Biblioteka



5. Znowu w Warszawie



 


5.


Znowu w Warszawie



    Po powrocie do klasztoru na Żytnią wracała w myślach do tej interesującej rozmowy. Ale coraz bardziej z dystansem, coraz bardziej ze zdziwieniem i z zapytaniem do Pana Boga: „Dlaczegoś mi ofiarował to spotkanie? Dlaczegoś mnie wciągnął w tę rozmowę? Czy coś chcesz ode mnie? Czy mnie chcesz zmusić do myślenia w tym kierunku? Powiedz wyraźnie, jaka jest Twoja wola. Wiesz, że spełnię wszystko, czego tylko sobie życzysz”. Ale Pan Bóg, którego obecność wyraźnie czuła, milczał uśmiechnięty.
    Równocześnie miała nieprzezwyciężoną potrzebę opowiedzenia o tej rozmowie komuś, podyskutowania z kimś. Zdecydowała się na rozwiązanie najprostsze: siostra mistrzyni.
    To było już pod wieczór, po kolacji, podczas rekreacji. Trwała pogoda bez deszczu i wiatru. Prawie wszystkie siostry wyszły do ogródka, żeby spacerować czy usiąść na ławce i rozmawiać. Helenka opuściła nieważne szczegóły i skupiła się na meritum sprawy:
    – Co szczególnie mnie uderzyło i co zapamiętałam najwyraźniej, to sprawa malarstwa religijnego, że to powinna być prawdziwa sztuka, wykonana przez profesjonalistów.
    – Zgoda, to na pewno. Przez profesjonalistów. Ja również nie uznaję takiego sposobu działania, że nagle jakaś mniej lub więcej pobożna siostra zakonna dochodzi do przekonania, że powinna namalować obraz religijny. Siostra, która nie ma zielonego pojęcia o malarstwie albo ma pojęcie czysto teoretyczne, no bo ostatni raz malowała bohomazy w szkole podstawowej. I nagle zabiera się do malowania. I wychodzą na światło dzienne bohomazy, tylko pobożne.
    – Zresztą to samo chyba dotyczy i pisania.
    – Oczywiście. Ale zostańmy już przy obrazach. A więc profesjonaliści. Tylko co to znaczy? O jakiego typu obraz chodzi?
    – Oczywiście o religijny.
    – Ale może to być sztuka dekoracyjna.
    – Co to znaczy?
    – Jak sama nazwa wskazuje: zdobnicza.
    – No na przykład?
    – Na przykład wymalować kościół, żeby było ładnie.
    – Ale gdy chodzi o kościół, to za mało: żeby było ładnie.
    – O, właśnie.
    – Czy można się dołączyć? – jakaś siostra podeszła z zapytaniem. – Bo słyszę, że ważny temat jest poruszany.
    – Oczywiście, bardzo proszę. A więc jest tak: malowanie kościoła musi pomagać modlitwie. Albo powiedzmy wyraźniej: kościół musi się modlić malowidłami. Nawet gdy to nie będzie żadna figuratywna kompozycja, ale kwiaty, krzewy, liście. Nawet gdy to będzie kompozycja abstrakcyjna. Ona musi być pomocna w modlitwie. Ona musi się modlić.
    – Dlaczego siostra tak śmiesznie powiedziała: ona musi się modlić.
    – A właśnie. Powiem jeszcze śmieszniej: malarz musi się tym malowaniem modlić. Jego malowanie ma być wyrazem jego modlitwy. Wyrazem wiary.
    – Nie będziemy przeszkadzać, jeżeli będziemy słuchały?
    – Nie, nie, proszę bardzo. Tylko wtedy będzie to miało efekt, tylko wtedy osiągnie cel, skutek.
    – A jak jest malarz niewierzący i wygra konkurs na malowanie kościoła?
    – Jeżeli jest genialny i potrafi się wczuć w zadanie, którego się podjął, to może mu się to udać. Mówię z teoretycznego punktu widzenia. Ale nie tylko, jak anegdota chce, rzeźbiarz-ateista, który wyrzeźbił w Rzymie postać świętego Stanisława Kostki, nawrócił się. Tak czy owak na pewno musi być w malarzu jakieś pragnienie Boga, jakieś widzenie Jego piękna, Jego pokoju.
    – Ale my wciąż jesteśmy w malarstwie dekoracyjnym. A jakie jest inne malarstwo religijne?
    – Ikona.
    – Ikona? A co to jest ikona, jak nie obraz religijny przedstawiający Jezusa czy świętych?
    – Nie przeszkadzajcie sobie, my chciałyśmy też posłuchać.
    – Ikona, czyli obecność. Tak bym to nazwała.
    – Co to znaczy „obecność”?
    – Spróbuję wytłumaczyć. Człowiek czyni tak, jakim jest. Człowiek wyraża siebie przez wszystko, co robi. To obowiązuje, to odnosi się do wszystkich ludzi, ale zwłaszcza do artystów. Artysta daje siebie dziełem, które tworzy. A malarz ikon to przeważnie mnich, który zanim zabierze się do malowania, dużo się modli, rozmyśla, czyta Pismo Święte. I potem maluje to, co zobaczył.
    – Co to znaczy „zobaczył”?
    – Nie oczami ciała, ale oczami duszy. I to, co zobaczył, przenosi na deskę. Ikona to wyraz jego wiary, miłości, nadziei, przestrachu czy zachwytu Bogiem, który nas kocha. Często malarz ikony zamieszcza na obrazie jakieś słowo, krótkie zdanie, którym określa to, co namalował. A więc przemawia nie tylko samym pięknem, ale i słowem artykułowanym. I my, widzowie religijni, stajemy i patrzymy. Poprzez obraz sięgamy do świata duchowego, który był w malarzu – do jego wiary, do Boga, który przez wiarę w nim zamieszkał.
    Naraz siostra mistrzyni zwróciła się do kółeczka sióstr, jakie zdążyło się utworzyć:
    – Była któraś z sióstr w cerkwi?
    – Ja jestem ze Lwowa. Byłam w cerkwi greckokatolickiej.
    – No to siostra widziała ikonostas.
    – Co to jest ikonostas? – spytała jedna z sióstr.
    – To jest ściana oddzielająca ołtarz od nawy. I na tej ścianie zawieszone są ikony. I warto przyglądnąć się, jak się zachowują ludzie przychodzący do cerkwi. Stają, patrzą, wpatrują się, całują, dotykają. Tak jakby to była osoba, a nie jej podobizna namalowana. Jakby to był sakrament, który niesie Boga w liturgicznej postaci.
    Helenka powiedziała do siebie: „Szkoda, że nie umiem malować, wymalowałabym najpiękniejszą ikonę świata”.


