Biblioteka



5. Śluby  wieczyste



 


5.


Śluby  wieczyste



    Na składanie ślubów wieczystych Helenka udała się wraz z czterema towarzyszkami do Krakowa. Dawno tu nie była. Ucieszyła się więc tym wyjazdem. Ale i samym faktem, że śluby będzie składać w mieście, z którym ją tak wiele łączy.
    W Łagiewnikach czekała na nie duża grupa sióstr, które tutaj odbywały trzecią probację. Przywitały się jakby się wszystkie znały od dziecka.
    Śluby poprzedziły ośmiodniowe rekolekcje. Zakończyły się spowiedzią. Spowiednik, ojciec Andrasz, jakby wyczuł niepokój, który nurtował Helenkę, bo pod koniec dość nieoczekiwanie zadał jej pytanie:
    – Czy ma siostra jakąś sprawę niezałatwioną, o którą się siostra obwinia albo która siostrze ciąży?
    Dopiero ponaglona tym pytaniem otworzyła się. Zaczęła opowiadać historię z nienamalowanym obrazem. Zakończyła prośbą, żeby spowiednik zwolnił ją z obowiązku namalowania tego obrazu i z tych wewnętrznych natchnień. Tymczasem usłyszała odpowiedź zaskakującą:
    – Nie zwalniam siostry z niczego i nie wolno się siostrze uchylać od wewnętrznych natchnień.
    Helenka słuchała tych oświadczeń i zdawało jej się, że śni, że klęczy w konfesjonale w Walendowie i za kratkami jest ojciec Elter. To był ten sam ton, ten sam charakter wypowiedzi. Z wszystkich spowiedników, jakich miała dotąd, ci dwaj i te dwie spowiedzi różniły się od innych w sposób zasadniczy, a w wydźwięku były podobne do siebie jak dwie krople wody.
    – O wszystkim musi siostra mówić spowiednikowi. Koniecznie. Absolutnie koniecznie. Bo inaczej zejdzie siostra na manowce. Pomimo tych wielkich łask Bożych. Chwilowo się siostra u mnie spowiada. Ale niech siostra wie, że musi mieć stałego spowiednika i kierownika duszy.
    Skończył. Z jednej strony radość, a z drugiej strony rozczarowanie. Zdawało jej się, że otrzyma łatwo zezwolenie, o które prosiła, a tymczasem wróciła do punktu wyjścia. Ale nie miała wątpliwości, że to była wola Boża, że przez tego księdza przemawiał On sam – jej umiłowany Bóg miłosierny. Tylko skąd wziąć stałego spowiednika. Zamknęła oczy z całej siły i prosiła gorąco, jak tylko potrafiła: „Proszę Cię, Miłosierdzie Nieskończone, znajdź mi stałego spowiednika. To nie moja zachcianka. To ojciec Andrasz o to nalega. Proszę”. Otworzyła oczy i zobaczyła, że zza ołtarza wychodzi ksiądz o masywnej sylwetce i charakterystycznej surowej twarzy i zmierza w stronę opustoszałego konfesjonału. „To on” – usłyszała wewnętrzny głos. Odczekała chwilę. A potem, zdenerwowana do niemożliwości, podeszła do konfesjonału. Zajrzała do wnętrza. Nikogo nie było.


    W następny dzień, świętej Katarzyny Sjeneńskiej, składała śluby wieczyste wraz z wszystkimi swoimi koleżankami, które przeszły trzecią probację. Była jak w transie. Traktowała ten akt jako świętość szczególną. Bo stanowił on dla niej liturgiczne zjednoczenie się z Bogiem. „I to tak wymyśliłeś dla mnie, że te śluby składam Ci w roku jubileuszowym 1933”.
    Szczególne wrażenie zrobiły na niej słowa księdza biskupa Stanisława Rosponda przy wręczaniu świecy i pierścienia:
    – Przyjm tę świecę do ręki na znak niebieskiego oświecenia i rozpalonej miłości.
    A podając obrączkę, mówił:
    – Zaślubiam cię Jezusowi Chrystusowi, Synowi Ojca Najwyższego, który niech cię nieskażoną zachowa. Przyjm ten pierścień na znak wiecznego przymierza, jakie z Chrystusem, Oblubieńcem dziewic zawierasz. Niech ci będzie pierścieniem wiary, znakiem Ducha Świętego, abyś się nazywała oblubienicą Chrystusa. A jeżeli będziesz Mu wiernie służyć, abyś była na wieki koronowana.


