Biblioteka



6. Drugi  pobyt  w  sanatorium  na  Prądniku



 


6.


Drugi  pobyt  w  sanatorium  na  Prądniku



    Wytrzymała do kwietnia. Aż padła. Temperatura wyskoczyła do 40 stopni i nie chciała się obniżyć w żaden sposób.
    – Nie ma wyjścia – oświadczyła matka przełożona. – Trzeba oddać siostrę Faustynę do szpitala. – Niech siostra zadzwoni do dyrektora Silberga – poleciła siostrze infirmerce – czy ją przyjmie.
    – Oczywiście – powiedział dyrektor – proszę ją przywieźć. Akurat jest wolna pojedynka. Nawet wygodniejsza niż poprzednim razem.
    Siostry sercanki wyszły do niej z kwiatami, gdy przyjechała.
    – Żeby aż tak? – gorszyła się jej socjuszka, siostra Felicja. – Witają jak biskupa.
    – Bo siostrę kochamy. Przekonałyśmy się za poprzednim jej pobytem u nas, jak jest dobra.
    Na drugi dzień przeszła serię badań. Wyniki były złe.
    – Co jest złego? – spytała.
    – Wszystko. Trzeba będzie chyba zastosować odmę. Nacieki na płucach się powiększyły. I opad krwi jest bardzo wysoki. No, to siostra się doigrała.
    – Będzie bura?
    – Obiecałem burę. Ale nie w takim stanie.
    – Tutaj szybko wydobrzeję.
    – Zawsze trzeba być dobrej myśli. Jedno jest pewne, że tak prędko siostry stąd nie wypuszczę.
    Powróciła do swojej separatki. Pomimo wszystkich narzekań dyrektora czuła się tutaj jak żeglarz w spokojnej przystani. Jak podróżny w oazie – po wędrówce przez pustynię.
    Teraz dopiero uwidoczniło się zmęczenie. Czasem nie była w stanie podnieść ręki, ciążyła jej jak kamień.
    – Leniwa się zrobiłam – narzekała do siostry pielęgniarki.
    Ale tak naprawdę, wiedziała, że jest osłabiona do tego stopnia, że nie stać jej na żaden wysiłek. Opadło z niej napięcie, które stwarzały obowiązki. Rozluźniły się mięśnie. Odpoczywała, jak biegacz po zakończonym maratonie.
    – Będę spała – zapowiadała siostrze pielęgniarce.
    Ale nie mogła zasnąć. Myśli wolno przepływały, pojawiały się stare, przyjazne wspomnienia. Ogarniał ją spokój. Rosła świadomość obecności Tego, który był jej Początkiem i Celem, jej Stwórcą i Ojcem, jej Przyjacielem.
    Uświadamiała sobie coraz wyraźniej, że śmierć się już zbliża. „Jakże mam dziękować Ci za to, żeś mnie stworzył i prowadził przez życie. Jakże Ci dziękować za to, żeś mi dał takie wspaniałe życie”.
    Wpadała w półsen, półdrzemkę, półrealność, półrzeczywistość. Była wciąż na skraju marzenia i zwidów. Przybliżyła się jej wieś. Głogowiec. Powracał czas jej dzieciństwa, dom, rodzice, rodzeństwo, jej codzienna krzątanina. Czasem słyszała gdakanie kur, szczekanie psa, ryczenie krów, śpiew ptaków, słyszała siebie śpiewającą – czy też sama śpiewała.  
    Po nocnej rosie płyń dźwięczny głosie,
    niechaj się echo rozszerzy,
    gdzie stara chatka, gdzie nasza matka
    krząta się koło wieczerzy.
    Jutro dzień święta, niwa nie zżęta,
    niechaj przez jutro dojrzewa.
    Niech wiatr swawolny, niech konik polny,
    niechaj skowronek tu śpiewa.
    Czuła zapach ogniska albo skoszonej trawy. Dolatywał do niej hałas dzieci szkolnych. Oddychała wielką przestrzenią pól za wsią. Widziała niebieskie niebo, kłębiaste chmury płynące po nim.
