Biblioteka



7. Wojna z Rosją bolszewicką




 


7.


Wojna z Rosją bolszewicką



    I stało się. Na spotkaniu niedzielnym pan Łaziński oświadczył:
    – Trwają walki o Lwów. Walczy nawet młodzież.
    – Ale o co chodzi?
    – To najbardziej polskie miasto na terenach ukraińskich. Szukamy odpowiedzi, czy to ma być Ukraina Zachodnia, czy Małopolska Wschodnia.
    A w rozmowach niedzielnych pojawiło się jak gwiazda wschodząca nazwisko atamana Semena Petlury – przyjaciela Piłsudskiego. I jego Ukraina niepodległa. Ale nie bolszewicka. Nie należąca do Kraju Rad. I znowu – jak wszystko dotąd – nagle spadła wiadomość: Piłsudski idzie na Kijów. Posypały się zarzuty:
    – Zupełne szaleństwo. Co on robi? Kogo on ma w swoich szeregach? Jakie uzbrojenie?
    Hałas był w izbie taki, że Helenie zdawało się, że chałupa się rozleci. Wkrótce kolejna wiadomość dotarła do nich: Piłsudski doszedł do Kijowa. Ale nie został wsparty armią, którą miał przygotować Petlura. Nastąpiła kontrofensywa armii czerwonej. Załamanie frontu i odwrót armii polskiej.


    Niespodziewanie to, o czym dyskutowali w niedzielne popołudnia, przyszło do nich. Po prostu pojawił się na ich wioskowej drodze samochód. I przystanął przed ich domem. Dla wytchnienia. Wysiedli pasażerowie. Rodzina ziemian ze wschodnich terenów Polski. Spod Równego czy coś podobnie. Helenka nie dosłyszała. Prosili o coś do zjedzenia. Zwłaszcza o picie, bo upał był potężny. Mama wyniosła chleb, masło, z piwnicy kwaśne mleko. Na początku rozmowa się nie kleiła. Przybysze byli najwyraźniej bardzo zmęczeni. Wreszcie padło pytanie z ich strony:
    – A wy kiedy wyjeżdżacie? Chyba nie macie zamiaru tu zostawać?
    To pytanie padło jak grom z jasnego nieba.
    – Boże święty! – matka wykrzyknęła. – A dokąd wyjeżdżać?
    – Na zachód.
    – Gdzie na zachód?
    – Byle dalej.
    Dobrze, że tata był w domu. A może i źle. Bo zaczął się dopytywać:
    – To tak źle dzieje się na froncie?
    – Nie ma żadnego frontu. Polskie armie rozbite na drobne oddziały, które na własną rękę wycofują się w popłochu. Na nie polują konnice czerwonej armii pod wodzą Michała Tuchaczewskiego. Nota bene liczącego sobie zaledwie 27 lat. Ten idzie od strony Berezyny. Budionny idzie na Lwów. Tylko to już nie „wyzwolenie” ziem rdzennie ukraińskich i białoruskich – kontynuował gość. – Już czerwonoarmiejcy weszli na tereny ziem rdzennie polskich i idą dalej.
    – No to o co chodzi? – zdziwił się tata.
    – Tuchaczewski w rozkazie dziennym napisał z początkiem lipca: „Po trupie białej Polski wiedzie droga do światowego pożaru”.
    – A to miglanc – tata podsumował. – Przechera. Sprzedaje skórę na niedźwiedziu.
    – A więc to już nie jest wojna o Ukrainę i Białoruś, to już nawet nie jest wojna przeciwko Polsce – to wojna o Europę. O wprowadzenie komunizmu we wszystkich państwach europejskich. I dodajmy coś więcej: pod komendą moskiewską.
    – Czy Zachód o tym wie? – spytał dość naiwnie tata.
    – Jak by mogli nie wiedzieć. Ale zachowują się karygodnie. Brytyjczycy odmówili Polsce pomocy wojskowej, choć ją obiecywali. Francuzi wstrzymali kredyty militarne i nie przysłali posiłków żołnierskich, tylko tak zwaną misję wojskową, czyli niewielką grupę obserwatorów.
    – A to psiekrwie.
    – Niemieccy dokerzy w Gdańsku świadomie opóźniają dostawy wojskowe. To samo robią Czesi.
    – Może nie płacimy i przez to? – tata spytał znowu.
    – Nic podobnego. Płacimy żywą gotówką.