    Po uroczystościach pragnęła ochłonąć w samotności, żeby w ciszy mogła dorosnąć do tych wielkich słów, które słyszała, które powtarzała za swoim przewodnikiem, z którymi zwracał się do nich, składających śluby, ksiądz biskup – w imieniu własnym, w imieniu Kościoła i w imieniu Boga samego.


    Tymczasem godzina za godziną, dzień za dniem klasztor pustoszał. Siostry profeski otrzymywały obediencje w rozmaitych miejscach i wyjeżdżały. Ona trwała. Jakby o niej zapomniano. Matka przełożona – „żebyś czasu nie mitrężyła” – poleciła jej pracę w ogrodzie przyklasztornym. I to Helence nadzwyczajnie odpowiadało. Były pogodne ciepłe dni majowe, toteż wszystkie godziny spędzała w ogrodzie.
    W którymś kolejnym dniu wezwała ją matka generalna i powiedziała:
    – Namyślałam się, dokąd, na jaką placówkę, do jakiej pracy siostrę najlepiej byłoby skierować. Wiele przemawia za tym, żeby siostra została tu, w Łagiewnikach, w naszym Józefowie. Zwłaszcza że natrafiła siostra na ojca Andrasza, który mógłby podjąć się kierownictwa duchowego siostry. Ale są i przeciwwskazania. Wobec tego potrzebujemy czasu do namysłu.
    – Dobrze, proszę matki generalnej.
    A więc czekała na to, dokąd zostanie posłana. Do jakiej funkcji zostanie przeznaczona. Ale na razie nic się nie działo. I za to była Bogu wdzięczna. „Jakże Ci nie dziękować, żeś mi dał ten czas, abym mogła być z Tobą”.
    Przed południem z reguły była sama, okopywała, plewiła, sadziła. Po południu i pod wieczór pojawiały się dziewczęta do pomocy, ale przede wszystkim do pogadania. Kiedyś rzuciła tak jakby od niechcenia pytanie:
    – A co z Magdą?
    – Warszawską? Niedoszłą samobójczynią?
    – Tak.
    – W porządku. Przyszła do siebie.
    – Napisz im, że pamiętam o niej i modlę się za nią.
    Czas płynął gdzieś za jej horyzontem, a ona była szczęśliwa. Znowu w polu, znowu w powietrzu, znowu przy ziemi, znowu z przyrodą – tak jak w domu, tak jak o tym marzyła, by być pustelniczką. Przynajmniej do południa. Ściśle biorąc, do obiadu.
    Kiedyś przy stole doszło do niej, że jej przyszłość waha się między Rabką a Wilnem. Ale to się pojawiło niespodzianie i znowu gdzieś utonęło, wypchnięte ważniejszymi sprawami. A ona w dalszym ciągu jak grudka ziemi tkwiła pomiędzy grządkami, skulona nad robotą. I była, jak zawsze, szczęśliwa.
    Napisała do Wandeczki:
    „To jeszcze nie dzień imienin Twoich, bo te przypadają 23 czerwca. Ale piszę, bom się stęskniła za Tobą. Modlę się za Ciebie codziennie. Nie narzekaj”.
    Pod koniec maja znowu wezwała ją matka generalna.
    – Dostałam list z klasztoru wileńskiego. Proszą mnie usilnie o jakąś siostrę do ogrodu. I to jak najrychlej. Nie mam nikogo, kto by się do tego nadawał, oprócz siostry. Proszę tam jechać.
    – Bardzo się cieszę.
    – Wiem, że siostra tam już była, że tam już siostra pracowała. I one były zadowolone z tego. Tamtejsza matka przełożona wychwalała siostrę pod niebiosy. I, jak pamiętam, siostrze ten klasztor również odpowiadał.
    – A odnośnie kierownictwa duchowego?
    – Może tam kogoś siostra znajdzie.
    I pojechała. Wcześniej pożegnała się z klasztorem, z dziewczętami, które znowu uderzyły w płacz:
    – Stamtąd to już siostra nie wróci.
    – Wrócę, na pewno wrócę. Obiecuję.
    – Tak, obiecuję, obiecuję. Co siostra ma do obiecywania, jak siostra nie rozporządza swoim losem.
    – Ale właśnie dlatego, że Pan Bóg to robi, mogę obiecać wam, że wrócę.