Biblioteka



2. Powrót do Głogowca



 


2.

Powrót do Głogowca



    No i wróciła z Aleksandrowa do Głogowca. Jak Żydzi z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej. Gdy tylko zobaczyła z daleka pierwsze domy w Głogowcu, buchnęła się na klęczki w trawę i pocałowała ją, dziękując Bogu, że może tu znowu wrócić. A dom stał jak dawniej. Może trochę zmalał w porównaniu z kamienicami Aleksandrowa. Skurczył się, wrósł w ziemię. Okna jakoś zmniejszyły się. Ale był.
    A tymczasem już ją dzieci wypatrzyły. Już biegły z otwartymi rękami do uścisku, krzycząc:
    – Helenka! Helusia!
    Już przykucnęła, żeby je wszystkie obłapić, przytulić, wycałować. Już rozsupływała węzełek, żeby wyciągnąć łakocie, którymi teraz obdarowywała wyciągnięte łapięta. Na koniec zadecydowała:
    – No to chodźmy przywitać tatę i mamę.
    – Tata w robocie.
    – Mama zdrowa?
    Wszystkie naraz miały coś do powiedzenia, przekrzykiwały się wzajemnie, szczebiotały, świergotały jak stado ptaków. Ale wysłyszała i takie zdanie:
    – Mama w domu przy kuchni.
    Pojawiła się w drzwiach uśmiechnięta, ocierając ręce o zapaskę i przygarnęła ją do siebie, całując w policzki. Potem, trzymając za ramiona, odsunęła od siebie i przyglądnęła się bliżej:
    – Dobrze wyglądasz, choć trochę przychudłaś. Ale za to wyrosłaś.
    – A mama się nie zmieniła – odpowiedziała Helenka. – Jak była piękna, tak jest piękna.
    – A my nie mogliśmy się na ciebie doczekać.
    – A ja nie mogłam się doczekać, kiedy tu znowu wrócę.
    – Najważniejsze, że jesteśmy razem.
    – A co w domu?
    – Po staremu. Tylko że roboty przybyło, a sił ubyło.
    – Jak Wandzia?
    – Słabiutka. Wciąż trzeba być przy niej. Ale, ale, na rozmowy czasu będzie dość. Najpierw musisz coś zjeść. No to siadaj, boś zmordowana z pewnością tą podróżą. Siadaj, odpoczywaj, zaraz ci przygotuję coś do zjedzenia. Do kolacji jeszcze czas, a tyś z pewnością obiadu nie zjadła.
    – Obiadu nie, ale ze sobą miałam jakieś jedzenie.
    – Jak się tylko ochędożysz, to trzeba, żebyś zaszła do sąsiadów. Bardzo się o ciebie pytali.
    – Dobrze, dobrze, wszystko po kolei. Niech się najpierw wami nacieszę.


