Biblioteka



s. 2.



 


 


     Pojechał do Olkusza już z mieszanymi uczuciami. Może nawet nie pojechałby wcale, gdyby mu nie wytłumaczono, że nie może robić ludziom zawodu, że są uprzedzeni, że czekają, że cieszą się. A wiec jechał, będąc prawie pewny, że to po prostu nie ma sensu. Wyrzucał sobie swoje niedoinformowanie. Jak mógł się godzić na przyjęcie godności kanonika kolegiaty Świętego Floriana, nie wiedząc o tym, że z tą godnością jest związane probostwo jakiejś parafii – źródło dochodów. Jak mógł tego nie wiedzieć. A nie wiedział. Prawie kompromitujący brak rozeznania. No bo z czego żyliby kanonicy, których, praktycznie rzecz biorąc, głównym zajęciem jest śpiewanie czy recytowanie modlitw kapłańskich, z jakąś sprowadzoną do minimum dawką prac duszpasterskich – bo od tego są wikariusze. A więc jechał na tę Mszę świętą inauguracyjną. Jechał w przeddzień święta Trzech Króli – zgodnie z zaproszeniem, aby zobaczyć i przejąć gospodarstwo plebańskie. Nigdy nie był w tych stronach. A widoki przepyszne. Teren lekko pofalowany, a przecież nie górzysty, pokryty przeważnie lasami, ale wśród nich osady i kawałki pól uprawnych na wydartych puszczy karczowiskach. Przyjechały po niego piękne sanie zaprzężone w dwa dorodne, wypasione i wyczesane do połysku konie. Poczuł się zawstydzony, gdy do nich wsiadał. Spytał z ciekawości księdza wikarego, który po niego przyjechał:
     – A skąd wzięliście takie piękne sanie?
     – A przecież to wasze – księdza profesora – plebańskie.
     – A po co mi takie wspaniałości?
     – Jakie tam wspaniałości. Moglibyście zaprzęgi innych plebanów zobaczyć, to są dopiero wspaniałości. Przy tamtych nasze – to mizerota.
     – Nazywajcie, jak chcecie. Ale nie widzę potrzeby, aby je posiadać.
     – Jak to nie ma potrzeby. A czym to jeździłoby się choćby po kolędzie?
     – To ja będę jeździł po kolędzie?
     – Po chłopach, po gwarkach to chodzimy my, wikarzy, ale jest parę dworów, które was oczekują. Przecież nie możecie jechać do nich w gościnę na kumoterkach. „Jak cię widzą, tak cię piszą”. Jak my się nie będziemy szanowali, to i ludzie nas nie uszanują.
     – Byłbym przeciwnego zdania w tym względzie.
     – Nie, nie. Tak to już jest i inaczej być nie może. Na wsi ksiądz musi mieć najpiękniejsze domostwo, najpiękniejsze konie, najlepsze pola, najlepsze zbiory. Chłopi najpierw księdza pole zaorzą, obsieją czy latem zbiorą. A potem dopiero swoje. Ksiądz tylko wtedy będzie szanowany. W przeciwnym razie nim wzgardzą, zlekceważą go, nie będą go słuchać. Tutaj model świętego Franciszka z Asyżu nie sprawdza się, nie przynosi żadnych rezultatów.
     – Nie znam się na tym. O tym, co mi ksiądz mówi, pierwszy raz słyszę. Nigdy na ten temat nie myślałem. Sam nie wiem, jakby się zachował w takiej sytuacji. Ale myślę, że nawet w tym modelu musi się znaleźć rozwiązanie ewangeliczne. A więc nawet gdy najpiękniejszy dom, to w tym domu miejsce dla nędzarzy. Jeżeli najpiękniejsze zbiory, to rozdawane pomiędzy tych, którzy na przednówku głodują. I tak dalej, bo w przeciwnym razie ksiądz swoim życiem zaprzecza Ewangelii. Staje po stronie przeklętych przez Jezusa na górze błogosławieństw i na sądzie ostatecznym, gdzie Jezus mówi: Byłem głodny, a nie daliście mi jeść.