    – Co pan przewiduje?
    – Warszawa wkrótce zostanie zdobyta. To kwestia kilkunastu dni. Już wszystkie ambasady opuściły stolicę. Została tylko nuncjatura apostolska Stolicy Świętej z arcybiskupem Ratti.
    – To dlaczego nie zostaliście w waszych domach? – tata spytał nieoczekiwanie.
    – Pytacie, gospodarzu, chyba dlatego, że nie wiecie, co się dzieje na terenach zagarniętych przez bolszewików. Rabunki, gwałty, mordy. Istna Sodoma i Gomora. Sądy wojskowe. Wszyscy Polacy to burżuje. Nadają się tylko na to, żeby postawić pod ściankę i rozstrzelać.
    – Ale my, chłopi, nie musimy się bać, bo my nie burżuje – pocieszył się tata.
    – Chłopi to kułaki. Bo mają pole na własność. U nich to zabronione. Wszystko państwowe. Nie mówiąc o tym, że dla nich nie ma Boga. Kościoły na spalenie albo na stajnie, magazyny. Na bądź co.
    – Boże święty! – wykrzyknęła matka. – Jak to jest możliwe?
    Tata jakby tego nie dostrzegł, zapytał:
    – A na co wy, szanowni państwo, liczycie, że uciekacie na zachód.
    – Liczymy, że Europa się opamięta, gdy zobaczy, co się dzieje w Polsce i w Warszawie.
    – Ale w Niemczech rewolucja.
    – Może i Niemcy przyjdą po rozum do głowy.
    Helenka już dłużej nie mogła słuchać. Wymknęła się z izby i pobiegła do kościoła, żeby się pomodlić. A właściwie już biegnąc, modliła się: „Boże, ulituj się nad nami. Już tak bardzo jesteśmy zniszczeni przez wojnę. Odzyskaliśmy niepodległość. Nie daj, byśmy ją utracili. Okaż litość. Daj nam siłę, byśmy się uratowali. Miej miłosierdzie dla nas”.
    W kościele, gdy klęczała, jakiś wielki spokój spłynął na nią. Nawet sama się temu dziwiła. Myślała, że będzie prosić aż do płaczu, że będzie wołać aż do krzyku. A przyszło ukojenie, uspokojenie. I wysłyszała jakby słowa mówione do niej: „Nie bój się. Nie opuszczę ani ciebie, ani narodu polskiego. Bo kocham ciebie i Polskę. Nie bój się, zaufaj mi. Wracaj do domu, bo tam jesteś potrzebna. Bo tam trzeba wnieść pokój”.
    Więc powróciła. Nawet nie biegła. Szła spokojna. W domu jakby nie zauważyli jej oddalenia się. Goście kończyli obiad, który mama podała. Gotowali się do drogi. Nieoczekiwanie dla wszystkich Helena zabrała głos:
    – A najlepiej, gdybyście państwo nie jechali nigdzie. Zatrzymajcie się u nas albo gdzie indziej. Przeczekajcie, aż się uspokoi, i wrócicie do swoich domów.
    Dopiero gdy minęło zaskoczenie, tata się odezwał:
    – Co ty, Helenka. Skąd ty przyszła na to, aby państwu tak radzić?
    – Z pomocą Bożą obronimy Polskę – oświadczyła stanowczo.
    Znowu ich zaskoczyła. Po chwili niewygodnego milczenia goście wybrnęli z sytuacji:
    – Oczekują nas nasi przyjaciele w Poznaniu. Stamtąd będziemy obserwowali, co się będzie dziać dalej. I zadecydujemy, co robić.
    Gdy samochód odjechał i kurz na drodze opadł, gdy powrócili do izby, tata zasiadł poważnie za stołem i spytał żony:
    – Marianna, pakujemy się i wyjeżdżamy?
    – A niech Bóg broni. Dokąd byś chciał jechać?
    – Na zachód, tak jak oni.
    – Ale ci państwo mają znajomych w Poznaniu. A my kogo mamy?
    – A to chcesz, żeby na twoich oczach spalili ci chałupę i zgwałcili dziewczęta? – tata się zdenerwował.
    – Co się tak pytasz niemądrze? Ale ja nie chcę poniewierki. Najlepiej umówmy się tak, Stasiu. Jak padnie Warszawa…
    Tata jej przerwał:
    – Słyszałaś, że to stanie się za kilka dni.
    – Pozwól, że skończę. Jak padnie Warszawa, to jedziemy. Dobrze?
