Biblioteka



4. Śluby czasowe




 


4.

Śluby czasowe



    30 kwietnia składała śluby czasowe przed tym samym biskupem pomocniczym, księdzem Stanisławem Rospondem. Składała je „na rozum”. Wewnątrz była pusta i sucha jak dzban stojący w kącie, odstawiony i zapomniany. Jasność Wielkiego Piątku zgasła w niej zupełnie. Nie było w niej najmniejszego promienia radości.
    Po uroczystościach, na drugi dzień, wróciła do kuchni do swojej zwyczajnej roboty jak nieobecna, otępiała, niemająca żadnej nadziei, że cokolwiek może się w niej zmienić.


    Nagle w zwyczajne głosy kuchni wtargnął gwar. Grupa dziewcząt szkolnych weszła do wnętrza. Jedna z nich, zwracając się do siostry kucharki, zapytała:
    – W czym, siostro, mamy pomóc?
    – Pomóżcie siostrze Faustynie. Obierzcie ziemniaki. Bo siostry nowicjuszki poszły do miasta.
    Grupa dziewcząt obsiadła Helenkę jak stado wróbli i zabrały się do obierania. Jakiś czas jeszcze świergotały o bieżących sprawach, potem zamilkły. Któraś westchnęła:
    – I wciąż obieranie tych zimniorów. Jakby tylko one były na świecie.
    Druga uzupełniła:
    – Ależ tu smutno. Jak w grobie rodzinnym.
    – To by nie było nawet najgorsze, ale że tak tu nudno, że aż słabo się robi.
    – I do tego piegowata siostra.
    Tu nastąpił wybuch śmiechu. To Helenkę jakby przyprowadziło do przytomności. Jak ostroga wymierzona w ciało konia. Wypaliła:
    – A przy tym całkiem ruda, tylko tego nie widać, bo pod czepkiem.
    I jeszcze dorzuciła, uśmiechając się całą buzią:
    – A poza tym lubię śpiewać, tylko nie mam słuchu i fałszuję.
    I nagle wyciągnięta ręka dziewczyny:
    – To prosimy, żeby siostra coś nam zaśpiewała.
    – Mogę, ale ostrzegałam, będę fałszować. Chyba że mi pomożecie. Trzy, cztery:

    – U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki,
      przędą sobie przędą cieniutkie niteczki.
      Kręć się, kręć, wrzeciono, wić się tobie wić,
      ta pamięta dłużej, czyja dłuższa nić.


      Poszedł do Królewca młodzieniec z wiciną,
      łzami się zalewał, żegnając dziewczynę.

    A teraz refren razem – zakomenderowała.
    Posłuchały. Zaczęły nieśmiało, ale potem się rozśpiewały:

    – Kręć się, wrzeciono, wić się tobie wić,
      ta pamięta dłużej, czyja dłuższa nić.


      Inny się młodzieniec posuwa z ubocza
      i innemu rada dziewczyna ochocza…

    – I teraz znowu refren razem.
    Zaśpiewały całkiem odważnie:

    – Kręć się, kręć, wrzeciono, pękła wątła nić,
      wstydem dziewczę płonie. Wstydź się, dziewczę, wstydź.

    – Ale to starodawne. Nie zna siostra czegoś nowszego?
    – Może być coś nowszego.

    Masz samochód o złotych błotnikach.
    Masz tygrysa pod kolor płaszczyka.
    Masz sukienek pełne szafy
    i bucików kilka par,
    a jednak – czegoś ci brak.


    Masz pieniędzy jak żadna dziewczyna,
    masz samochód jak stąd do Berlina,
    masz już wszystko, co mieć można –
    przynajmniej mówią tak –
    a jednak – czegoś ci brak.


    Nagle dziś, właśnie dziś, przed godziną,
    pod oknem twym stanął chłopiec z dziewczyną.
    Ona nic nie mówiła, tak jak w słońce patrzyła,
    a on do niej powiedział: „Miła”.