     – Musi ksiądz profesor jednak i to wziąć pod uwagę, przepraszam, że to powiem – odezwał się wikary – że jest to trochę teoretyczne rozważanie. Przecież ksiądz profesor dalej będzie mieszkał w Krakowie, a my będziemy przywozili należne pieniądze.
     No, po takim dictum można było już tylko opowiadać o pogodzie. Albo zamilknąć, co też chętnie uczynił, patrząc na okolicę.
     Przyjechali w sam raz na obiad. Plebania faktycznie była najpiękniejszym domem w całej osadzie, zresztą, co było łatwe do zauważenia, bogatej osadzie. Właściwie to już nawet nie był dom, a dworek modrzewiowy, z dachem werandy wspartym na kolumienkach. Ale sierot ani starych ludzi w nim nie było. Po sutym obiedzie poszedł z wikarym oglądać gospodarstwo. Stodoły pełne zboża i siana, stajnie z krowami, końmi, maciorami i wszelakim ptactwem domowym. Objaśniali uprzejmie, ile na czym w ciągu roku można zarobić i ile przyniesie mu to rocznego dochodu. Wstydził się coraz bardziej siebie, kanonikatu, kolegiaty Floriańskiej, Kościoła. Najchętniej wróciłby natychmiast do swojej izdebki w Collegium Maius. Po kolacji, równie obfitej jak obiad, poszedł spać do białej izby, gdzie pierzyny i poduszki były poukładane prawie pod samą powałę. Spał źle. Gryzło go sumienie. Dokuczała obfita kolacja. Nie był zwyczajny jeść tyle przed spaniem. Ale i źdźbła świeżej słomy w sienniku, wyczuwalne przez prześcieradło, i nabite pierzem poduchy też mu przeszkadzały. Przeszkadzał mu nawet – a może był jedynym ratunkiem – świerszcz, który gdzieś w kącie grał całą noc. Zasnął nad ranem, obudzony jednak wkrótce pianiem koguta. Choć sumę miał odprawiać dopiero o jedenastej, poszedł od razu po pierwszych dzwonach do kościoła na jutrznię. Kościół był jeszcze zamknięty, a już przy bramie czerniała gromadka ludzi, czekając na otwarcie. Kobiety okutane w grube pledy i chłopi w kożuchach. Kościelny nie spieszył się, raczej narzekał. Jeszcze na długo przed prymarią zapełniły się prawie wszystkie miejsca w ławkach. W kościele była zimnica, że powietrze można było nożem krajać. Na pół godziny przed Mszą świętą – po drugim dzwonieniu – kobiety rozpoczęły godzinki ku czci Najświętszej Panny.
     – „Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę świętą, zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą…”
     Jakże lubił te melodie. Jakże ucieszył się, że te modlitwy są tu śpiewane. Dawno nie przeżywał czegoś takiego. Zimny, ciemny kościół oświetlony paroma świeczkami palącymi się przy bocznych ołtarzach, śpiew godzinek i on słuchający spowiedzi. Spowiadał i słuchał, i patrzył. Bo jak tylko wszedł do konfesjonału i kościelny mu okrył nogi bundą, i świeczkę w świeczniku zapalił, natychmiast zaczęli podchodzić ludzie do spowiedzi. Siedziałby tak chyba do samej sumy, choć już przestał czuć stopy – nie pomogła nawet bunda – bo żal mu było ludzi, którzy wciąż podchodzili do konfesjonału. Aż go wyciągnął wikary, żeby się zagrzał na plebanii. Wyszedł więc, zapewniając czekających, że zaraz wróci, z czego wikary najwyraźniej nie był zadowolony.
     – Mieli adwent na spowiadanie, a nie żeby teraz w święta zawracać księdzu profesorowi głowę swoimi grzechami.