    Kolejne dnie przynosiły nowości. Kiedyś Józia wpadła do izby z wiadomością:
    – Helka, twój Romek uciekł z domu. Zostawił list, że idzie na pomoc Warszawie.
    Ale to był nie tylko Romek. Coraz to któryś z młodych ludzi, którzy wrócili z wojska szczęśliwie do domu po zakończeniu wojny, z pozwoleniem rodziców albo i wbrew ich woli szedł bronić Warszawy.
    Poza tym niby nic się nie działo. Ale wyczuć można było, że wieś przywarła do ziemi i czekała w napięciu na to, co się dalej stanie. Wieczorami w domach ludzie modlili się do Boga o ratunek. Zwłaszcza gdy zbliżało się święto Matki Boskiej Siewnej, odprawiali nowennę przed Jej uroczystością, z prośbą o cud.
    W samo święto kościół był tak nabity, jak to się zdarzało w największe odpusty. Ci, co się nie zmieścili we wnętrzu, oblegali kościół. Ksiądz proboszcz wygłosił płomienne, natchnione kazanie, które oparł na słowach Jezusa: Szukajcie, a znajdziecie; pukajcie, a będzie wam otworzone; proście, a otrzymacie.
    Na zakończenie Mszy świętej były Suplikacje: Święty Boże, Święty Mocny, Święty a Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami. Potem zaintonowano „Boże, coś Polskę„, która to pieśń zdawała się niebiosy rozrywać.
    Helenka całe swe serce włożyła w ten śpiew. Śpiewała płacząc. Zresztą nie tylko ona płakała. Najwyraźniej ludzie byli świadomi tego, że ważą się losy Polski, losy Europy, losy świata. I znowu, tak jak w tamtej samotnej modlitwie, poczuła wielkie uciszenie, które ją ogarnęło. I nie tylko ją. Ludzie wracali do domu jakby uspokojeni. Jakby ogarnięci płaszczem Bożej opieki.
    Ale gdy już noc zapadła, cała rodzina wyszła przed dom, patrzeć w stronę wschodnią, gdzie Warszawa – czy się nie pojawi krwawa łuna.
    – Ale przecież gdyby się nawet stolica paliła, to za daleko, żeby można było łunę zobaczyć. – I tata zakonkludował: – Chodźmy spać. Będzie, jak Bóg da.
    Tak też zrobili, ale sen nie nadchodził. Helenka leżąc wciąż prosiła Boga o zmiłowanie. Powtarzała bez końca:
    – Miej miłosierdzie nad nami.
    Na drugi dzień jeszcze nic nie było wiadome. „Bitwa trwa” – szło od chałupy do chałupy. Ludzie prawie nie pracowali. Chodzili koło zagród jak zaczarowani. Jakby przymierzając się do odpowiedzi na pytanie: Zostać czy uciekać?
    Na trzeci dzień, kiedy właśnie byli przy opóźnionym śniadaniu, dosłyszeli z daleka jakiś krzyk. Ktoś biegł drogą i coś krzyczał. Wszyscy przy stole zmartwieli. Nawet tata. Akurat prowadził łyżkę do miski i tak zastygł. Nadsłuchiwał całym sobą. Tak jak reszta. Głos się zbliżał. Tata nie wytrzymał. Rzucił łyżkę na stół, poderwał się z ławy, pobiegł do drzwi, szarpnął, drzwi się otworzyły i wtedy izbę wypełnił krzyk wyraźny chłopca, przebiegającego akurat przed ich domem:
    – Zwycięstwo!!
    Tata wykonał taki ruch, jakby chciał chłopca zatrzymać, ale na nic by się to nie zdało. Chłopiec go nie zauważył. Pobiegł dalej z twarzą czerwoną od wysiłku, z podniesioną w górę ręką, w której trzymał gazetę. Niewątpliwie biegł ze Świnic, gdzie tę gazetę zdobył.
    Jeszcze nic więcej nie wiedzieli, a wiedzieli już wszystko. Rzucili się sobie w objęcia. Matka nie potrafiła wykrztusić ani słowa, tylko łkała płacząc. Tata przetarł twarz rękawem, udając, że poprawia wąsa, i powiedział:
    – Bogu niech będą dzięki.
    Dodał:
    – Ale jak się to naszym udało, to dziw nad dziwy.
    Potem już nadchodziły coraz to nowe wiadomości – z gazet, ale te najcenniejsze to od chłopców, którzy brali udział w bitwie warszawskiej.
