Biblioteka



3. Postulat




 


3.

Postulat



    I doczekała się. I wszystko wskazywało na to, że znalazła się w niebie. I przytulna kaplica. I jej celka. Taka śmieszna. Bo w jednej izbie, podzielonej na cztery części prześcieradłami czy parawanami i w każdej takiej przegrodzie łóżko, stolik, krzesełko, umywaleczka, wiaderko – ubóstwo jak marzenie. Ale ubóstwo czyste, funkcjonalne. Refektarz. Wspólny stół. A miejsce pracy – kuchnia.
    Przywitał ją wykrzyknik, do którego była przyzwyczajona:
    – Patrzcie, mamy wreszcie rudą! – wykrzyknęła któraś z postulantek.
    – I piegowatą – dorzuciła ze śmiechem.
    – Ale żeś nowa, to musisz zaczynać od początku.
    – To znaczy?
    – Od obierania ziemniaków.
    – Bardzo to lubię. W domu często to robiłam.
    – Ale to nie dom. To klasztor. Z internatem dla dziewcząt.
    – Jak tak, to sama nie dam rady. Ale wy mi pomożecie.
    I zaczęło się klasztorne życie postulantki. Rano pacierze, rozmyślanie, Msza święta – piękna, ale krótka. I to wszystko. Jeszcze w czasie pracy śpiewane Godzinki do Najświętszej Marii Panny. I wieczorne pacierze połączone z błogosławieństwem Najświętszym Sakramentem. Dzień wypełniała trudna, mozolna praca w kuchni, która pochłaniała wszystkie siły, całą uwagę. A więc nie tylko wysiłek fizyczny, ale i umysłowy. Jeszcze starała się ratować. Prosiła siostrę kucharkę o zezwolenie opuszczenia kuchni na chwilę. Na początku uzyskiwała zezwolenie.
    – Idź, ale prędko wracaj, bo jesteś potrzebna do roboty. Widzisz, że już wnet pora obiadu, a my z robotą dopiero w połowie.
    Ale wreszcie siostra kucharka opamiętała się:
    – A dokąd ty tak często wychodzisz? Może ty jesteś chora?
    – Nie, ona idzie za każdym razem do kaplicy i tam siedzi.
    – To ty wychodzisz do kaplicy? – tu zwróciła się z pytaniem. – A, jak tak, to dosyć tego dobrego. Co ty sobie wyobrażasz? Po coś tu się znalazła? Żeby siedzieć w kaplicy? A kto tu robotę za ciebie wykona? Inne siostry? A ty jaśnie pani, tak? O, niedoczekanie twoje. To jest twój obowiązek i z tego będziesz się spowiadać.
    Helenka milczała, przysłuchując się wypowiedzi siostry kucharki. Żadna z postulantek nie stanęła w jej obronie. I tak trzeba było zrezygnować z wyprawy do kaplicy. Płakała przed Panem Bogiem. „Po coś mnie tu umieścił? Czy też ja się przesłyszałam, pomyliłam? To czemuś mnie nie upomniał, nie ostrzegł? Przecież chciałeś, żebym była zakonnicą. Ja chciałam być pustelnicą. No i co teraz? Taki kłopot. Przecież na pewno nie chcesz, żebym całe życie obierała ziemniaki”. Bóg milczał, to ją jeszcze bardziej zaniepokoiło. „Dlaczego nie mówisz do mnie? Przecież się nie obraziłeś? Przecież zawsze chcę robić to, co Ty sobie życzysz. Powiedz coś, proszę”. Bóg milczał.
    Po trzech tygodniach Helenka doszła do przekonania, że eksperyment się nie udał. Więcej czasu w ciągu dnia miała na modlitwę u państwa Libszyców, nie mówiąc o domu rodzinnym. „Po prostu pomyliłam adres”. Obwiniała siebie – że przez zwyczajne roztrzepanie nie sprawdziła, do jakiego zgromadzenia wchodzi i czego będą od niej oczekiwać. Zdecydowała się. „Spotkam się z matką przełożoną i powiem jej, że odchodzę. Przeproszę za zamieszanie, wytłumaczę, że to moja wina, ale ja sobie inaczej wyobrażałam klasztor”.