     Mimo że się wikary boczył, powrócił wnet do konfesjonału. Spowiadając, nie spieszył się, zgodnie ze swoją zasadą, i nie pozwalał, by się spieszyli jego penitenci. Pamiętał powiedzenie wykładowcy teologii moralnej ze swoich studenckich czasów: „Będziesz odpowiedzialny przed Bogiem nie za tych, których nie wyspowiadałeś, ale za tych, których wyspowiadałeś źle”, pod którym się podpisywał obiema rękami. Więc spowiadał powoli, aż kościelny zaczął sygnować na sygnaturce pięć przed jedenastą. Kościół już był tak nabity, że ciężko mu było wyjść z konfesjonału, a jeszcze trudniej przebić się do zakrystii.
     Jeszcze przed Mszą świętą organy zaczęły grać. Zdziwił się, że mają głos nie tylko piękny, ale głośny.
     – Dziś dwóch kalikatorów kalikuje – wyjaśnił wikary w zakrystii.
     Ubrali go w ciężki, uroczysty, złotem tkany ornat.
     Gdy wyszedł ze Mszą świętą, wybuchła pierwsza kolęda. Tu mógł powiedzieć uczciwie: nigdy nie słyszał tak głośno śpiewającego kościoła. Zdawało się, że dach w górę uleci.
     Suma rozpoczęła się odczytaniem przez legata biskupa dekretu biskupiego instalującego go w tej parafii olkuskiej Świętego Andrzeja na stanowisku proboszcza. Słuchając tego tekstu, misternie budowanych łacińskich konstrukcji gramatycznych, zadawał sobie pytanie, czy na tym skończą, czy też przetłumaczą na język polski. Ale ponieważ nikt się z tym nie pofatygował, wobec tego zgorszył grono prałatów, kanoników, proboszczów i wikarych wypełniających szczelnie, aż po same balaski, prezbiterium, i powiedział do zebranego w kościele tłumu, uśmiechając się (o zgrozo):
     – Drodzy bracia i siostry, z pewnością wielu z was zrozumiało znakomicie to, co zostało tutaj odczytane. Ale ponieważ istnieje uzasadniona wątpliwość, czy wszyscy zrozumieli, wobec tego powiem krótko, że jest to pismo naszego krakowskiego biskupa, który jest waszym pierwszym i najważniejszym duszpasterzem. Ale ponieważ ma również inne ważne zajęcia, mianował mnie, abym był jego tu, w tej parafii, zastępcą w duszpasterzowaniu. Na jak długo, zobaczymy. Na razie na pewno na dziś. Wobec tego cieszmy się, że jesteśmy dziś razem.
     Tłum zaskoczony tym nieprzewidzianym przemówieniem o lekkiej formie, nie był pewny, czy wolno się uśmiechać. Rozładowało sytuację dziecko, które, wskazując na niego palcem, na cały głos powiedziało matce do ucha:
     – Święty Mikołaj?
     Dlaczego tak, tego nie wiedział. Owszem, miał brodę, już mocno szpakowatą, ale przecież infuły biskupiej nie miał. Ale kto by tam dzieci zrozumiał. Wobec tego zaczął odprawiać Mszę świętą.
