Biblioteka



8. U chorej matki w Głogowcu



 


8.


U chorej matki w Głogowcu



    Wyczerpanie jej było tak głębokie, że przyłapywała się coraz częściej na tym, iż nie wie na przykład, dlaczego znajduje się w tym miejscu, z jakiego powodu tu przyszła, co ma dalej robić, co powiedzieć, co załatwiać, i dopiero coś, czasem ktoś ratował ją w ostatnim momencie z niezręcznej sytuacji. I w ten sposób potrafiła wybrnąć, uniknąć jakiejś kompromitacji.
    Tak również wyglądało spotkanie u arcybiskupa Jałbrzykowskiego. To on na szczęście przypomniał jej o celu tego spotkania:
    – Siostra chyba chce założyć nowe zgromadzenie. Czy tak?
    – O właśnie.
    – I podobno siostra chce wystąpić ze zgromadzenia sióstr Matki Bożej Miłosierdzia.
    – Tak.
    – Więc odnośnie drugiego pomysłu oświadczam, proszę tego nawet nie przypuszczać do myśli, bo inaczej byłoby to pokusą ciężką.
    I tak znalazła się na Żytniej – dla niej nie wiadomo dlaczego – przed obliczem matki generalnej.
    – Czy to prawda, że mama siostry jest umierająca?
    – Tak. Dostałam taki list – uświadomiła sobie dopiero wtedy, po co przyjechała do Warszawy. – Mama chce się ze mną zobaczyć przed śmiercią i pożegnać.
    Ku jej nieustającemu zdziwieniu ludzie, którzy z nią się spotykali, traktowali ją jak normalną – to znaczy jak zdrową, silną, myślącą, działającą, mającą wciąż nowe pomysły, inicjatywy. „A może tylko nie okazują mi tego? Wiedzą to, co ja wiem – że jestem pusta jak dzban, że jestem słaba jak źdźbło trawy. A właściwie mnie już nie ma. Jest tylko Bóg, który mnie niesie jak proroka za włos przez życie”.
    Sama się temu dziwiła, że dobrnęła do Głogowca, że tam się znalazła. Niby Staszek po nią wyjechał sankami, co przyjęła z kolejnym zdziwieniem i oprzytomnieniem.
    – Staszek, ledwo cię poznałam, tak się zmieniłeś.
    – To już lata jak mnie nie widziałaś. Wyrosłem. Przecież ja jestem z roku 1912, a teraz mamy rok 1935.
    – Jak słyszę, to ty gospodarzysz.
    – Nie ja. To tata. Tata w dalszym ciągu. Ja go tylko wyręczam tam, gdzie on nie może wydolić.
    Siedziała obok niego na sankach, on trzymał lejce w jednej dłoni, bat w drugiej. Był czas na spokojną rozmowę.
    – A co z mamą?
    – Było źle. Sprowadziliśmy nawet księdza z Świnic, ażeby nałożył jej olejki, ale jak się dowiedziała, że przyjeżdżasz, to poprawiła się na zdrowiu. Resztę opowie ci mama. No i sama zobaczysz na własne oczy, jak jest.
    – Heluś, córeczko moja – powitała ją mama, ledwo weszła do izby.
    – Mateńko moja – podbiegła do niej, przyklękła przy łóżku, całując jej dłoń.
    – Nie całuj mnie, nie całuj mnie, ludzie patrzą. Kto to widział, żeby zakonnica całowała prostą kobietę.
    – Co się z mamą dzieje?
    – Nic. Weszłam na trochę do łóżka, a oni gwałt podnieśli, że umieram. A mnie nie spieszno na drugi świat. Ze stówy nie odpuszczę ani roku. Jutro niedziela. Zarządziłam, że jadę z tobą do kościoła.
    – Matuś moja, przecież co dopiero oleje święte otrzymałaś. I chcesz jechać do kościoła?
    – Muszę się ludziom pokazać, jaką to mam córę.
    Po południu Helenka prawie że umierała. Teraz dopiero zrozumiała, że to było szaleństwo przyjeżdżać tutaj w takim stanie, w jakim się znajdowała. Naszło się ludzi, a naszło. Pełna izba, nie było gdzie siedzieć, a nawet stać. Tym bardziej że to zima, luty. Coś mówiła, gdzieś siedziała za stołem, czegoś słuchała, odpowiadała na pytania. Rodzina, a prócz tego sąsiedzi, znajomki, koledzy, koleżanki z lat szkolnych i nie tylko. Przypominali jej siebie.
    – No pamiętasz mnie przecież? Chodziłyśmy razem na katechizację przed Pierwszą Komunią Świętą – mówiła do niej zażywna kobieta. – A na ciebie wołaliśmy „rudzielec”.
    Kręciło się jej w głowie. Hałas rozsadzał jej czaszkę. Było duszno. Na koniec nie była w stanie wydobyć z siebie już głosu. W ostatniej chwili pomysł, który ją uratował – prośba, z którą zwróciła się do Staszka:
    – Zaśpiewajcie, tak jak śpiewaliśmy przy ognisku.
    Żeby nie musieć rozmawiać, żeby nie musieć odpowiadać na pytania. Najchętniej chciałaby wyjść z tej ciasnoty na zewnątrz, żeby się nie udusić. Ale jak wyjść na taki mróz. Nagle usłyszała znajomy głos, który by rozpoznała nawet na końcu świata:
    – Witaj, pustelnico.
    – Romek, przyszedłeś.
    Przyszedł tak zwyczajnie, jakby się widzieli ostatni raz wczoraj. Usiadł obok, na miejscu, które mu ktoś odstąpił.
    – Widzę, że z tobą coś nietęgo.
    Podawał jej chusteczkę.
    – Otrzyj twarz. Jesteś mokra.
    – Dziękuję – odszepnęła.
    – Jeszcze niech pośpiewają. Bo się zapalili do tego śpiewania. O, Mietek nawet na skrzypcach przygrywa. Ale jak skończą, to trzeba coś innego wymyślić.
    I tak zrobił. Po chwili wstał, podniósł rękę w górę:
    – Proszę o głos.
    Z wolna w izbie uciszyło się. Wtedy przemówił:
    – Przyszliśmy powitać Helenkę, przepraszam: siostrę Faustynę, odwiedziliśmy chorą jej mamę. I idziemy do domu. Bo siostra Faustyna musi po podróży odpocząć, a jej mama jest po prostu chora. Chodźmy spać. Tym bardziej, że jutro jest niedziela. Zaśpiewajmy na koniec: Wszystkie nasze dzienne sprawy. I wracamy do domów.
    Gdy się dom opróżnił, zapytał ją:
    – No i co się z tobą dzieje? Bo, jak widzę, jest źle.
    – Mam bóle w przewodzie pokarmowym. Do tego ostatnio dołączyły się bóle płuc.
    – A jak z temperaturą?
    – Nie mierzę, ale czuję, że jest.
    – Kaszlesz?
    – Kaszlę.
    – Odpluwasz krwią?
    – Czasem w plwocinie widzę strużki krwi. Teraz częściej niż przedtem.
    – Byłaś z tym u lekarza?
    – Byłam.
    – Prześwietlał cię?
    – Nie.
    – Mam z tobą jechać do Wilna?
    – Nie ma potrzeby.
    – Pójdziesz do lekarza?
    – Jak tak nalegasz, to pójdę.