    No i tak się zaczął kierat domowy. Ten najmilszy z kieratów. Tylko zajęcia się przesunęły. Teraz już ona, Helcia, była najstarsza z rodzeństwa. Przejęła dawne funkcje Józi. Teraz Natalka pasła krowy, a ona chodziła do sklepu i na załatwiania. Lubiła te nowe zajęcia, zwłaszcza robienie sprawunków w Świnicach, bo to dawało jej możliwość modlitwy w kościele. Ksiądz proboszcz to zauważył i kiedyś wdał się z nią w rozmowę.
    – Nie widziałem cię chyba z pół roku.
    – A tak, byłam w Aleksandrowie na służbie.
    – Wiesz, co pomyślałem? No zgadnij, co sobie pomyślałem.
    – Że wstąpiłam do zakonu.
    – No i zgadłaś. Ale zaraz się opamiętałem, że na zakon to jeszcze jesteś za młoda. Choć nie za dużo, może rok czy dwa brakuje ci, żebyś mogła być zakonnicą. A czy się pomyliłem? Jak chcesz, to mi powiedz, jak nie, to nie.
    – Ja najchętniej to bym chciała być pustelnicą.
    – Pustelnicą? – ksiądz był zaskoczony aż do zdumienia. – A czemuż to tak? Przecież to niemożliwe.
    – I ja z tego sobie zdaję sprawę. Ale tak to jest.
    – No, ale jak na razie to zostajesz w domu.
    – Tak.
    – To się będziemy jeszcze mogli spotkać i o twoim problemie porozmawiać.
    Ale i rodzice pytali ją o dalsze plany. Kiedyś mama zwróciła się do niej z zapytaniem:
    – Coś nam się z ojcem zdaje, że wy z Romkiem macie się ku sobie.
    – No, to za dużo powiedziane. Owszem, lubię go.
    – Bo on przepada za tobą. Jak ciebie nie było, to on u nas bez końca przesiadywał. Wypytywał się o ciebie, wychwalał cię pod niebiosy.
    – Tylko że nie miał za co. Mama sama wie najlepiej, że nie ma mnie za co chwalić.
    – A wręcz przeciwnie. Jak już jesteśmy w tym słowie, to ci powiem, że tata z wszystkich dzieci najbardziej ciebie ceni i szanuje.
    – Tego nie wiedziałam i jestem mu bardzo wdzięczna za to. Ale naprawdę nie zasługuję na takie pochwały.
    – Jakby co do czego, to tata ciebie widzi na tym gospodarstwie po naszej śmierci. Ale, ale, jesteśmy przy Romku. Kiedyś go wprost zagadnęłam: „Jak ci się tak Helenka podoba, to weź ją sobie za żonę”. A on mi na to: „Ja bym ją chętnie wziął za żonę, ale ona mnie nie chce”. Jest to prawda?
    – Tak, to prawda.
    – Ale mnie się widzi, że to bardzo dobry chłopiec. Robotny, za dziewuchami nie lata, nie pije, nie awanturnik. Ja drugiego takiego mądrego jak on nie widzę we wsi. Nadaje się na sołtysa albo nawet na wójta, albo jeszcze na coś wyższego.
    – Jakeśmy przyszli na ten temat, to czas, żebym mamie powiedziała. Ja chcę być zakonnicą.
    – A niech cię ręka boska broni! – matka wykrzyknęła zdumiona. – Gdzie ty i zakonnica. Ty dzieci rodzić, do roboty w polu masz rękę, dom prowadzić, masz głowę. Dzieci wychowywać, masz serce do tego. Wybij sobie z głowy.
    – Widzi mama, ale ja nie chcę być żoną, rodzić dzieci, wychowywać je, być matką, być gospodynią. Kłopotać się o to, czy w polu rośnie, czy dość deszczu, czy nie sucho, czy obrodzi czy nie obrodzi, czy wystarczy do przednówka. Ja chcę być tylko z Bogiem. Jemu służyć i ludziom.
    – A co ty takie herezje opowiadasz. A czyż ja Bogu nie służę przez to, że jestem żoną i matką, i gospodynią? Jak ty o mnie myślisz i o tych rzeszach prostych ludzi żyjących zgodnie z wolą Bożą. To nie jest służba Bogu? To nie jest miłość Boga? Przecież to Pan Bóg nas takimi stworzył i pełnienie Jego woli jest naszym uświęceniem. Czy ja dobrze mówię, czy się mylę?
    – Dobrze mama myśli. Ale tak jak Pan Jezus wybrał apostołów i uczniów, tak jest do dnia dzisiejszego. Oni już nie łowili ryb, nie orali, nie siali, tylko głosili słowo Boże. Prawdę o tym, że Bóg jest Miłością.
    – Teraz od tego są księża. By odprawiać Msze święte, sprawować sakramenty. A po co kobiety, po co zakonnice?
    – Jak czytamy Ewangelię, tam jest napisane, że Jezusowi oprócz apostołów towarzyszyły kobiety. One też apostołowały. Na swój sposób głosiły słowo Boże. I po to są zakonnice.
    – Ale ja ciebie nie chcę, żebyś była zakonnicą. Niedoczekanie twoje, żebym się na to zgodziła. Kto ci takie rzeczy naopowiadał. Pewnie ktoś w Aleksandrowie. Bo tu nikogo takiego nie posądzam. Ani nawet księdza proboszcza.
    – Nie, mamo, żeby nie błądzić po omacku. Nikt mnie nie namawiał. I nie dopiero w Aleksandrowie. Na długo zanim tam pojechałam. Nie wierzysz mi? Spytaj Romka. Bo z nim na ten temat wiele razy rozmawiałam, jeszcze przy pasieniu krów.
    – Niech ci będzie. Ale w każdym razie ja na to zezwolenia nie dam, ani też nie dam pieniędzy. Bo ty sobie tak nie myśl, że iść do klasztoru, to już tam czekają na ciebie z otwartymi rękami. Trzeba wnieść posag, wiano. Komplety bielizny osobistej, komplety bielizny pościelowej, no i sumę pieniędzy. Przecież klasztor to nie fabryka. Tam się nie pracuje zarobkowo. A z czegoś trzeba żyć. Jakoś trzeba się utrzymać. A więc oświadczam: my ani grosza ci nie damy na wiano.
