Biblioteka



3. Próba  malowania  Obrazu



 


3.


Próba  malowania  Obrazu



    Przebiegając od zajęcia do zajęcia, prawie że zderzyła się na korytarzu z matką mistrzynią.
    – O, dobrze, że siostrę spotykam. Chciałam o coś zapytać. Wstąp na chwilę do mnie.
    – Dobrze, proszę matki.
    – Jak słyszę, siostra miała w Płocku znowu jakieś widzenie.
    – Tak.
    – Podobno Pan Jezus ukazał się siostrze. Czy to prawda?
    – Tak, to tak było.
    – No to się nie mylę. I podobno miał jeszcze powiedzieć, żeby siostra Go namalowała.
    – Faktycznie, otrzymałam takie polecenie od Pana Jezusa.
    – I siostra spełniła to życzenie?
    – Przecież ja nie umiem malować.
    – Ale jeżeli Pan Jezus polecił to wykonać, to siostra powinna to spełnić. Ja postarałam się o farby, pędzel i płótno. Niewielkie, bo niewielkie, ale jak na pierwszy raz to może wystarczy. I niech siostra maluje.
    – Ale ja nie umiem.
    – Jeżeli Pan Jezus w sposób cudowny ukazuje się siostrze, to może uczyni i taki cud, że siostra namaluje Jego wizerunek siłami nadprzyrodzonymi.
    Helenka była zażenowana. Było jej przykro. Nie była pewna,  czy matka poważnie traktuje to, co mówi, czy też kpi z niej. Nie wiedziała, co sądzić o tej rozmowie. Czy to jest wystawianie jej na próbę, czy to jest poważna propozycja do wykonania. „Boże, jak to ocenić? Co mam robić?” Ale Pan Bóg milczał. I z pewnością uśmiechał się dobrotliwie. Wobec tego zadecydowała: „Tak czy owak, ja powinnam potraktować to, co matka mówi, poważnie”.
    Zbierała tubki farb, pędzle.
    – A tu siostra jeszcze ma paletę – dołożyła jej matka cienką deseczkę.
    – Dziękuję matce. Zrobię tak, jak matka mi poleca.
    Płótno rozpięte na drewnianych ramach wsadziła pod pachę i wyszła. W celi położyła je na stoliczku. Zajmowało prawie cały blat. Widziała gdzieś kiedyś autoportret malarza – jak trzymał paletę w jednej ręce, a w drugiej ręce pędzel. Na niej były placki farb i miejsce do ich mieszania. Odkręciła zakrętki i zaczęła wygniatać po trosze farby jedną po drugiej. Nie za dużo, nie za mało, jak w sam raz – przypomniała sobie powiedzenie mamy. No i teraz malować. Ale co? Najpierw były drzwi zamknięte. No to jakimś kolorem brązowym. Którym pędzlem? Spróbowała najcieńszym. Nie, tym prawie że nie widać. Spróbowała średnim. Wyszedł prostokąt drzwi.
    – Co tu tak śmierdzi olejną farbą? – usłyszała zza przepierzenia głos siostry sąsiadki. – Siostro Faustyno, coś ty wylała, że tak śmierdzi?
    – Matka mistrzyni poleciła mi namalować Pana Jezusa.
    – No i siostra maluje? Można zajrzeć?
    – Bardzo proszę. O, dała mi farby i pędzle.
    – Umie siostra malować?
    – Kazała, no to maluję.
    – A ja mogę zobaczyć? – odezwała się druga siostra sąsiadka.
    – A jakiego Pana Jezusa chce siostra malować?
    – Takiego, którego zobaczyłam w Płocku.
    – No i co siostra namalowała?
    – Na razie drzwi. Bo przyszedł przez drzwi, tak jak w Wieczerniku.
    – No, ale jak drzwi, to trzeba prostokąt zamalować na brązowo, bo to były brązowe drzwi, prawda? A nie tylko obramowanie.
    – A co wam przyszło na takie głośne rozhowory? – usłyszała głos trzeciej sąsiadki.
    – Bo siostra Faustyna zamiast Pana Jezusa namalowała drzwi.
    – Pokażcie, chcę sama zobaczyć.
    – No chodź, to sama zobaczysz.
    Prześcieradło się odchyliło, weszła trzecia siostra sąsiadka.
    – To są drzwi siostry celi w Płocku.