     Kazanie wygłosił dziekan kolegiaty Świętego Floriana. Stanowiło ono jakby dalszy ciąg czy też rozwinięcie biskupiego dokumentu. Przedstawiało bowiem zebranym parafianom, „kim jest tu obecny, od dziś wasz proboszcz, profesor Uniwersytetu Krakowskiego, Jan z Kęt”. Było ono zupełnym zaskoczeniem dla niego, choć właściwie mógł się tego spodziewać. Siedział więc na sedii w otoczeniu diakona i subdiakona i najchętniej by się pod ziemię zapadł. „A myślałem, że panegiryki wygłasza się przy trumnie zmarłego” – mruknął do siebie, aby się uspokoić. A tymczasem ksiądz dziekan opowiadał o jego Kętach. „Skąd on to wie – komentował pod nosem – był on tam już kiedy?”. Że się tam urodził tu obecny dostojnik w 1390 roku. Dość późno, bo dopiero mając dwadzieścia trzy lata, udał się na studia uniwersyteckie do Krakowa, gdzie w 1418 osiągnął stopień magistra artes – „sztuk” – poprawił go pod nosem. W 1421 przyjął propozycję miechowskich bożogrobców i przez osiem lat prowadził im szkołę klasztorną. A przy okazji z własnej woli włączał się tam w pracę duszpasterską i zasłynął jako znamienity kaznodzieja. Ale pozostawał w kontakcie z uniwersytetem choćby w ten sposób, że brał z jego biblioteki manuskrypty do przepisywania. W 1429 został powołany przez uniwersytet na wykładowcę na wydziale filozoficznym, a równocześnie zaczął studium teologii i właśnie dopiero co, bo w 1443 roku uzyskał zaszczytny tytuł magistra teologii.
     Po Mszy świętej nie poszedł wprost na plebanię. Zatrzymał się przy wejściu. Na niebieskim niebie słońce świeciło ostrym, zimowym blaskiem. Ale mróz trzymał aż śnieg skrzypiał pod nogami. Plac kościelny wypełniony był ludźmi. Rozmawiali w grupach. Słychać było gwar, śmiechy. Dzieci goniły się po śniegu, rzucały kulami, przewracały się, turlały. Kolorowe spódnice dziewcząt i chustki na głowę, ciemne pledy kobiet i ich ciemne spódnice, brązowe i białe kożuchy mężczyzn, białe i czarne spodnie z cienkimi wypustkami po bokach, zarumienione mrozem twarze – wszystko to mieniło się, skrzyło się w słońcu.
     Zatrzymał się przy pierwszym kółku. Przycichli zaskoczeni, widać nie zwykli takiej sytuacji. Zagadał o zimę, o młockę, o urodzaje zeszłoroczne, o nadzieje na rok przyszły. Traktowali to z pobłażaniem – zagadywanie mieszczucha, który nagle wyrwany z miasta, znalazłszy się przymusowo na wsi uważa za swój obowiązek postawić grzecznościowe pytanie, ale przecież naprawdę odpowiedzi na nie są mu obojętne. Myślał, że mu się nie uda przebrnąć przez tę barierę obcości, aż wreszcie powoli nabrali śmiałości, gdy zaczął mówić o sobie, o swojej pracy.
     – Wśród moich studentów miewam i olkuszan. Myślałem, że może ich gdzieś tutaj wypatrzę.
     Trafił. Jeden z rozmówców, lekko przestąpiwszy z nogi na nogę, powiedział:
     – Mój syn uczy się w Krakowie, na Uniwersytecie Krakowskim. Zaparł się, że do Krakowa. Szczęściem od Boga, moja świekra usługuje u pewnego kupca krakowskiego i miał u niej pierwsze oparcie.
     – A co, księdzem chce zostać?
     – Najchętniej to i ja bym to widział, ale on chciałby i dalej, i dalej.
     – To dobrze. Bardzo dobrze. Takich najbardziej potrzeba. Byle wytrwał. W razie czego może się teraz do mnie odwołać, bom jego proboszcz, a on mój parafianin – zaśmiał się.
     Zaśmiali się wszyscy.
     – Powiedzcie mu to.