    I na tym skończyła się rozmowa. Do tego tematu nikt już nie odważył się podchodzić – ani Helka, ani rodzice. Helka tę rozmowę przeżyła bardzo boleśnie. Wypowiedzi mamy ją autentycznie bolały. Musiała przyznać, że nigdy dotąd tak rozzłoszczonej mamy nie widziała, nigdy dotąd tak surowo mama do niej nie przemawiała.
    I nagle zmieniło się w domu. Helenka czuła, że dom odwrócił się plecami do niej. Jedna Natalka starała się zachowywać naturalnie. Ale Helenka wyczuwała, że jej temat nie schodził na margines spraw, że jest żywy, wciąż aktualny. Ileż to razy przerywano rozmowę, gdy wchodziła do izby. Ileż to razy przyłapywała swych najdroższych rodziców na porozumiewawczych uśmiechach, na spojrzeniach wiele mówiących.
    Ciężko jej było w takiej atmosferze. Tym bardziej, że dzieci też wyczuły, że coś jest nie tak i zaczęły ją traktować jak obcą. Nie dopuszczały jej do swoich tajemnic i tych tajemnic było coraz więcej zamkniętych szczelnie przed Helenką. Natalka była w miarę wierna. A może nie tak wierna, ale siedząca na dwóch stołkach. Wedle zasady: „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Ale to przez nią przeciekały jakieś informacje, wiadomości, poczynania rodziców względem jej osoby.
    – Wiesz, co za nowy pomysł ma tata? – Natalka mówiła szeptem, choć nie było nikogo w pobliżu.
    – Jakiż to pomysł? – zdziwiła się.
    – Żeby cię wysłać do Łodzi.
    – Do Łodzi? – powtórzyła zupełnie zaskoczona. – Po co do Łodzi.
    – Bo to wielkie miasto, a nie taki grajdoł, jak ta nasza wieś. Tata tak się wyraził – upewniała Helenkę Natalka.
    – Ale po co do Łodzi? – dopytywała się Helenka.
    – Żebyś zobaczyła, jak ludzie żyją.
    – Tak samo żyją w Łodzi jak w Aleksandrowie, jak u nas na wsi.
    – Nie, tam żyją inaczej. Tam ci przejdą zamiary wstąpienia do klasztoru.
    – A, tu jest pies pogrzebany.
    – Tam zamieszkasz u Rapackich.
    – U tego kuzyna taty?
    – Tak, właśnie.
    – Ale my prawie się nie znamy.
    – Tata napisał do niego list w tej sprawie.
    – Aż tak?
    – Aż tak. I zaprosił go, żeby do nas przyjechał, jak będzie miał czas.
    Helenka czuła, że również coś zmieniło się w jej modlitwach, że jej kontakty z Bogiem przybrały inny charakter. Nawet nie wiedziała, co się zmieniło i jaki przybrały charakter. Ale już po pewnym czasie spostrzegła się. Dawniej Bóg był „nasz”, a teraz stał się „mój”. Dawniej Jezus był całej rodziny, całej wsi. Wszystkich ludzi z nią związanych mniej lub więcej. Teraz ci wszyscy przesunęli się w cień, a na planie została ona – sama z Bogiem i z Jego Słowem: Jezusem. Poczuła się tak, jak ta ewangeliczna jawnogrzesznica, przyprowadzona przez tłum oburzonych ludzi do Jezusa, aby On ją osądził. Tylko że jej przewinieniem była chęć wstąpienia do klasztoru. Poczuła swoją samotność. Dotąd włączona była w społeczność, w której tkwiła, z którą porozumiewała się bez  żadnych trudności, z którą cieszyła się i smuciła, z którą pracowała. Teraz ta społeczność spostrzegła, że ona – Helenka – jest inna, że chce ją zdradzić, chce od niej odejść. I oceniła to jako zdradę – ten wybór innego życia. Jako decyzję dziwaczną. Nie rozumiała, że chce się oblec w inne szaty, że chce wybrać inną społeczność – dziwną społeczność, która się nazywa: zakon.
    Zauważyła jeszcze jedno: dawniej czekała z utęsknieniem na niedzielne spotkania po kościele u nich w domu. Była ciekawa tego, co się dzieje w świecie, w Polsce aż do granic wytrzymałości. Teraz te spotkania przerzedziły się, nie bywał na nich tak często pan Łaziński. Już ich dom nie był tak tłumnie nawiedzany jak w czasie wojny. Choć nie brakowało ważnych i interesujących wydarzeń. A więc brała w nich udział. Bywało nawet, że zabierała głos, pytając czy nawet wyrażając swoją opinię. Ale to wszystko zeszło jakby na plan dalszy. Jakby za jakąś mgłę, jakby za muślinową ścianę. Przytłumione, wyciszone, nie takie krzykliwe, nie w tych ostrych kolorach jak dawniej.
    Bóg stał się jakoś dopiero teraz rzeczywistością centralną w jej zwyczajnym życiu. To była rzeczywistość jasna, ciepła, mądra, niosąca spokój, uciszenie. Ona ogniskowała wszystkie jej sprawy. Tak radosne jak bolesne. Ta Rzeczywistość stała się odniesieniem dla wszystkiego, co dotychczasowe i co nowe. I to nie była Rzeczywistość jakoś bezosobowa. Wprost przeciwnie, to był jej Bóg. Nawet nie Ktoś – pisany dużymi literami. Tak by Go nigdy nie nazwała. To nie był Ktoś potężny, wszechmocny, wszędzie obecny, ale obcy. To był Bóg Ojciec. Bliski. Najbliższy. Bliższy niż rodzice. Nawet bliższy niż ona dla siebie samej. Który kocha. Którego miłości ona wciąż doświadcza. Z którym rozmawia, którego słyszy, do którego się zwraca, który jej odpowiada.