    – O, to już coś nowego.
    – A ja myślałam, że siostra zaśpiewa nam jakąś religijną pieśń, a siostra całkiem świecką zaśpiewała.
    – A to źle?
    – Dobrze, dobrze, ale ja się zdziwiłam, że siostra śpiewa nam piosenki o miłości.
    – A przecież my wierzymy, że Bóg jest miłością.
    – A, to co innego miłość ludzka i miłość Boża.
    – Nie bardzo co innego. Przecież Bóg świat stworzył z miłości i wszystko, co jest, opiera się na miłości – mówiła to tak swobodnie, tak naturalnie, że sama się nie mogła temu nadziwić. Słuchała siebie, jakby to mówił ktoś zupełnie inny. – Człowiek bez miłości jest jak ułomny, jak kaleka. Miłość dotyczy dziecka i miłość dotyczy dorosłego człowieka, i miłość dotyczy starego człowieka. Mogę wam jeszcze zaśpiewać kołysankę:


    Syneczku mały, już zasnął nawet twój pluszowy miś,
    a ty wieczór cały wciąż bajek słuchałbyś.
    Syneczku miły, już bajkom spokój trzeba dać,
    bajki się skończyły, bajki poszły spać.
    Usnął głupi Jaś wraz z swym bratem złym,
    śpi królewna i jej paź w złotym zamku swym,
    Śpią już wszystkie krasnoludki, las uśpiony śpi
    i Kapturek śpi malutki, babcia śpi i wilk.
    Zbójców zmorzył sen i królewna śpi,
    w złotej trumnie leży hen, o łóżeczku śni.
    A jutro rano, bajeczki zbudzą się ze snu
    i z radością wstaną, by dzieciom służyć znów.
    I przyjdą nieraz, przynosząc z sobą cudów moc,
    ale już nie teraz, bo dziś późna noc.


    – A skąd siostra zna tyle piosenek? Chociażby tę kołysankę.
    – Nas w domu było ośmioro.
    – Ośmioro? Ja byłam sama. Siostra była najstarsza?
    – Ja trzecia z rzędu. Miałam piątkę na głowie. A gdy byłam na służbie, też miałam parę maleństw pod opieką, też byłam przy dzieciach.
    – To siostra lubi dzieci?
    – Szalenie. Przepadam za dziećmi.
    – To czemu siostra poszła do klasztoru?
    – Bo kto by wam śpiewał piosenki? Kto by wam obierał ziemniaki?
    – Siostra niech nie żartuje.
    – Już nie żartuję. Ja chciałam być pustelnicą. Być tylko z Bogiem na pustyni.
    – Na jakiej pustyni?
    – No właśnie, nie ma u nas pustyni. Dlatego wstąpiłam do klasztoru.
    – To niech jeszcze siostra zaśpiewa jakąś piosenkę. Ale nie kołysankę, tylko coś o miłości.
    – To będzie kołysanka dla dorosłych.

    Więc śpij, kochanie,
    jeśli gwiazdkę z nieba chcesz – dostaniesz.
    Czego pragniesz, daj mi znać,
    ja ci wszystko mogę dać,
    więc dlaczego nie chcesz spać?


    Więc śpij, bo właśnie
    księżyc ziewnął, a za chwilę zaśnie.
    A gdy rano przyjdzie świt,
    księżycowi będzie wstyd,
    że on zasnął, a nie ty.
    Aaa, kotki dwa, szarobure obydwa.
    Aaa, kotki dwa, szarobure szarobure obydwa.


    Więc śpij, bo nocą,
    kiedy gwiazdki się na niebie złocą,
    wszystkie dzieci, nawet złe,
    pogrążone są we śnie,
    a ty jedna tylko nie.

