum głównego ołtarza, a potem ogałacanie z obrusów ołtarza głównego i bocznych i mycie.
    – Tak jak ciała zmarłego Jezusa – posłyszała szept Geni.
    A przecież jeszcze Jezus żyje. Tylko zamknięty w ciemnicy. Czeka na sąd u Piłata. Zbity, oplwany, ale żyje. Przeznaczony na śmierć, ale żyje.
    Trwała w ciemnicy razem z Jezusem i przepraszała Go za zniewagi i upokorzenia, jakich doznał. Wstydziła się za żołnierzy. Wstydziła się za Annasza i Kajfasza, że tak podle potrafili się zachować. Wstydziła się za siebie i za ludzi, że nie potrafi kochać Jezusa, który za to cierpi, bo głosił nam prawdę o Bogu-Miłości. I cierpi dalej. Na skutek obojętności i zapomnienia ludzkiego.
    Wracała do domu zdruzgotana. Patrzyła na świat jak po trzęsieniu ziemi. Dziwiła się, że mama przygotowuje obiad, jak gdyby nic się nie stało, że rozmawia z tatą o jakichś sprawach, że potrafi być nimi przejęta, że siostry kłócą się o coś tam. Nawet nie usiłowała wnikać w to, o co im poszło. Dla niej świat się skończył – Jezus zamknięty w ciemnicy, przeznaczony na śmierć. Opuszczony od uczniów, od przyjaciół, od wszystkich.
    Przemykała się niepostrzeżona przez dom. Poruszała się bezszelestnie po izbie. Uważała na to, aby nie została zagadnięta, aby nikt nie zwracał na nią uwagi, aby nikt nie zapytał jej o nic. Schodziła każdemu z drogi, aby nie znalazł pretekstu, by coś jej zlecić. Wciąż nie mogła się nadziwić, że przy stole wszyscy zachowują się jak zwyczajnie. Rozmawiają, a nawet śmieją się. Patrzyła, słuchała. Nawet nie ze zgorszeniem, ale nie mogła ich zachowania zrozumieć.
    – Coś ty taka zamyślona?
    – Nic.
    – No powiedz. Dolega ci coś?
    Najlepiej zrobiłaby, gdyby zaczęła krzyczeć: „Dolega mi cierpienie Jezusa”. Ale tylko skuliła się jeszcze bardziej w sobie i odpowiedziała:
    – Nie, wszystko w porządku.
    A powinna wstać i powiedzieć: „Czyście zwariowali? Czy sobie nie zdajecie sprawy z tego, co się dzieje? Jak możecie tak się zachowywać?”
    – A może ktoś ci zrobił przykrość?
    – Nie – odpowiedziała.
    A chciałaby krzyczeć: „Jaką przykrość?! O czym wy mówicie?! Wyrządzono mnie i każdemu człowiekowi na tej ziemi nie przykrość, ale krzywdę. Najpiękniejszego Człowieka tej ziemi skazano na śmierć. Najświętszego. Który nikomu krzywdy nie zrobił. Za co? Za nic? Za wszystko dobro, które uczynił, które głosił? I wy się pytacie mnie, czy mi ktoś przykrości nie zrobił. A to nie tylko tamci ludzie, ale i my, dzisiejsi ludzie popełniliśmy i popełniamy największą zbrodnię – wojnę. Bo nie przyjęliśmy przesłania, z jakim Jezus przyszedł na świat. Przecież na naszych oczach trwa największa zbrodnia, jaką jest wojna światowa. I walczą ze sobą chrześcijanie. Ci, którzy przyrzekali na chrzcie, że będą żyć w miłości. I co z tego?”
    – A może jednak ktoś ci dokuczył? No powiedz.
    – Nie, nie, nie – powtórzyła.
    Na szczęście obiad się skończył i mogła wstać od stołu. Bo jeszcze moment, a wybuchnęłaby płaczem, z którego nie umiałaby się wytłumaczyć. Jeszcze tylko usłyszała za plecami:
    – Helenka dzisiaj faktycznie jakaś dziwna.
    – A to po raz pierwszy?
    – W tamtym roku, pamiętam, w Wielkim Tygodniu też była nieswoja.
    Nie mogła długo zasnąć. Wcale się nie starała. Trwała z Jezusem w ciemnicy. Nie chciała tracić czasu na spanie. Wolała być z Nim.
    Tak, ale rano zaspała. Gdy się obudziła, cały dom był na nogach.
    – Nie chcieliśmy cię budzić, bo wczoraj chyba źle się czułaś. Ale dłuższy sen wyszedł ci chyba na dobre.
    Pospiesznie się myła, ubierała, żeby zdążyć do stołu na bardzo postne śniadanie. Z postnego żuru z ziemniakami.