     Przyjęli tę rozmowę za dobrą monetę, wdzięczni, że się pyta, że się interesuje ich sprawami. Spodziewał się, że inni do nich dołączą, ale grupki-wianuszki nie drgnęły, choć widział – czuł, że czekają, by do nich też podszedł, by nie pominął. Rozglądając się dyskretnie, stwierdził, że stanął przy grupie wieśniaków, ale że są i grupy gwarków. Inaczej ubrani, tak mężczyźni jak kobiety, trzymali się osobno i to od nich wyczuwał to napięcie największe – „czy podejdzie do nas, czy też ograniczy się do chłopów”. Ocenił, że już najwyższy czas, aby przerwać rozmowę z rolnikami i przejść do górników, że jeszcze chwila, a będzie za późno. Więc podziękował za rozmowę, wyraził nadzieję, że to nie ostatni raz, i przeszedł do najbliższego kółka gwarków. Tak jakby przekroczył zakazany krąg, ale równocześnie poczuł, że atmosfera się rozluźniła. Znowu podobnie niewyraźny początek, gdy pytał o ołów, o srebro, o trudności pracy, o zarobki, o ceny – czy idą w górę, czy w dół. Ale oni uważali, że zadaje te pytania ze względu na własną korzyść: że być może on, człowiek z miasta, ma jakieś sprawy, w których cena srebra i ołowiu jest ważna. Nie odnosili tego zainteresowania do siebie osobiście. Nawet któryś z rozmówców potraktował te pytania jeszcze inaczej, odpowiadając:
     – Nie martwcie się, przy nas nie zbiedniejecie, będziecie mieli pieniądze na pergamin, inkaust, profesorską togę, a i do garnka będzie na co dzień mięso. Nawet jak nam trudniej, to oddajemy co trzeba proboszczowi.
     Poczuł to jak policzek. Nie podjął się wyjaśniać, że wcale mu nie o to chodzi. Zaśmiał się więc szeroko:
     – Tak źle ze mną nie jest, żebyście mnie musieli ratować w biedzie.
     Wybawił go z przykrej sytuacji wikary, który wrócił z plebanii, wołając już z daleka:
     – Ależ, księże profesorze, wszyscy czekamy z obiadem, księża prałaci, kanonicy, proboszczowie, którzy na dzisiejszą instalację zjechali.
     Już gdy szli na plebanię, wyraźnie zdenerwowany, nie wytrzymał, żeby mu nie przygadać, pouczając:
     – Nie można wchodzić w komitywę ani z chłopami, ani z górnikami. Trzeba ich trzymać na dystans. Nie można się z nimi spoufalać. Bo przestaną nas szanować. Oni mają pozostawać w swoim świecie, my w swoim. Mają patrzeć na nas, spozierając w górę, i wiedzieć, że my patrzymy na nich, spozierając w dół.
     Ale i on nie był po tych rozmowach usposobiony najlepiej i powiedział spokojnie, lecz dobitnie:
     – Pozwoli ksiądz, że będę przeciwnego zdania.
     Ten się zreflektował i zaczął coś tłumaczyć. Nawet już go nie słuchał, rozmyślając o tym, co go spotkało przed chwilą.
     Obiad był bardzo uroczysty. Stół się wprost uginał pod wszelakiego rodzaju potrawami. Przemawiało wielu. A wiec przede wszystkim kanclerz biskupa, prepozyt kolegiaty Świętego Floriana. On sam zabierał głos parę razy. Również dziękując za przybycie tak wielu dostojnych gości. W którymś momencie zahaczył go prepozyt Świętego Floriana:
     – A dlaczego to ksiądz profesor, przemawiając do wiernych, zastrzegł się, że będzie proboszczem w Olkuszu, ale nie wiadomo, na jak długo? Czyżby jakaś lepsza prebenda się szykowała? Wtedy przecież można by wziąć tę drugą, nie rezygnując z tej pierwszej.
     – Nie, akuratnie myślałem o czymś całkiem innym. Ale to długie gadanie i nie śmiałbym w tak uroczystej chwili przedstawiać swoich refleksji na temat roli proboszcza. Mam zamiar je przedstawić na najbliższej kapitule kolegiackiej.
     – Ależ prosimy, prosimy. Tam proboszczów nie będzie, tam my już tego nie usłyszymy. A zamiast opowiadać sobie stare plotki, przynajmniej czegoś pożytecznego się dowiemy.
