Biblioteka



7. Koronka  do  Bożego Miłosierdzia



 


7.


Koronka  do  Bożego Miłosierdzia



    To ją uspokoiło, ale tylko na chwilę. Bo dało do myślenia. Starała się wejść w człowieka, który stanie przed tym Obrazem. Gdy zechce się modlić, jak powinien się modlić do Miłosierdzia Bożego. Do Miłosiernego Boga. Trzeba mu pomóc, żeby przy tym Obrazie został jak najdłużej. Żeby wziął w siebie Boga, który się mu objawia za pośrednictwem tego Obrazu. A więc trzeba mu dać modlitwę prostą a głęboką. Krótką, a długą. Łatwą do zapamiętania i bardzo teologiczną.
    „Kwadratura koła. Węzeł gordyjski. Postulaty wzajemnie się wykluczające”. I nagłe olśnienie. Przypomniała jej się Koronka do Ran Pańskich, napisana przez Marię Martę Chambon, o której to Koronce kiedyś dowiedziała się podczas czytania duchownego. „Tylko to będzie Koronka do Boga Miłosiernego. Do Boga, który jest Miłosierdziem”.
    Opuściły ją wszystkie smutki i zachwyciła się pomysłem. „Jezu, pomóż. Zróbmy coś wielkiego”. „O co chcesz prosić Boga w tej modlitwie?” „O to, by Bóg przebaczył ludziom grzechy, w których się duszą”. „No to proś”. „Ale jak się do Boga zwrócić?” „Imieniem, jakie jest ci najbliższe. No przypomnij sobie twoją Pierwszą Komunię Świętą. Jak powiedziałaś do Boga?” „Ojcze”. „No to tak zacznij”.
    „I co dalej?” „Dalej odpowiedz sobie na pytanie, kogo albo co Bóg najbardziej kocha”. „Ciebie, Jezu: swoje Słowo, który przyszedłeś na świat, by nas nauczać, że Bóg jest Miłością”. „A co było i co jest najbardziej dotkliwe dla Boga?” „To, że odrzuciliśmy i wciąż odrzucamy Twoją naukę. Że Cię prześladujemy, zadajemy wszelkiego rodzaju cierpienia. Że wreszcie skazujemy Ciebie na śmierć. Tak to było i tak to jest”. „No to teraz wiesz, jak ułożyć modlitwę”.
    I wtedy popłynęła modlitwa: „Ojcze Przedwieczny ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego a Pana naszego Jezusa Chrystusa za grzechy nasze i świata całego”. To na dużych paciorkach, a na małych: „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas”.
    I to było wszystko, na co się mogła zdobyć. Nagle coś się w niej załamało. Sprawa dzienniczka, potem sprawa Obrazu i w końcu sprawa tej modlitwy wyczerpały wszystkie jej siły. Przez kilka miesięcy była napięta jak struna, równocześnie ciągnęła wszystkie obowiązki klasztorne. Zwłaszcza ogród, który został jej przydzielony, a który pochłaniał masę czasu i energii. A biorąc pod uwagę fakt, że odżywiała się poniżej minimum swoich potrzeb, skutki takiego trybu życia musiały wreszcie dać o sobie znać.
    „Jeszcze tylko skończę tę modlitwę. Jeszcze ją napiszę”. Ale już czuła się tak jak balon, który ktoś nagle nakłuł i powietrze z niego uchodzi. Dziwiła się samej sobie, że potrafi jeszcze rano wstać na dzwonek, że ją w ogóle zrywa ze snu. I że potrafi się umyć, ubrać i że idzie, choć nie swoimi krokami, do kaplicy na modlitwę i rozmyślanie, że uczestniczy we Mszy świętej.
    Ale często jej się zdawało, że to nie ona, że to ktoś drugi, a nawet ktoś obcy wykonuje te czynności, a ona jest nieobecna. Albo obecna tylko rąbkiem swojej świadomości. A przecież rozmawiała – słyszała siebie rozmawiającą. Odpowiadała na pytania i, co więcej, zadawała pytania. Dziwiła się sobie, że coś załatwiała, wychodziła, przychodziła.
    Ale jedynie co było jej własne, to był ból we wnętrznościach. I teraz dołączył się ból w płucach. Jej była słabość. Jej był pot, który wciąż ją zalewał. Jej była temperatura, która ją spalała.
    Były momenty, które przywoływały ją do świadomości. Choćby sprawa Obrazu, który został zawieszony w ciemnym korytarzu klasztoru sióstr bernardynek. Przeciw czemu zaprotestowała. Były jeszcze – a właściwie przede wszystkim – jej rozmowy z Bogiem. I widzenia Jezusa, którymi ją Bóg obdarowywał. Polecenia, które jej dawał do wykonania i których się podejmowała, mobilizując resztę swoich sił.
    Aż wreszcie padła. Runęła jak podcięty sierpem kłos zboża. Ten sierp jej się skojarzył, bo to właśnie był sierpień, kiedy się obudziła.
    – Co dzisiaj jest? – zapytała.
    – 12 sierpnia 1934 rok – oświadczyła żartobliwie siostra infirmerka.
    Helenka zdziwiła się:
    – Jestem w łóżku? W moim łóżku?
    – Nie, w infirmerii – usłyszała od siostry infirmerki.
    – Ale jestem w bieliźnie?
    – Przebrałam siostrę, gdy siostrę tu przyprowadziły czy przyniosły.
    – Mnie przyprowadziły czy przyniosły?
    – Siostra zemdlała czy zasłabła na korytarzu. Trochę przyniosły, trochę przyprowadziły.
    – Kiedy?
    – Dzisiaj. I za chwilę przyjdzie ksiądz Sopoćko z olejami świętymi.
    – To już umieram?
    – Ale gdzie tam. To tylko matka jest, jak zwykle, w gorącej wodzie kąpana.
    – Ona w gorącej wodzie kąpana?
    – Chociaż trzeba przyznać, że siostra tak wygląda, że bardziej nadaje się do trumny niż do łóżka.
    Nie była w stanie dłużej trzymać otwartych powiek. Przymknęła je znowu. I znowu zapadła w sen – nie sen, w obecność Bożą. W ciszę, pokój, w blade światło.
    Obudził ją delikatny dotyk na czole – w formie krzyża – zapach oleju i szept księdza Profesora:
    – Per istam sanctam unctionem… 
    Otwarła oczy. Zobaczyła nad sobą surową twarz księdza Profesora, ubranego w komżę i stułę. W dali stolik przykryty obrusem, krzyżyk na nim stojący i dwie palące się świece. Wokół kilka klęczących sióstr. Znowu zapadła w sen.
    Obudził ją przytłumiony gwar. Już było po obrzędzie liturgicznym. Siostry stały wokół matki przełożonej, Ireny Krzyżanowskiej. Usprawiedliwiała się przed Księdzem: 
    – Zasłabła. A przy tym zbladła, była jak papier. Tak się przelękłyśmy, że pozwoliłyśmy sobie posłać po księdza Profesora.
    – Trzeba było posłać i po lekarza.
    – Ale myślę, że to nic poważnego. Zresztą sakrament na pewno ją wzmocni.
    – Najpierw niech poleży, odpocznie parę dni. To jej dobrze zrobi.