    Ale matka się zawieruszyła. Tak jak w tej zabawie dziecinnej: „Gdzie mydło? – Tam się migło”.
    – Co dopiero tu była. Chyba poszła do szkoły. Ale wnet przyjdzie, bo ma iść do miasta.
    – Szukasz matki? Już wyszła na miasto. Ale wróci na obiad. Po obiedzie będzie najłatwiej do uchwycenia.
    Ale na obiedzie byli goście. Potem matka ich oprowadzała po klasztorze i po internacie. Potem znowu coś i znowu coś.
    – Na kolacji nie była, bo zaprosili ją goście, którzy u nas byli na obiedzie.
    I tak do samej nocy. A Helenka ledwo wytrzymywała to napięcie. Już chciała tej rozmowy, bo chciała zamknąć ten nieudany okres swojego życia, a tu trzeba było jeszcze jedną noc spędzić w tym niepokoju.
    Leżała, ale nie mogła zasnąć. „Powiedz mi, Boże, wyraźnie, czego sobie życzysz ode mnie? Jaka jest Twoja wola?” Jakoś uznała, że nie godzi się prosić Boga, tak po prostu leżąc w łóżku. Po cichutku wstała, żeby nie obudzić sióstr, i położyła się na ziemi krzyżem, prosząc o światło. I nagle zobaczyła twarz Jezusa. Jak zwykle zachwycająco piękną. Ale smutną. Z kroplami krwi i łez. Patrzyła jak urzeczona. Zachwycona, ale zarazem przestraszona.
    Pytanie samo jej się pojawiło na ustach: „Kto Ci, Jezu, wyrządził taką boleść?” Usłyszała odpowiedź: „Ty mi wyrządzisz boleść, jeżeli wystąpisz z tego zakonu. Tu cię wezwałem, a nie gdzie indziej”. Poczuła się jak uderzona piorunem ze zdumienia. „A więc to tak? Ty chcesz, żebym całe życie obierała ziemniaki? Jeżeli to jest Twoja wola, to niech się tak stanie. To przepraszam, Jezu, przepraszam za moje grymaszenie. Przepraszam, ale nie wiedziałam, co robić. Teraz już wiem, nie ruszę się krokiem stąd. Dziękuję, dziękuję, jeszcze raz dziękuję. Kocham Cię, Jezu i będę Cię kochała całe życie”. Zasnęła uszczęśliwiona.
    Ale dopiero na drugi dzień, w czasie porannego rozmyślania, zaczęła rozumieć to przesłanie, które otrzymała w nocy. A właściwie trzeba byłoby inaczej to nazwać. Zaczęła sobie uświadamiać wagę tego objawienia, którym Bóg ją obdarzył. Otworzyła się przed oczami jej duszy prawda o pracy jak światło słoneczne, gdy otwierała drzwi w ciemnej stodole i wpadało słońce wraz z zapachem pola. Była coraz bardziej nią zauroczona – aż do zawrotu głowy, aż do zachwytu pod samo niebo. Praca ludzka mieniła się przed nią jak promień światła w kropli rosy, wiszący na nitce pajęczyny. Tak migotało przed jej oczami to przesłanie. Punktem odniesienia było wciąż to samo: jej obieranie ziemniaków w kuchni klasztornej. I to jest czynność święta! – prawie że chciała krzyczeć. Nie potrzeba jej uświęcać śpiewem Godzinek czy odmawianiem różańca, czy aktami strzelistymi. Owszem, one powinny służyć traktowaniu pracy po Bożemu.
    – Nie godzi się śpiewać? Obraża się w ten sposób Pana Boga czy Matkę Najświętszą? – jakaś siostra nie zrozumiała z tego nic i przerwała obieranie, patrząc na Helenkę okrągłymi ze zdziwienia oczami.