     – Dobrze, ale jak się będziecie nudzić, ja nie jestem winien. Otóż, zajęty swoją robotą, nie zwracałem uwagi na nic innego, aż dopiero teraz, gdy mnie mianowano proboszczem. I jestem przerażony.
     Z tonu żartobliwego, jakim zaczął, przeszedł na sposób mówienia poważny. Przy stole uciszyło się. Niektórzy przerwali jedzenie, wpatrzeni w niego.
     – A skąd to przerażenie? – dosłyszał z kąta stołu pytanie.
     – Bo albo ja źle to widzę, albo to naprawdę źle jest ustawione. Proszę mnie poprawiać, gdy się pomylę. Istotną funkcją Kościoła jest duszpasterstwo. Czy tak?
     – Tak, tak – potwierdziło parę osób.
     – A tymczasem zastaję sytuację, która jest zaprzeczeniem tej tezy. Bo czyż nie jest to tak. Ja, proboszcz w Olkuszu, będę siedział cały czas w Krakowie, w mojej pracy naukowej, i pobierał pieniądze, jakie zarobią moi wikarzy. Innymi słowy, moja praca naukowa jest w tym układzie ważna, a praca duszpasterska spełnia funkcję służebną wobec pracy teologa.
     – Nie całkiem się to zgadza. Teolog ma za zadanie zgłębiać prawdę objawioną.
     – Zgoda, ale powtarzam, jest to funkcja pomocnicza względem pracy proboszcza. To z punktu widzenia, powiedzmy, dogmatycznego. A z punktu widzenia prawa kanonicznego, które zresztą wypływa z tego: beneficjum parafialne powinno służyć parafianom. A tymczasem służy profesorowi uniwersyteckiemu. Dziękuję. Skończyłem.
     A przy stole rozpętała się burza. Dobiegały go w tym szumie poszczególne głosy:
     – Ma rację.
     – Heretycy też tak mówili.
     – Wielowiekowa tradycja.
     Nie wytrzymał, wstał. Ale ponieważ w większości nie zauważono tego i gwar trwał, zastukał łyżeczką w kubek.
     – Ja nikogo do niczego nie namawiam. Tylko zwierzyłem się wam z moich wątpliwości. Ale proszę nie mówić mi: myśmy to zastali, nie naszą sprawą jest dokonywać zmian. Ecclesia semper reformanda. Kościół powinien wciąż się od wewnątrz reformować. Nie tylko za pomocą soborów, synodów, dekretów, encyklik, ale każdy musi sam siebie – reformować. Każdy ma swoje sumienie i swoje obrachunki z Bogiem. Ja też mam i nie mogę zostawać obojętny na to, co się dzieje.
     – Wobec tego co ksiądz profesor dla siebie proponuje?
     – Albo zostanę na zawsze w Olkuszu jako proboszcz i zrezygnuję z katedry uniwersyteckiej, albo zostanę na zawsze profesorem i zrezygnuję z probostwa w Olkuszu.
     Teraz zapadła cisza, jak makiem siał. Nikt nie tylko nie jadł, ale nikt nawet nie drgnął. Wszyscy byli świadomi, że skończyły się nie tylko żarty, ale skończyły się dywagacje akademickie i zaczęła się chwila prawdy.
     – No to po co ksiądz tę parafię brał? – ktoś wypalił.
     – Z głupoty. Nie zdawałem sobie sprawy, że przyjmując godność kanonika kantora Floriańskiego, otrzymuję automatycznie probostwo w Olkuszu. Błąd. Zgoda. Ale nie pierwszy i nie ostatni. Wiem o tym, bo też wiem, żem nie za mądry. No, ale wróćmy do obiadu.
     Na to już jednak nikt nie miał zbytniej ochoty.
     – A mówiłem, że lepiej gdy będę milczał, że tylko zepsuję wam humor, to nie wierzyliście. – Zaśmiał się.