    – Dosyć tego śpiewania – odezwała się siostra kucharka. – Ziemniaków wystarczy na dziś. Aż nadto. Wy wracajcie do internatu. A siostra powinna się wstydzić, że śpiewa jakieś miłosne piosenki. A tu Wielki Post.
    Dziewczęta poderwały się jak stadko spłoszonych wróbli.
    – Dziękujemy siostrze za rozmowę i śpiewanie.
    – Idźcie już, idźcie – poganiała siostra kucharka.
    – Jak tylko będziemy mogły, to znowu chętnie się zgłosimy na obieranie ziemniaków i na śpiewanie.
    Odeszły, zostawiając za sobą powiew wiosny, radości, przyjaźni. Helence jakby słońce wstało. Jeszcze nieśmiało, jeszcze nie dowierzając, że to możliwe, podniosła oczy na Pana Boga. Był przy niej. Jeszcze przełamując strach, niepewność, że to możliwe, powiedziała: „Ojcze”. Poczuła, że usłyszał to wezwanie. „A może Ty wciąż byłeś przy mnie. Tylko mnie, głupiej sroce, zdawało się, żeś się przede mną skrył. To moja wyłącznie wina. Trzeba Cię, Boże, było szukać w ludziach. Tak jak dzisiaj Ciebie znalazłam w tych dziewczynach”. I nagle olśnienie: „Toś Ty mi je dzisiaj podesłał. Niech Ci będą dzięki za ten dar”.
    Za parę dni znowu przyszły na obieranie ziemniaków.
    – Co dzisiaj siostra nam będzie śpiewała?
    – Dzisiaj nie będzie śpiewów. Przeszkadzamy w pracy.
    – Ale jak to?
    – Nie ma dyskusji. Dzisiaj będzie opowiadanie.
    – Jakie opowiadanie?
    – O czym opowiadanie?
    – Będę wam opowiadała książki, które czytałam. A czytałam zapamiętale. Wy na pewno też macie wiele książek przeczytanych. Wobec tego najpierw się was zapytam, czy może nazwisko Maria Rodziewiczówna coś wam mówi? Ta urodzona w 1864 roku. Napisała szereg powieści. Ja najbardziej lubię Dewajtis i Lato leśnych ludzi z 1920 roku.
    – A ja znam Dewajtis.
    – Czytałaś?
    – Nie, słyszałam o Dewajtisie, że bardzo dobra książka.
    – Albo może weźmiemy kogoś innego. Sienkiewicza czy Żeromskiego. 
    – Nie, zostańmy przy Dewajtisie. Niech siostra opowiada. Tak jak to siostra umie, ciekawie i obrazowo.
    Ustawiły zydelki w wianuszek i Helenka zaczęła opowiadać, nie przerywając obierania. Czasem, żeby lepiej słyszeć, przytulały się jedna do drugiej, prawie że głowami dotykając siebie. A ona opowiadała. Tak im czas zleciał przy tym obieraniu, że nawet się nie spostrzegły, jak było południe. Pobiegły do swoich dalszych zajęć. Helenka otarła pot z czoła. Była prawie mokra ze zmęczenia, ale szczęśliwa. W nagrodę usłyszała od siostry kucharki pochwałę:
    – Ale siostra ma dryg do dziewcząt. Jak stara wychowawczyni.


    Jeszcze jakiś czas pracowała w Krakowie, tak jak dotąd – w kuchni. Ale czekała na dziewczęta, które coraz przychodziły do pomocy. Ale, jak wyczuwała, również i one czekały na spotkania z nią, żeby pogadać. Bo to były i śpiewania, i opowiadania książek, ale również – i coraz częściej – przychodziły, by im odpowiedziała na dręczące pytania, których, jak twierdziły, nie śmiały przedłożyć matce klasowej – bo się wstydziły, bo były zbyt intymne. To były pytania, ale to były również zwierzenia. Z dawnych przygód życiowych, z doświadczeń, z rozterek, z problemów. Ale i tych, które aktualnie życie niosło. Czasem te wyznania odbywały się przy koleżankach, a czasem w cztery oczy. Była dla nich prawdziwie jak siostra. Starsza czasem zaledwie o kilka lat, a nawet tylko o parę lat.
    Doszły wiadomości o tych rozmowach przy obieraniu ziemniaków do uszu matki generalnej, którą od paru lat była Michaela Moraczewska. I ona zażyczyła sobie, by Helenka przyjechała do Warszawy i pokazała, jak to ona robi. Na Żytnią.
    – Sprawdzimy czy to fenomen czysto krakowski, czy da się przenieść w inne warunki, czy zaistnieje w innych warunkach.