Biblioteka



4. Wybór życia zakonnego




 


4.

Wybór życia zakonnego



    Weszła do prawie pustego wnętrza i tak znalazła się w najbardziej właściwym miejscu dla stanu swojej duszy, jaki przeżywała.
    Było cicho. Było pusto. Ale całą pustkę wypełniał jej Jezus, którego obecność wciąż czuła. Którego obecności nie chciała utracić ani na moment, ale zatrzymać w tej intensywności, jaką odczuła w pierwszej chwili. Już klęczała. Ale wciąż uważała, że to jeszcze nie dość odpowiednia pozycja do tego, co się w niej dzieje, że należy zachować się w sposób bardziej odpowiedni, by wyrazić Jezusowi miłość i swoje uwielbienie. Wobec tego położyła się krzyżem na posadzce i tak trwała w radości, sama nie wiedziała jak długo. Usłyszała głos: „Jedź do Warszawy. Tam wstąpisz do zakonu”.
    To był głos, który mówił do niej i tylko do niej, którego nikt nie miał prawa ani możliwości usłyszeć. Jeszcze nie rozumiała dokładnie tego, co zostało do niej powiedziane. Ale przyjęła to jak dar największy.
    Nagle poczuła dotknięcie. Tym razem całkiem fizyczne.
    – Panienko, panienko – dobiegł do niej głos. – Ja już muszę zamykać kościół. Czy panienka mnie słyszy? Proszę wstać.
    Wstawała powoli, zmarznięta na kość. Dopiero teraz odczuła, że posadzka kościelna jest tak zimna. Ale to jej nie przeszkadzało, tylko tyle, że była niezdarna przy wstawaniu. Tylko tyle, że korzystała z pomocy kościelnego, który pomógł jej dźwigać się na równe nogi.
    Gdy wróciła do domu, było już całkiem ciemno. Pani Marcjanna przywitała ją jak zjawę nie z tego świata.
    – Dziewczyno, gdzieś ty była tyle czasu?
    – Przepraszam, że się nie opowiedziałam.
    – Nie masz za co przepraszać, ale tu wszyscy rozbijają się za tobą. Twoja siostra z tym Romkiem byli tu już dwa razy i obiecali, że znowu przyjdą.
    – Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu. Byłam w katedrze.
    – Do tego czasu? A tam było jakieś nabożeństwo?
    – Nie, ale katedra teraz już jest zamknięta.
    – Przyspałaś?
    – Można by to i tak nazwać.
    – Nie chcę wchodzić w twoje sprawy osobiste. Najważniejsze, że się znalazłaś i że nic złego ci się nie stało.
    – Wprost przeciwnie. Samo dobro.
    – Nie będę ci zadawała niemądrych pytań.
    – Nie będę pani niepotrzebnymi sprawami zanudzała, tylko chciałam jedno powiedzieć: że tak jak już kiedyś powiedziałam, wstępuję do klasztoru.
    – Tak, pamiętam, mówiłaś mi już o tym.
    – Ale pojadę w tym celu do Warszawy.
    – A to coś nowego. Myślałam, że wstąpisz tutaj, w Łodzi.
    – Spróbuję w Warszawie.
    – Jak uważasz. Tylko, znasz tam kogoś?
    – Nie, ale może dam sobie jakoś radę.
    Rozległo się pukanie.
    – No to i twoi ludzie wrócili.
    Gospodyni otwarła szeroko drzwi. Do mieszkania wpadła zadyszana Natalka z Romkiem i widząc swoją siostrę, rzuciła się jej z okrzykiem na szyję:
    – Helenka! Jesteś! A my tak martwiliśmy się o ciebie.
    – Nic mi się nie stało. Nic.
    – Bo tak niespodziewanie nam zniknęłaś. I tyle namartwiliśmy się o ciebie. Gdzieś się podziała?
    – Poszłam do katedry.
    – Do katedry? No, na to nie wpadliśmy, żeby cię tam szukać.
    – Bo ja jednak wstępuję do klasztoru.
    – A pamiętasz, co ci rodzice powiedzieli? Że za skarby świata nie dadzą ci na to pozwolenia.
    – Może zmienią zdanie.
    – Znasz tatę. On nie ustąpi. Chce, żebyś ty została na gospodarstwie.
    – No, pogadamy jeszcze kiedyś na ten temat. Teraz już późno, trzeba iść spać.
    Nie mogła zasnąć. Już wiedziała wszystko. Była taka szczęśliwa jak nigdy dotąd. Bo dotąd poruszała się tylko w planach, obietnicach, przyrzeczeniach, pomysłach, postanowieniach. Teraz już miała pewność. Tę pewność dawała jej realizacja wszystkiego, o czym kiedyś marzyła. O czym marzyła, co postanowiła. Teraz jakoś poczuła się pełnym człowiekiem. Kto przyłoży rękę do pługa, niech się nie odwraca wstecz. Czuła, że poświadcza swoją miłość do Boga czynem. I to takim czynem.
    Rano przystąpiła do pakowania się. A zdawało się jej, że nic nie ma. Dopiero przy pakowaniu okazało się, że tego jest  więcej niż przypuszczała. Zgarnęła to wszystko do pożyczonej od pani Marcjanny walizki i zaniosła do wujostwa, prosząc, aby przechowali jej skarby u siebie, zanim ktoś z domu po nie nie przyjedzie.
    – A coś sobie zostawiła? – zapytał wuj Rapacki, jak zwykle konkretnie.
    – Nic.
    – Powoli, powoli. Ja się w tym wszystkim nie orientuję zbyt dobrze, ale na ile znam się na geografii, za darmo nie przyjmują do klasztoru. Masz jakieś pieniądze na wiano?
    – Nie mam, odsyłałam rodzicom.
    – To może by coś z tego spieniężyć? Przynajmniej te sukienki.
    – Kto to weźmie, ile za to zapłaci. Nie ma sensu. A w domu się przydadzą. Jeżeli Pan Bóg chce mieć mnie w klasztorze, to niech się o to sam martwi – powiedziała pół żartem, pół serio.
    – Na wszelki wypadek obiecuję pomoc – wujek oświadczył. – Adres znasz. Napisz, pomożemy.
    Czuła namacalnie, że zamyka swoje dotychczasowe świeckie życie. Rozdała to, co miała, tak jak Jezus uczył, i poszła za Jezusem. Przynajmniej tak się czuła. Wolna i radosna. Odprowadzana przez nikogo poszła na dworzec kolejowy. Kupiła bilet, wsiadła w pociąg i przyjechała do Warszawy.