Biblioteka



2. U  tercjarek




 


2.


U  tercjarek



    Poszła pod podany adres, odprowadzona przez wujka Michała.
    – Powodzenia życzę – usłyszała na pożegnanie z ust wujka i weszła do bramy.
    – Dziękuję. I do zobaczenia – odpowiedziała.
    Zapukała do drzwi, weszła. I zobaczyła coś, czego dotąd nigdy w życiu nie widziała. Mieszkanie zagracone do granic niemożliwości. Piętrzyły się w bezładzie jakieś stare meble, szafy, kredensy, serwantki, stoły, fotele, biurka, łóżka, sofy, kanapy najrozmaitszego pochodzenia. A pomiędzy nimi – jak również na nich – sterty starych łachów, toboły, worki wyładowane nie wiadomo czym. A do tego ciemno. Okna zasunięte ciężkimi zasłonami. Ciemność rozświecały słabe żarówki umieszczone na końcach drutów zwisających z wysokiego sufitu.
    – Nie umie się przywitać? – usłyszała z kąta, z którego się nie spodziewała.
    Dopiero teraz zobaczyła klęczącą starą kobietę na klęczniku, trzymającą różaniec w ręce, oświetloną światłem lampy z ciemnym abażurem.
    – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała Helenka.
    – No, przynajmniej tyle na początek. Chce się nająć na służącą?
    – Tak.
    – Kto ją tu przysłał?
    – Pan Michał Rapacki.
    – Skąd go zna?
    – To mój wujek.
    – A, jak tak, to dobrze. Znam go, to porządny katolik. Choć trochę za bardzo modern. Skąd pochodzi?
    – Mój wujek?
    – Nie, ona.
    – Ja?
    – Tak.
    – Z Głogowca.
    – Ochrzczona?
    – Tak.
    – Do Pierwszej Komunii Świętej była?
    – Była.
    – Bierzmowana ?
    – Jeszcze nie.
    – To się tym zajmiemy. Do kościoła w niedziele chodzi?
    – Tak.
    – Komunię świętą przyjmuje?
    – Tak.
    – To się chwali. Chce tu mieszkać czy dochodzić?
    – Jeżeliby tu było jakieś pomieszczenie dla mnie, to wolałabym tu mieszkać.
    – Niech wyjdzie na korytarz i niech idzie korytarzem do końca. Ostatnie drzwi. To jest jej pokój.
    Poszła. Znalazła coś, co jej przypominało pierwszy pokój, tylko o wymiarach znacznie mniejszych. Odgarnęła ciężką zasłonę. Blask światła prawie że ją oślepił. Rozglądnęła się. „Ostatecznie może być” – powiedziała do siebie. I prawie to samo powtórzyła po powrocie do pierwszego pokoju.
    – A co będzie należeć do moich obowiązków? – spytała.
    – Wszystko. My potrzebujemy jeść i żyć w jakim takim porządku. I ona o to ma zadbać.
    – My, to znaczy kto? – spytała ciekawie.
    – Ja i dwie moje siostry w Chrystusie. Teraz ich tu nie ma, bo są na adoracji Jezusa wystawionego w Najświętszym Sakramencie. Jeszcze będzie nosiła obiady do innych dwóch naszych sióstr, które są chore.
    Śmieszyło ją to zwracanie się do niej w trzeciej osobie. Nawet miała na końcu języka uwagę na ten temat, ale się powstrzymała. Zresztą wszystko tu wydawało się jej sztuczne, obce, wprost nierealne. „Ale w końcu trzeba brać ludzi takich, jakimi są” – powiedziała sobie.
    – A czy ona ma jakieś życzenia? – usłyszała pytanie.
    – Chciałabym być codziennie na Mszy świętej.
    – Ona jest od roboty, a nie od modlenia się. To my się modlimy. Jej wystarczy Msza święta w niedzielę. Jeszcze jakieś życzenia?
    – Czy pani ma stałego spowiednika?
    Rozmówczynię to pytanie najwyraźniej oszołomiło, bo zapadła martwa cisza.
    – A co ją obchodzi, czy ja mam spowiednika? – po chwili usłyszała pytanie.
    – Bo ja też chcę mieć spowiednika.
    – To jest spowiednik nasz, tercjarek. I ona nie ma prawa się wtrącać w nasze sprawy.