    A w klasztorze otrzymała nową funkcję: starszej w kuchni, czyli siostry kucharki. To już nie było obieranie ziemniaków, przy którym potrafiła myśleć, modlić się albo nawet rozmawiać z dziewczętami. Teraz była kapitanem statku, który nazywał się kuchnia. I na swoich barkach niosła odpowiedzialność za wszystko, co do instytucji kuchni należało. A więc żeby, po pierwsze, zdążyć z wszystkim na czas i żeby wszystkim bardzo, ale to bardzo smakowało, a poza tym, o co w szczególności dbała: żeby było pożywne.
    Nie miała ani chwili dla dziewcząt. Kierownictwo kuchni i praca w kuchni pochłonęły wszystek jej czas. Ale one, gdy tylko ich obowiązki na to pozwalały, pojawiały się i tak w kuchni. Pytały, czy mogą choć chwilę pozostać. Były wyrozumiałe i cierpliwe, pomagały jej w miarę potrzeb i w miarę swoich możliwości. Były na każde wezwanie gotowe do startu. I faktycznie, korzystała z ich pomocy. Tym bardziej, że za każdym razem widziała ich radość i wdzięczność – że je dostrzega, że je traktuje poważnie, że mogą być z nią w codziennym jej trudzie. Czasem musiały się zadowolić tylko tym, że wolno im być razem z nią w kuchni i patrzeć na nią i słuchać jej głosu. Ale gdy tylko pojawiła się jakaś luka, przerwa, przestój w pracy, czekały na to, jak kania na deszcz.
    – A teraz my – upominały się o swoje prawo.
    – No to o czym rozmawiamy?
    – O wszystkim. Tak dawno nie wymieniałyśmy ze sobą ani słowa.
    – No, rzeczywiście dawno. Bo ostatni raz to było wczoraj.
    – Ale ile tego było. Tylko chwila. To się nie liczy.
    – Lepszy rydz niż nic. No to słucham.
    To rzucały się na nią jak wróble na wysypane okruszyny. Każda chciała swoją sprawę przedstawić.
    – Nie wszystkie naraz – upominała.
    – Ale przecież musimy zdać siostrze sprawozdanie, cośmy przez ten czas zrobiły. Bo siostra nas zobowiązała, żeby zdać relację.
    – Było tak, jak obiecałyście, czy nie było?
    – Ależ było, było.
    Zdarzało się też i inaczej. Przychodziła jedna o jakiejś niemożliwej porze na rozmowę indywidualną. Wtedy Helenka już wiedziała, że nie ma żartów, ale jakaś bardzo ważna sprawa w życiu tego dorastającego dziecka, że zgubiło drogę, że jest na rozstaju i trzeba mu poświęcić czas, uwagę i cierpliwość. I nie ma wytłumaczenia, że późno i obowiązki, i że tyle roboty czeka. Wiedziała, że wszystko trzeba odłożyć i porozmawiać. Helenka widziała tylko to przestraszone czy rozbeczane, zbuntowane czy wściekłe dziecko, które jest najeżone jak fuczący jeż, jak podrażniony ptak. Słuchała, słuchała, słuchała. Głaskała, wypłakiwała się razem z dziewczyną, pocieszała, pouczała, tłumaczyła.
    Temu wszystkiemu przyglądała się z daleka matka generalna Michaela. Rozumiała znakomicie sytuację. I serce jej cierpło, bo wiedziała, że musi pomóc Faustynie tą pomocą najokrutniejszą, jaką było przeniesienie. Próbowała na wszystkie sposoby znaleźć wyjście. Ale też musiała uwzględniać atmosferę warszawskiego klasztoru na Żytniej, a nawet całego zgromadzenia, obserwującego pilnie ten fenomen, który nazywał się: siostra Faustyna – „siostra dziwaczka” albo „wariatka”, jak niektóre siostry określały, „siostra charakterna”, która wie, czego chce, a chce być prawdziwie zakonnicą i oddać się Bogu całym sercem. Ale równocześnie siostra, która