    Nie zawsze rozróżniała, czy przychodzili do niej ludzie prawdziwi, czy ze snów.
    – Stasieńku, braciszku. Przyjechałeś do mnie z tak daleka.
    – Jak bym mógł nie przyjechać, gdy chorujesz. Choć przyznam, sam bym się nie odważył. Namówił mnie nasz wójt, Romek.
    Dopiero teraz zobaczyła, jak zza Staszka wychyla się Romek.
    – Przyjechałeś.
    – Jak potrzeba, to zawsze jestem na wezwanie – tu uśmiechnął się tajemniczo. – Mogę cię o coś zapytać?
    – Pytaj, proszę.
    – Kim ty chcesz być?
    – Pustelnicą.
    – Pustelnicą? Przecież to niemożliwe.
    – Wiem.
    – Mogę ci zaśpiewać.
    – Proszę.
    I zaśpiewał:
    Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną,
    ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną.
    Ty będziesz panią, ty będziesz panią na wielkim dworze,
    ja będę księdzem, ja będę księdzem w cichym klasztorze.
    – Ty Romek, księdzem? Ty prędzej do wojska pójdziesz.
    – Nie, jak ty będziesz pustelnicą, to ja będę pustelnikiem. I będę się pojawiał wtedy, kiedy będzie wielka potrzeba.
    – Teraz już nie ma żadnej wielkiej potrzeby. Teraz nie ma nic do ratowania. Teraz czekam na Boga.
    Weszła siostra pielęgniarka. Faustyna zwróciła się do niej z pytaniem:
    – Czy był dzisiaj u mnie mój brat?
    – Chyba był. Wciąż jacyś ludzie się kręcą.
    – A był sam, czy w dwójkę?
    – Nie zauważyłam.
    Innym razem przyszła siostra profesorka:
    – Mam chwilę czasu, pomyślałam, porozmawiam z siostrą Faustynką. O czym? Zgadnie siostra?
    – Oczywiście o Polsce.
    – Tak. Jak wychować nasz naród, aby był mądrym, pracowitym, twórczym, zgodliwym narodem.
    – Przecież mówiłyśmy o tym: przez prawdziwą religijność. Przez zjednoczenie się w modlitwie z Bogiem, który jest Mądrością, Twórczością, Miłosierdziem.
    Znowu nie była pewna, czy to była prawdziwa siostra profesorka, czy jej się tylko zdawało. Znowu spytała siostrę pielęgniarkę:
    – Czy była dziś u mnie jakaś zakonnica?
    – Nie zwróciłam uwagi.
    Ale to nie było nawet najważniejsze. Najważniejsze, że miała ludzi przyjaznych – którzy ją rozumieli i których ona rozumiała w oparciu o Boga.
    „Ciebie, Boże, wybrałam ponad wszystko. Ponad dom rodzinny, ponad małżeństwo, ponad swoje dzieci. Jakże Ci za to dziękuję, że dopuściłeś mnie tak blisko siebie, że mogę do Ciebie mówić, że Ciebie słyszę i widziałam Twego Syna tyle razy.
    A właściwie wciąż Go widziałam. A to jako Dziecię narodzone, a to jako Nauczyciela, jako Zabitego, jako Zmartwychwstałego.
    I kazałeś mi, Jezu, malować Twój Obraz. I nie umiałam Twojej ikony namalować. Aż pan Kazimirowski to zrobił. A ja płakałam i płaczę, że Obraz nie jest podobny do tego, co widziałam. Taki przepiękny jesteś, gdy patrzę teraz na Ciebie, a taki nieudolny Obraz.
    I jak nie tęsknić za niebem. I jak nie tęsknić za Tobą, Boże mój, i za Twoim Synem, Jezusem. Tęsknię i idę do Ciebie każdą sekundą mojego życia. I wiem na pewno, że jesteś na końcu tej ziemskiej drogi, która jest początkiem drogi niebiańskiej”.