    – To nie o to chodzi. To nie o to chodzi Helence – pomogła jakaś trzecia obierająca. – Helenka mówi, że obieranie ziemniaków, jak zresztą każda robota w kuchni czy nie w kuchni, na polu, w pralni czy prasowalni, przy maglu, w warsztacie jest święta. Dobrze mówię, Helenko?
    – Tak, dokładnie tak.
    – Dlaczego? Że w ten sposób służymy bliźniemu? Czy tak? – spytała kolejna postulantka.
    – Również i tak. O tym będzie potem – potwierdziła Helenka.
    – Ale jej chodzi o to, że praca sama jest święta. Tylko że ja nie wiem, na jakiej podstawie ona to mówi. Skąd bierze się świętość pracy. 
    – Bo myśmy są dziećmi Boga Stwórcy – odpowiedziała Helenka po prostu. – Tak jak On stwarzał i stwarza, tak i my stwarzamy. My razem z Nim stwarzamy. Razem z Nim mamy być twórczy.
    – E, pleciesz. Jak możesz być twórcza, obierając ziemniaki?
    – A właśnie że możesz. Obierzyna ma być cienka. Nie można pozostawiać czarnych punktów. Trzeba je wydłubać. Trzeba dobrze ująć ziemniak i obracać zgrabnie. I tak dalej, i tak dalej. I ta zasada twórczości obowiązuje w każdym działaniu. Aby je udoskonalać, czynić coraz bardziej mądrym, inteligentnym, sprawnym. Ta zasada obowiązuje w każdej działalności. Czy to jest nauczycielka, czy to jest przełożona, wychowawczyni. I gdy tak pracujemy, wtedy jesteśmy zjednoczeni z Bogiem Stwórcą. Wtedy jesteśmy przedłużeniem Jego ręki stwórczej. Chociaż boję się takich słów jak „ręka Boga”, bo przecież Bóg jest Duchem.
    – To Pan Bóg nie ma ręki? – spytała któraś z dziewcząt.
    – A cisza ma rękę, a pokój ma rękę, a wolność ma rękę? To trudno tak myśleć, ale trzeba się wystrzegać tego, co wprowadza w błąd.
    – A skąd ty to wszystko wiesz?
    – Trochę od rodziców, trochę od ludzi, trochę od księdza, trochę od Pana Boga, od Pana Jezusa.
    – To Pan Jezus ci mówi o takich sprawach?
    – A też mówił. Nawet wczoraj wieczorem.
    Zrobiło się cicho w kuchni. Tylko ogień pod blachą buzował, żadna się nie zaśmiała ani nie odważyła się spytać. Dopiero po chwili któraś wyjąkała:
    – Skąd ty jesteś?
    – Z Głogowca.
    – A gdzie to jest?
    – Tam, gdzie diabeł mówi dobranoc – zaśmiała się. – A tak naprawdę, to nawet nie wieś, tylko ot, taki przysiółek. Nie mamy nawet kościoła. Parafia jest w Świnicach.
    – Świnice? Co to za nazwa?
    – Od świni. Też stworzenie Boże.
    – To co wy tam jecie? Ziemniaki i kapustę.
    – A żebyś wiedziała, tylko oprócz tego jeszcze parę innych dobrych rzeczy. Choćby zacierkę na mleku albo żur.
    – A co to jest żur?
    – Biały barszcz.
    – A zacierka?
    – Jeżeli tego jeszcze nigdy nie jadłaś, to cię ominęła wielka frajda. Mogę wam kiedyś ją zrobić. Jeżeli siostra kucharka się na to zgodzi.
    – Ty mi nie zawracaj głowy jakimś wiejskim jedzeniem. Ja się spytam, czy potrafisz zrobić tort dla księdza biskupa, który będzie naszym gościem – ucięła siostra kucharka.
    – Z miłą chęcią.
    – Słowo?
    – Słowo. Ale gdy wam przyjdzie ochota na zacierkę albo na francuskie ciasto, to mi powiedzcie.
    – To ty masz pojęcie o francuskim cieście? – siostra kucharka się zdumiała.
    – Jestem prawie specjalistką od rozciągania ciasta. Przynajmniej byłam, gdy pracowałam w piekarni w Aleksandrowie.
