Biblioteka



5. Powrót  do  klasztoru



 


5.


Powrót  do  klasztoru



    Na drugi dzień chciała wstawać.
    – Mowy nie ma. Wczoraj siostra umierała, a dzisiaj siostra chce wstawać.
    – Ale czuję się zdrowa.
    – Tak, w łóżku. O to nietrudno. Ale gdy siostra wstanie na nogi, to siostra poczuje, że się ledwie duch plącze w siostrze.
    – Mam wyrzuty sumienia – upierała się przy swoim – że się wyleguję w łóżku.
    – Ja mam też coś tu do powiedzenia. Mam czy nie mam?
    – Oczywiście, że siostra ma ostatnie słowo. Ale ja mówię to, co nie daje mi spokoju.
    – No to niech siostra spokojnie leży.
    I musiała przyznać rację siostrze pielęgniarce. Bo gdy spróbowała usadowić się w łóżku w pozycji siedzącej, już były problemy. Ale gdy zaryzykowała spacer po swojej separatce, o mało a skończyłoby się to katastrofą. Zakręciło się jej w głowie i faktycznie mało brakowało, żeby upadła.
    – I byłabym upadła – zwierzała się siostrze pielęgniarce, gdy jej to relacjonowała.
    – Choroba musi wybyć, jak to mówią górale. I mają rację.


    Jednak wróciła do klasztoru.
    – Ale na własne żądanie – zastrzegł się dyrektor Silberg.
    – Na własne żądanie – potwierdziła Helenka.
    – Przestrzegam, to jest wiosna, pora dla chorych na gruźlicę bardzo niekorzystna.
    – Czuję się zdrowa.
    – Owszem, stan zdrowia siostry wyraźnie się polepszył, ale zdrowa siostra jeszcze nie jest. Ja bym najchętniej siostrę widział w sanatorium przeciwgruźliczym w Zakopanem. A przynajmniej w Rabce.
    – Nie, już dość się należałam. Tutaj przecież przyszłam w tamtym roku, bo w 1936, a teraz jest 1937 – roześmiała się Helenka.
    – Pamiętam, pamiętam. To było 9 grudnia, jak siostrę witaliśmy, a dzisiaj mamy 27 marca. Ale oszczędny tryb życia proszę. Zgoda?
    – Trochę pracy nie zawadzi.
    – Nie ma zgody. O pracy nie chcę słyszeć.
    – Odrobinę, w ogrodzie.
    – Siostrze nie wolno się kłócić.
    – Ale posprzeczać się trochę wolno.
    – Jak już się nasza siostra Faustyna tak upiera, niech pan doktor przystanie – stanęła po stronie Helenki matka przełożona, która jak dotąd uczestniczyła w tej rozmowie bez słowa.
    – A gdy znowu się rozchoruję, to mnie pan dyrektor przyjmie?
    – Z otwartymi rękami, ale i z wielką burą.


    I kolejny raz przeliczyła się ze swoimi siłami.
    Helenka czuła, że nie jest zdrowa. Nawet nie to było najgorsze, że odczuwała bóle we wnętrznościach, ale dokuczały jej zawroty głowy, poty i gorączka. Najbardziej z tego wszystkiego przykre i upokarzające były torsje, które czasem potrafiły ją trzymać parę godzin. Nadto deprymowały ją stany jakby utraty świadomości. Uciekała jej gdzieś rzeczywistość. Traciła kontrolę nad swoimi ruchami, żyła jakby w półśnie. Na wpół przytomna. Nie było to zawsze tak samo, ale nasilenia tych objawów doprowadzały ją do rozpaczy. „Jak Ci mogę, Boże, służyć w takim stanie?”
    Tym bardziej, że gdy weszła w tryby maszyny klasztornej, nie było mowy o taryfie ulgowej. Dostała ogród. I na tym się sprawa kończyła i zaczynała. Wobec tego ciągnęła z zaciśniętymi zębami. Aż padła.
    – Pan dyrektor Silberg proponował Zakopane. I ewentualnie Rabkę. W Zakopanem nie mamy domu, ale w Rabce mamy, „Loretto”. Niech siostra tam spróbuje – zadecydowała matka przełożona. – Może siostrze dobrze to zrobi.
    Ale zrobiło to fatalnie.
    – To nie jest czas na leczenie sanatoryjne, ale na szpitalniane. Stan choroby zaostrzył się do granic katastrofy. Siostra tu przyjechała 29 lipca i po dziesięciu dniach jest coraz gorzej. Ja radzę wracać. Nie ma co dłużej ryzykować – zawyrokował zaprzyjaźniony lekarz.
    A więc Kraków. Ale nie do ogrodu. 
    – Tam sobie siostra już nie radzi. Niech siostra weźmie furtę, bo akurat furtianka nam choruje.