    Najbardziej czekała na Romka. Bo też różnie o nim mówiono, że go widzieli to tu, to tam, że zginął, że ranny, że nieprawda, bo żyje. Aż wreszcie się zjawił. Zmizerniały, ale jakoś dziwnie wydoroślały. No to siedzieli przy stole, a on opowiadał:
    – Piłsudski to genialny dowódca. Świetny strateg. Przegrupował wojsko. Zmęczonych odwrotami wycofał, pozornie odsłonił Warszawę, główne siły zgrupował na południu i stamtąd zaatakował.
    Tata:
    – Od południa? I Warszawę odsłonił?
    – No właśnie, nikt się tego nie spodziewał, że przyjdzie stamtąd uderzenie.
    Nagle Romek przerwał, jak gdyby zorientował się, że mówi nie o rzeczach najważniejszych. I zaczął o ton wyższym głosem:
    – Ale ta bitwa, to jedno wielkie bohaterstwo. Szli na wroga młodzi ludzie, nawet i starzy, nawet młodzież szkolna na prędce przećwiczona. Ten entuzjazm zwyciężył. Bez niego najlepsza strategia by nic nie pomogła.
    – A co z tym księdzem Ignacym Skorupką? – tata zapytał niespodziewanie.
    – To katecheta szkolny. Poszedł do walki wraz ze swoją młodzieżą. W pierwszym szeregu. Tylko nie z karabinem, a z krzyżem w ręce. Zginął 15 sierpnia pod Ossowem, na przedpolach Warszawy. To tam na północy piąta armia pod dowództwem generała Sikorskiego zatrzymała siły sowieckie i przeszła do kontrofensywy. 16 sierpnia polska armia pod dowództwem Piłsudskiego od południa przedarła się na tyły Tuchaczewskiego, odcinając wszystkie połączenia; 18 sierpnia został otoczony. Wzięto chyba sto tysięcy Rosjan do niewoli. Podobnie się stało z armią Budionnego 31 sierpnia, pod Zamościem. Pod koniec września armia czerwona zaczęła się rozpadać. Mogliśmy iść do Moskwy bez przeszkód.
    – Do Moskwy? Bez przeszkód?
    – Wtedy Lenin poprosił o pokój.
    Helenka słuchała i zdawało jej się, że serce jej wyskoczy przez gardło. Oczami duszy widziała to wszystko, co się tam działo. A tymczasem padały nazwiska dowódców: Haller, Żeligowski, Rozwadowski, Rómel. Wszystko zlewało się w jedno wielkie słowo: Piłsudski. Nazwy miejscowości: Radzymin, Kock, Dęblin, Płock składały się na drugie słowo ważne: Warszawa.
    Jeszcze siedzieli, jeszcze rozmawiali, ale to już był koniec spotkania.
    – Odprowadzisz mnie kawałek? – Romek spytał Helenkę.
    – Tak – przytaknęła.
    – No to wojna już skończona – Romek rozpoczął. – Co masz zamiar robić dalej? – pytał.
    – Po co mam mówić, wiesz dobrze, o czym marzę.
    – Więc chcesz być wciąż pustelnicą?
    Skinęła głową.
    – Ale przecież powtarzam ci po raz setny: to nierealne.
    – To pójdę do klasztoru.
    – To nie jest to samo.
    – Ano nie to samo. Ale nie ma nic lepszego. A co ty będziesz robił?
    – Ja będę czekał na ciebie.
    – Wiesz, że się nie doczekasz.
    – A może. Ja też chcę być pustelnikiem. Moglibyśmy razem być pustelnikami.
    – To niemożliwe.
    – Może przekonasz się w klasztorze, że lepsze będzie takie rozwiązanie, jakie ja proponuję, niż klasztor.
    – Muszę już wracać, robota w domu.
    – Odprowadzę cię.
    – Dobrze.
    – Ale zanim pójdziesz do klasztoru, jakie masz plany?
    – Tata słabuje, nie może już tyle pracować, co dotąd. Trzeba pomóc. A poza tym, trzeba odrobić to, co na mnie rodzice łożyli.
    – Przecież pomagałaś i pomagasz na gospodarce.
    – Chodzi o pieniądze.
    – Co zrobisz?
    – Pójdę na służbę do miasta. Tak jak Józia i Genia.
    – Od kiedy?
    – Gdy mi znajdą miejsce.