    W południe, w czasie rachunku sumienia przepraszała Pana Boga za to, że się za bardzo chwaliła przed siostrami swoimi umiejętnościami kucharskimi. Ale na drugi dzień znowu przy obieraniu ziemniaków któraś z postulantek wróciła do tematu:
    – Skoro mamy całe życie obierać ziemniaki, wróć do niedokończonego tematu miłości bliźniego.
    – To bardzo proste, wydaje się. Wydaje się, że szkoda o tym mówić. Ale masz rację, trzeba do tego wracać wciąż. I to z pomocą Ewangelii. „Byłem głodny, a daliście mi jeść. Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci najmniejszych, mnieście uczynili”. To jest gwarancja. To jest fundament. Tak głęboki jak głęboka jest studnia, do której wrzucamy kamyk i nie słyszymy, kiedy uderzy w lustro wody.
    – Dlaczego tak mówisz?
    – No bo zastanówmy się nad znaczeniem tych słów: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci najmniejszych, mnieście uczynili”. To jest wstrząsające stwierdzenie. To można słyszeć jak najwyższą nagrodę, ale i jak najgroźniejsze ostrzeżenie. My tu pracując w kuchni, gdybyśmy narzekały na nasze siostry, które zajmują się wychowaniem dziewcząt, a my tylko obieramy ziemniaki, gotujemy zupę, pieczemy ciasto, to by świadczyło, że nic nie zrozumiałyśmy z tego, co Pan Jezus naucza. I jesteśmy nie tylko złymi zakonnicami, ale w ogóle nie jesteśmy chrześcijankami.
    – Kiedyś to zrozumiała?
    – Jakoś od zawsze, ale szczególnie dzisiaj w nocy. Czy wczoraj. Sama nie wiem, która to była godzina, czy przed północą, czy po północy.
    – No, dosyć tego kazania – siostra kucharka wyraźnie nie lubiła Helenki. – Do roboty. Bo trzeba przygotować obiad.
    Ale na kolejny dzień Helenka została skierowana nie do obierania ziemniaków, ale do zarabiania ciasta na makaron do rosołu. Siostra kucharka bardzo pilnie przyglądała się, jak sobie Helenka poradzi. Ku jej zaskoczeniu Helenka zachowała się tak jak stara kucharka:
    – Dla ilu osób potrzebujemy makaron?
    – Dla całego domu.
    I to Helence wystarczyło, żeby wysypać odpowiednią ilość mąki na stolnicę, ale nie na jednym stosie, tylko na trzech stosach. Do tego jaja, woda, sól. I zarabiać. I ugniatać. I zarabiać, i ugniatać. Aż utworzyły się trzy kule ciasta nie za wolnego, nie za twardego, ale takiego jak w sam raz. Potem wałek i wałkowanie, podsypując mąką, żeby się ciasto nie przychwyciło ani do wałka, ani do stolnicy. Potem pokroić nożem na paseczki makaronowe – nie za wąskie, nie za szerokie, jak w sam raz takie. Egzamin pierwszy był zdany na piątkę.
    – Będą z ciebie ludzie – usłyszała w nagrodzie od swojej przełożonej kuchennej.
    „Jesteś, Boże, ze mnie zadowolony? Wszystka służba w Aleksandrowie w piekarni przydaje się tutaj jak znalazł. Dziękuję Ci. Przygotowałeś mnie do tych zadań, jakie mi wyznaczasz tu w klasztorze, żeby mi tylko sił starczyło. Ale Ty o to zadbasz”.


    Aż przyszedł dzień, kiedy matka przełożona zwróciła się do niej po rannej Mszy świętej z poleceniem:
    – Mamy dom na wsi pod Warszawą, w Skolimowie. Tam udadzą się nasze dwie siostry wychowawczynie na rekonwalescencję po przebytej chorobie. Pojedziesz z nimi. Będziesz im przygotowywać posiłki i służyć im swoją pomocą. Nie będzie tego dużo na ciebie, bo jak słyszę, radzisz sobie znakomicie w kuchni. A więc trochę i ty odpoczniesz na świeżym powietrzu.