    Przyszedł list z Łodzi, który przyniósł listonosz ze  Świnic. W liście było napisane, że kuzyn Michał Rapacki dziękuje ojcu za zaproszenie i że przyjedzie za dwa tygodnie, w niedzielę.
    Tata to oświadczył po odczytaniu po cichu tego listu i dodał:
    – On chciałby, żebyś ty, Helka, poszła do nich, żebyś im trochę pomagała w domu. A gdy trafi ci się jakaś inna robota, to możesz u nich mieszkać i dochodzić tam, gdzie cię będą chcieli mieć.
    Odtąd było wszystko:
    – Czekaj, czekaj, niech najpierw pan Rapacki przyjedzie. On cię nauczy rozumu. Ty sobie go jeszcze popamiętasz. Jak ty się chcesz pokazać przed panem Rapackim?
    Chałupa była przygotowywana na jego przyjazd, jak nie przymierzając na święta wielkanocne. Łącznie z myciem okien.
    Aż wreszcie przyjechał. Prawdziwy człowiek miastowy. Spodnie w kantki, buty płytkie, żółte, cwikiery na nosie, gładko uczesany, łysiejący, z dużymi zatokami na czole, z krótkim wąsikiem. Nie chciał, żeby mu mówić „pan”.
    – Wujek. Najlepiej: wujek Michał. Albo: wujciu Michał.
    Obdarował wszystkie dzieci czekoladkami nadziewanymi, które miały duży napis niebieski: „Danusia”. Był spokojny, uśmiechnięty, nie spieszył się. Przysłuchiwał się, przyglądał się. Chodził po obejściu za tatą, który go oprowadzał, bo chciał mu wszystko pokazać – ze stodołą, stajnią, studnią, a nawet chlewikiem włącznie.
    Helenka od razu do niego nabrała zaufania, ale on nawet nią nie bardzo się interesował. Oprócz tego, że gdzieś jeszcze na początku zagadnął ją:
    – To ty jesteś Helenka?
    – Tak – odpowiedziała.
    Nawet jeszcze chciała coś dodać, ale on jakby się tym nie zainteresował. Wobec tego dała spokój. Dopiero przy stole po późnym obiedzie oświadczył:
    – A więc dobrze, jak Helenka zechce, może przyjeżdżać do Łodzi. Miejsca jest dość, mieszkanie duże, może ci się spodoba.