    Dla Helenki ta ostatnia część rozmowy była prawdziwym szokiem. Poczuła się obrażona, dotknięta do żywego, że została potraktowana jak przysłowiowy wół roboczy, który nie ma prawa mieć jakichkolwiek duchowych potrzeb.
    I wcale się na tym nie skończyło. Już pierwsze pójście z obiadem do chorej – jak to okazało się i starej – tercjarki spowodowało wymówki:
    – A gdzie ona się podziała? Gdzie ona tyle czasu była?
    Faktycznie, była dłużej niż sama przewidywała. Zresztą nie siedziała u chorej darmo. Okazało się, że nikt do niej nie przychodzi i trzeba jej pomóc. Po pierwsze, przyprowadzić pokój do jakiegoś porządku. Po drugie, przeprać jakieś drobne rzeczy. A po trzecie, wysłuchać jej użaleń, bo tego potrzebuje. I znowu usłyszała:
    – Ona ma zanieść obiad i wracać jak najprędzej. Bo robota czeka. Na rozmowy nie ma czasu. Ona nie poszła tam na plotkowanie. Do rozmów jesteśmy my.
    I ta rozmowa potwierdziła, że trudno jej będzie na dłuższą metę wytrzymać. I to nie chodziło nawet o podeptaną jej godność człowieczą, o potraktowanie jej jak człowieka drugiej kategorii, ale o karykaturę chrześcijaństwa. Przecież jeżeli to są tercjarki, to znaczy osoby szczególnie poświęcone Bogu. Czyli szczególnie kochające Boga i bliźniego.
    Modliła się za nie. „Boże, otwórz im oczy, otwórz im serca. Niech zobaczą w drugim człowieku Ciebie. Niech pokochają Ciebie i ludzi”.
    Usłyszała odpowiedź: „Pukam do ich sumienia. Staram się, żeby mnie zobaczyły oczami swych dusz, żeby ich serca zabiły miłością ku mnie i ku ludziom. Dlatego wysłałem do nich ciebie, żebyś im pomogła”.
    To, co usłyszała, było dla niej olśnieniem. Wobec tego pomagała. Chociażby w ten sposób, że przynosiła im kwiatki. Choć one o nie nie prosiły. Owszem, stara kobieta upomniała ją:
    – Ona nic, tylko wyrzuca pieniądze. Nasze pieniądze.
    – Ja za swoje kupiłam, bo chcę, żeby paniom pachniały w domu i żeby cieszyły oczy. Przecież są piękne.
    Przynosiła im rozmaite ciekawe wiadomości polityczne – o tym co w Polsce i na świecie.
    – Skąd ona to wszystko wie?
    – Z gazet.
    – Za nasze pieniądze?
    – Gdzież bym śmiała. Za moje.
    – Czym ona się właściwie interesuje?
    – Wszystkim – mówiła trochę przekornie.
    – Po co jej to wiedzieć? Niech pilnuje, żeby jej nie okradli. I żeby tanio robiła zakupy. A nie zajmuje się głupstwami.
    Nie mogła ich pojąć, nie mogła zrozumieć. „Jak one mogą mnie traktować jak zwierzę pociągowe. A nawet gorzej. Przecież u nas w domu każde zwierzę jest szanowane. Tak krowa jak koń”. Nie chciała skarżyć się wujowi. Choć ją wypytywał. Nie tylko ogólnie, ale i dopominał się o szczegóły. Wobec tego z oporami, przymuszona, relacjonowała w oględnych słowach swoje zajęcia u tercjarek. Zmartwił się.
    – Nie wiedziałem, że są tak zdziecinniałe. Czy zmanierowane. Nie wiem, jak to określić. Ale rozglądnę się za innym zajęciem dla ciebie. Wytrzymaj tam jeszcze trochę albo jak chcesz, to wróć do nas.
    – Nie, nic się nie dzieje – odpowiedziała. – Mogę tam siedzieć. Tylko muszę przyznać, że żal mi tych starych kobiet. Przecież marnują swoje życie.
    Aż kiedyś wujek przyniósł dobrą wiadomość:
    – Mam dla ciebie miejsce. Miła, dobra rodzina Sadowskich. Żona Marcjanna prowadzi mały sklep przy Abramowskiego 29. Myślę, że ci tam będzie dobrze.


    Z ciężkim sercem wymówiła pracę. Zostało to przyjęte bez zdziwienia. Rozstanie było chłodne, tak jak i przyjęcie. Ale Helence łzy popłynęły z oczu. Uważała, że poniosła osobistą porażkę, a nawet klęskę, że nie udało się jej przywrócić tych kobiet do normalnego myślenia i życia.