    – Ale na obiad będą za to pieczone ziemniaki w rurze, na blasze.
    – W mundurkach.
    – A jakie inaczej by miały być.
    Po śniadaniu nie mogła się doczekać, kiedy pójdą do kościoła. Gdy przyszli, kościół był już pełny. Tak jakby od wczoraj ludzie w ogóle nie wychodzili z niego. Rozpoczęły się obrzędy Wielkopiątkowe. Przywarta do ściany czekała na adorację krzyża.
    – Ecce lignum crucis – trzy razy śpiewany werset przez księdza przy głównym ołtarzu, z coraz wyżej podniesionym krzyżem.
    Odpowiadał organista z niektórymi ludźmi:
    – Venite, adoremus.
    Potem krzyż został umieszczony na dywaniku rozłożonym na posadzce kościelnej. Ludzie po kolei podchodzili, przyklękali, pochylali się i całowali wizerunek rozpiętego na krzyżu ciała. Powoli, z szacunkiem przesuwali się środkiem kościoła do przodu, potem rozchodzili się na boki.
    Podeszła i ona. Uklękła, rękami oparła się o posadzkę, pochyliła i pocałowała dłonie i stopy Jezusa. Tak zwyczajnie, jak gdyby nigdy nic. Prawie odruchowo. Jakby się nic nie stało. Jakby zgadzała się na to. Jakby akceptowała to drzewo, te gwoździe, tę koronę cierniową. „A właśnie że nie! Nie i jeszcze raz nie! Nie zgadzam się. Wołam, że tak nie było wolno. Ja protestuję!” Choć już była na równych nogach, żeby zrobić miejsce innym ludziom, rozpłakała się.
    Potem, na koniec obrzędów, w krótkiej procesji ksiądz proboszcz przeniósł Najświętszy Sakrament do grobu, przygotowanego w bocznym ołtarzu.
    Na obiad faktycznie były upieczone ziemniaki, rozłamywali je gorące w dłoniach, solili i cieszyli się tym znakomitym postnym jedzeniem.
    Uprosiła, aby mogła pójść do kościoła na trzecią godzinę. W kościele było cicho. Nie tylko ona przyszła na tę godzinę. Nie było pełno, ale było sporo ludzi. Najważniejsze, że zdążyła. A zdawało się jej, że nie zdąży. Stanęła w pobliżu swojego miejsca, które było już przez kogoś zajęte.
    Oparła się o ścianę, zamknęła oczy. Nie musiała długo czekać. Zobaczyła Jezusa na krzyżu. Samą twarz. Niesłychanie piękną twarz. To nie była twarz człowieka przegranego ani nawet cierpiącego. To była spokojna twarz, niepospolicie piękna. Zdziwiła się. Może zemdlał, nie czuje, nie cierpi. Była wciąż wpatrzona w Jego zamknięte oczy. Czy zobaczy drgnienie powiek. Głowa była nisko opuszczona na piersi. Może już umarł. Ach tak, już umarł.
    Zegar na wieży kościoła wybił godzinę trzecią. „To już jesteś w niebie. Już jesteś szczęśliwy. Dlatego masz taką piękną twarz. Dla Ciebie skończyło się cierpienie. My cierpimy, że Ciebie nie będziemy mieli w widzialnej postaci. Ale dla Ciebie zaczęła się Twoja radość. A nasz smutek? Właściwie i nasza radość. Jeżeli Cię kochamy, to powinniśmy się cieszyć Twoim szczęściem. To już jest radość wielkanocna, chociaż jeszcze wisisz na krzyżu. Za chwilę ukażesz się Marii Magdalenie, apostołom w Wieczerniku, ale to co najważniejsze dla Ciebie, już się stało. Od chwili Twojej śmierci jesteś złączony z Ojcem”. Trwała tak wpatrzona w twarz Jezusa, aż zbudził ją śpiew:
    – Któryś cierpiał za nas rany,
      Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami.
    Wróciła do domu prawie radosna.
    – A cóż cię tak odmieniło? Wczoraj nadawałaś się prosto do trumny, a dzisiaj jakbyś się na wesele wybierała.
    – A żeś zgadła.
    – No pewnie żem zgadła. Ale co w ciebie dzisiaj wstąpiło? Przecież, nie przymierzając, dziś jest Wielki Piątek.
    – Właśnie dlatego. Jezus już jest w niebie.
    Józi jakby mowę odjęło. Dopiero po chwili wykrzyknęła, nie wiadomo dlaczego:
    – Myślałam, żeś mądrzejsza! – powiedziała ni stąd ni z owąd, obróciła się na pięcie i odeszła.