ma dar głębokiej modlitwy mistycznej – jak niektóre to nazywały, a inne, że „histeryczka, która udaje, że ma zwidy”, koadiutorka od obierania ziemniaków, teraz od kuchni, która jest oblegana przez dziewczęta tak, że mogą jej tego pozazdrościć najlepsze matki klasowe, nie tylko wykształcone na studiach pedagogicznych, ale mające autentyczny talent do tej pracy. Co zrobić z tą siostrą, która ma siły motyla, a wykonuje pracę tytaniczną, je jak kanarek, śpi jak zając pod miedzą, dla jednych jest powodem zgorszenia, dla innych zazdrości, dla jednych kpin, dla innych podziwu. „Ale gaśnie mi w oczach. Jeżeli ja jej nie osłonię, to się spali jak wiecheć słomy”. Wezwała ją do siebie.
    – Jak sobie przypominam, siostra pracowała, będąc jeszcze w życiu świeckim, jako piekarz w Aleksandrowie Łódzkim i sprzedawca w sklepie piekarniczym.
    – Tak to było. Z tym, że trzeba było wykonywać wszystko, co trzeba w małym warsztacie.
    – O właśnie, taki człowiek nam jest potrzebny w Płocku. Prowadzimy tam piekarnię, a przy niej sklep z pieczywem. Chciałabym, żeby siostra poprowadziła ten zakład.
    – Tak, oczywiście. Jestem gotowa.
    – Z tym, że ewentualnie trzeba będzie mieć kontrolę nad kuchnią. A na tym zna się siostra znakomicie, jak zdążyłam się przekonać – tu uśmiechnęła się do niej.
    – Dobrze, proszę matki generalnej.
    – Zdaję sobie sprawę z tego, że siostra jest związana z naszym warszawskim środowiskiem, ale uważam, że tak trzeba zrobić jak proponuję. Będzie tam miała siostra miłą przełożoną, matkę Różę Kłobukowską. Doświadczony człowiek i miły w kontakcie.
    – Kiedy mam jechać?
    – Jak najprędzej. Bo tam sobie nie radzą. Aha, jeszcze jedno. W pobliżu Płocka, w odległości jakichś ośmiu kilometrów, znajduje się nasz folwark, Biała. Przynależy do klasztoru w Płocku. Słyszała chyba siostra o tym.
    – Owszem, tak.
    – Bo tak na odchodne chciałam się dowiedzieć: jak się siostra czuje zdrowotnie?
    – Dziękuję, dobrze.
    – Pytam, bo zauważyłam, że siostra coś zmizerniała. Czy siostra się dostatecznie odżywia? Bo siostry się skarżą, że siostra mało je.
    – Trochę mam boleści w przewodzie pokarmowym.
    – I gdzie?
    – Jakoś w jelitach.
    – Proszę się udać z tym do naszego lekarza. Właśnie w Białej jest zorganizowany dom wypoczynkowy dla sióstr. Proszę pod posłuszeństwem korzystać z tego ośrodka, gdy siostra będzie odczuwać jakieś boleści czy tylko nawet zmęczenie.
    – Dobrze, proszę matki.
    – Powiadomię o tym wszystkim matkę Różę.
    – Bardzo dziękuję matce generalnej, że troszczy się o moje zdrowie. I w wypadku mojego złego samopoczucia będę korzystała z możliwości Białej.


    Powiadomiła o tym lojalnie zaprzyjaźnione dziewczęta. Reakcja była niestety taka, jak się tego spodziewała.
    – No to siostrze przyłożyli.
    – Ale i po równo nam także.
    – A ja czułam, że to się wcześniej czy później skończy. Było nam za dobrze.
    – Ale znowu wrócę – pocieszała Helenka. – Na pewno.
    – Tylko kiedy? Gdy nas już nie będzie.
    – Wrócę na pewno na trzecią probację. Za dwa lata.
    – O Boże, dopiero za dwa lata.
    – Ale w końcu Płock to nie zaświaty. Znajdziemy tam siostrę.
    – A może faktycznie ten Płock to rozwiązanie. Odpocznie siostra trochę od nas. To dobrze siostrze zrobi.