    – To niech siostra maluje teraz Pana Jezusa.
    – Ale najpierw trzeba wykończyć drzwi, przecież one są całe brązowe. Nie tym pędzlem, tylko najgrubszym.
    – No dobrze już. A teraz co?
    – Wszedł Pan Jezus.
    – Jaki był?
    – W białej sukni.
    – No to siostra niech namaluje, tak szkicowo tylko, postać w białej sukni.
    – Gdzie?
    – Na drzwiach. To farby olejne, mogą iść jedna na drugą.
    Zaczęła malować biały słup postaci.
    – Suknia do ziemi?
    – Do ziemi.
    – Przepasany w pasie?
    – Przepasany.
    – No to wcięcie. Co z rękami?
    – A głowa?
    – Na razie tylko zaznaczyć, a potem trzeba będzie wykończyć.
    – Ramiona?
    – Jedna ręka podniesiona do błogosławienia.
    – Kogo ma błogosławić?
    – Cały świat. Ale mnie też. Każdą z nas.
    – A druga ręka?
    – Druga odchyla szatę na piersiach.
    – Dłonie będzie siostra potem wykańczała, na razie to ramię sięgające piersi.
    – I wtedy wytrysły dwa strumienie światła.
    – Jakiego koloru?
    – Jeden strumień biały, drugi czerwony.
    Helenka była coraz bardziej przejęta. Oczami duszy wciąż widziała Jezusa, wciąż była przy Nim, ale ręka nieporadnie usiłowała nadążyć za gorącością serca. Gdy dotykała pędzlem miejsca, skąd światło wytrysło, przeszyło ją prawie że radosne cierpienie. Jakby dotykała własnego serca. Przypomniała jej się rozmowa na temat ikony. Bo czuła się chyba tak jak ten mnich malujący ikonę. Tylko jemu było łatwo. Był profesjonalistą, był malarzem, umiał malować. Umiał przelewać na płótno to, co przeżywał w duszy. A ona nie.
    – No a teraz niech się siostra zabiera do wykańczania detali – słyszała kolejne podganianie. – Twarz Jezusa.
    – Miał włosy?
    – Tak, długie, spadające na ramiona.
    – Brodę?
    – Krótką. Tak że było widać szyję.
    – Ale na to potrzeba tylko najcieńszy pędzel, bo inaczej nic z tego nie będzie.
    Malowała tak, jakby była pochylona nad człowiekiem – nad Jezusem samym. Jakby Go wydobywała spod warstwy niebytu w istnienie, w życie.
    – Niech popatrzy na nas oczami.
    – I wargi. I niech się uśmiechnie.
    – Delikatnie.
    – Więcej czerwonej farby.
    Nie potrafiła. Nie umiała. Nie dała rady wydobyć spod szkicowo zamarkowanego placka tej twarzy – tej przepięknej twarzy, najpiękniejszej twarzy świata. Odgięła się, żeby wyprostować choćby na moment przygarbione plecy. Spojrzała na obraz z odległości. Nie, to nie to. To nie Jezus. Odłożyła pędzel.
    – Nie potrafię.
    – No cóż ty? Nie chcesz dalej malować?
    – Nie potrafię. On był, On jest przepiękny.
    – No to próbuj.
    – Nie. Może któraś z was. Ja będę mówiła jak wyglądał. No weź, proszę, pędzel do ręki.
    – Ależ skądże. Ja się nie podejmuję. Ja nie widziałam Go.
    – No to ty.
    – Nie, ja na pewno nie. Nie miałam w życiu pędzla w ręku.
    – No to nic z tego.
    Patrzyła zrozpaczona na ten bohomaz, który powstał, na płótno jakby pochlapane rozmaitymi kolorami, na malunek, który był podobny do wszystkiego, tylko nie do Jezusa.


    Po paru godzinach znowu przypadkiem spotkała na korytarzu matkę mistrzynię.
    – No i co? Udało się? Zdarzył się cud? Namalowała siostra Jezusa?
    – Ja nie umiem malować – spuściła głowę.
    – A może tego pierwszego cudu też nie było? Może siostra wcale nie widziała Jezusa, tylko siostrze się zdawało? Niech się siostra zastanowi, bo jest nad czym pomyśleć.