    W Wielką Sobotę prawie od wstania z łóżka aż drżała z przejęcia i niecierpliwości, żeby wreszcie pójść do kościoła. Przed głównym wejściem ministranci rozpalali ogień. Ksiądz wyszedł w kapie, poświęcił go po łacinie, zapalił od niego świece, stanął u wejścia do ciemnego kościoła i zaśpiewał:
    – Lumen Christi.
    Organista odśpiewał:
    – Deo gratias.
    Potem to samo w połowie drogi do ołtarza. I wreszcie, trzymając świecę wysoko nad głową, tak samo, tylko na najwyższym tonie, zaśpiewał po raz trzeci:
    –  Lumen Christi.
    Teraz już w kościele było jasno od świec odpalonych od świecy księdza i Helenka rozumiała tę symbolikę. A właściwie nie tyle rozumem, co całą sobą. To Jezus jest światłem w ciemności i ciepłem w zimnie.
    Potem był śpiewany na piękną melodię „Exultet” i poświęcenie wody chrzcielnej. Wreszcie Msza święta, już z organami. Czekała na Ewangelię. Na Magdalenę, która idzie do grobu. Spotyka Jezusa, nie poznaje Go – dopiero gdy ją wezwał po imieniu. Na to czekała. Bo to ona, Helenka, idzie do grobu, by namaścić Jezusa zmartwychwstałego. To ona spostrzega odwalony kamień, wchodzi do wnętrza, widzi, że jest pusto. Jest zaskoczona, zdumiona, przerażona. Wypada na zewnątrz. I wtedy pojawia się w oddali Jezus. Ale nie poznaje Go. Bierze Go za ogrodnika. Przychodzi jej do głowy nieprawdopodobna myśl czy podejrzenie, że to może on zabrał ciało Jezusa. Cała drżąca z niepewności i niepokoju zwraca się do niego z pytaniem. I nagle z ust Tego, którego wzięła za ogrodnika, pada jej imię – wypowiedziane głosem, który by rozpoznała na końcu świata. Jest nim uderzona jak piorunem, że powala ją na kolana. Helenka faktycznie klęka. I słyszy, że z jej ust wyrywa się jedno słowo:
    – Rabbuni.
    Chciała nim krzyknąć, ale odruchowo powstrzymała się od tego, cała wpatrzona w postać Jezusa przybliżającą się do niej coraz bardziej. Aż Jezus stanął tak blisko, że prawie na wyciągnięcie ręki. Widzi wyraźnie przepiękną Jego twarz, rozchylone przebite dłonie, ranę na piersi i przebite stopy. Ale te rany nie są bolesne, nie zakrwawione. To raczej chwalebne pamiątki, blizny zwycięskie, świadectwo błogosławione. I to nachylenie postaci Jezusa w jej stronę – pełne przyjaźni. I ten uśmiech serdeczny. I ciepły wzrok. Trwałaby tak nie wiadomo dokąd, aż poczuła szturchnięcie w ramię i szept prosto do ucha:
    – Wstawaj, to już Wierzę w Boga.
    Wstała na zdrętwiałe nogi, rozglądnęła się po kościele, przypomniała sobie, że ksiądz proboszcz czytał Ewangelię.
    – A nie było dzisiaj kazania? – spytała mamy.
    – A było, nawet długie. Ty całe przeklęczałaś.
    Gdy tylko potrafiła uzyskać zgodę rodziców, chodziła przez całą oktawę wielkanocną do kościoła na ranną Mszę świętą. Chciała spotykać Jezusa ukazującego się swoim najbliższym. W kościele było pustawo. Przecież to dnie powszednie. W bocznym ołtarzu pachniał kwiatami wciąż nierozebrany grób Jezusowy. Ksiądz czytał Ewangelię, a ona pod przymkniętymi oczami widziała Jezusa. Jak spotyka niewiasty, apostołów w Wieczerniku, nad Jeziorem Galilejskim czy uczniów idących do Emaus.
    I tak dochodziła do Niedzieli Białej, którą w jakiś sposób uznała za szczególnie swoją, a zarazem wszystkich ludzi. Bo przecież to niedziela, kiedy Jezus przychodzi do Wieczernika ze względu na Tomasza. Staje przed nim i mówi: „Dotknij moje rany na rękach, wyciągnij rękę i dotknij moją ranę w boku. I nie bądź niewierny, ale wierny”. I jeszcze to zdanie, na które dawniej tak bardzo czekała: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. „Choć do mnie to się już nie odnosi. Przynajmniej od pewnego czasu – sama korygowała siebie. – Przecież ja Cię widzę, Jezu. I to bardzo dokładnie”.