    Przyjęła ten obowiązek na wpół przytomna. Zresztą tak przyjęła, jak by przyjęła każdy inny. A nie spodziewała się, jaki otrzymuje skarb. Gdy jej pokazano, co to znaczy furta, to się zachwyciła. Osobny domek, osobny pokoik do mieszkania, osobne pomieszczenie służbowe.
    „A więc jednak pustelnica. Czy to tak na koniec obdarowałeś mnie, Boże, za czym tęskniłam całe życie?”
    Samotnia. Przychodzili do niej ludzie najczęściej po wsparcie. Biedni, pijacy, lumpy, szukający pracy, głodni, szukający pomocy, obtargani, proszący o ubranie. Nie odprawiała nikogo z niczym. Nawet szukających pracy umiała obdarować swoją dobrocią.
    – Trwa siostra jak ten latarnik na bezludnej wyspie. Jak stróż, pilnujący spokoju mieszkańców domu. Jak żołnierz, stojący na warcie.
    – Jaki ja latarnik, skoro lampy nie mam? Jaki ja żołnierz, który ma za broń uśmiech i dobre słowo? Jaki ja stróż, który w nocy śpi, a w dzień jest słaby jak mała mysz?
    Spotykała się z nędzą ludzką. Sama dobrze wiedziała, co to jest głód, bo zaznała go w ciągu wojny. I żal jej było Polski, że nie umie nakarmić głodnych. I żal jej było głodnych, którzy narzekali na Polskę.
    – Siostrzyczka da mi na bilet kolejowy do Kocmyrzowa. Bo mnie okradli na dworcu.
    – Dlaczego ty się uparłeś na ten Kocmyrzów? Jużeś mnie raz nabrał. A teraz coś sobie pomyliłeś. Możesz dostać kromkę chleba z masłem.
    – E, siostra jest cwana, kuta na cztery nogi, która mówi prawdę prosto z mostu.


    Aż przyszedł jesienny dzień. Typowa plucha – zimno, wietrzno, deszczowo. Siedziała na furcie zmarznięta, okutana w co tylko miała pod ręką, i pisała swój Dzienniczek. Na taki czas psa z kulawą nogą nie uświadczy.
    Nagle usłyszała głos:
    – Siostro…
    Podniosła oczy. Przed nią stał obtarganiec. Włosy w strąkach, przemoczony na wylot, brudne ręce.
    – Może mi siostra dać coś ciepłego do jedzenia? Głodny jestem. I zmarznięty.
    Nie budził zaufania. Żądał, nie prosił. Ot, jeden z takich młodych gniewnych, którzy mają pretensje do wszystkich o wszystko. Dopiero teraz spostrzegła, że jest bosy. „Jakieś buty trzeba by mu znaleźć” – pomyślała. „Ale najpierw coś ciepłego do jedzenia. Trzeba się wykiklać z bambetli, wejść w deszcz, aby dostać się do kuchni. Tam powinna być zupa z obiadu. Może jeszcze ciepła. A jak nie, trzeba podgrzać”.
    – Proszę chwilkę poczekać.
    Zawahała się. „Może on specjalnie wysyła mnie stąd, bo chce coś ukraść? Ale przecież nic takiego wartościowego tu nie ma. Ryzykujemy. Biegiem”.
    Rzuciła się pędem przez deszcz. Kuchnia. Garnek. Pokrywka. Jest. Niewiele, ale dla niego starczy. Najważniejsze, że jeszcze ciepła. Chochla. Nabrała od spodu, żeby gęstsza. Wlała do półlitrowego garnuszka. Można jeszcze zagęścić. Chleb. Gdzie chleb? W szafie. Jest. Ukrojona kromka. Wdrobić. Zamieszała. Przykryła spodkiem i biegiem z powrotem na furtę. Może odszedł. Nie, jest. Jakby nawet trochę odtajał. Podała mu z uśmiechem, zdyszana.
    – Proszę.
    Wziął, nic nie mówiąc. Zaczął pić, pomagając sobie łyżką. Nie patrzyła na niego, żeby go nie krępować. Podniosła oczy dopiero wtedy, gdy usłyszała:
    – Dziękuję.
    Odebrała pusty garnuszek. On odwrócił się, skierował się ku wyjściu – i niespodziewanie odwrócił twarz w jej stronę. Twarz najpiękniejszego Człowieka na świecie. To był Jezus.
    I usłyszała Jego słowa: „Chciałem doświadczyć twojego miłosierdzia”.