Biblioteka



s. 6.



 


 


     Wrócił późno od ojca Izajasza i od razu zasiadł do pisania. Za oknem miasto powoli uciszało się. Czasem przejechała tylko z turkotem jakaś kareta i słyszało się pokrzykiwania stangretów trzaskających z bicza. Jeszcze przeciągnęła grupa scholarów grających i śpiewających aż echo niosło. Potem już tylko z rzadka rozlegało się pohukiwanie nocnych straży. Wreszcie rozciągnęła się nad miastem cisza. Był nauczony tego rytmu nocnego miasta, przyzwyczaił się do niego, lubił go. Tylko wtedy potrafił się skupić, tylko w nocy potrafił się przygotowywać do nowych wykładów, czytać, a zwłaszcza pisać.
     Ale jeszcze dobrze nie zdążył rozłożyć się z robotą, gdy posłyszał stukanie.
     – A kogóż to Pan Bóg prowadzi?
     – Wasz uczeń z Miechowa.
     – A witajże mi, witaj.
     Już otwierał drzwi, wprowadzał chłopca do izby. Ten w drzwiach przystanął i rozglądał się ciekawie po wszystkich kątach.
     – Bogato to tu nie macie.
     – Jest wszystko, czego mi potrzeba do pracy, więcej nie pragnę.
     – A któż tu ojcu rektorowi takie sentencje wypisał na ścianie. Bo cóż tu stoi: „Strzeż się wchodzić z bliźnim w zwady, trudne jednania przykłady” – sylabizował powoli.
     – To ja sam napisałem. Sobie samemu ku przestrodze i moim utrapionym żakom skłonnym do nieroztropnego zachowania. Ale siadaj. Rozgość się.
     Chłopiec zdjął czapkę, odpiął pas i zawiesił na oparciu zydla.
     – Robotę macie rozłożoną na stole.
     – Ano, jak zwykle przygotowuję wykłady na jutro. Przepisuję Arystotelesa dla studentów. I piszę Expositio super Pater noster. Komentarz do modlitwy Pańskiej.
     – No to pracy macie dość. Ale, jeśli pozwolicie, zadam wam pytanie, które jeszcze w Miechowie chciałem postawić, alem nie miał odwagi.
     – Pytaj śmiało.
     – Dlaczego ojciec został księdzem?
     – Jeszcze mi nikt takiego pytania nie zadał. Nie, kiedyś mnie o to, przed laty, spytała młoda dziewczyna. Ale potem tak się tego pytania zawstydziła, że uciekła i nie zdążyłem jej odpowiedzieć. Dlaczego zostałem księdzem. Pytasz mnie, starego człowieka. To chyba źle, że musisz o to pytać, bo odpowiedź powinno dawać moje życie…
     – Nie chciałem ojca profesora urazić.
     – Nic, nic, wszystko dobrze. A więc dlaczego zostałem księdzem…
     – Spytałem dlatego tylko, że ojciec taki dziwny ksiądz.
     – Dziwny? Jak to rozumiesz?
     – Może każdy do was zapukać, zajść, pogadać jak z człowiekiem zwyczajnym, świeckim prawie. Nie tak zachowują się inni księża. A już profesorowie – nie daj Boże. Wybaczcie mi, że tak mówię.
     – Mów, mów, bo to świadczy, że jednak coś po mnie w tobie jest. A dlaczego zostałem księdzem? Dość późno to się stało. Mój ojciec był burmistrzem w Kętach. Chciał, abym szedł jego drogą. Bardzo go szanowałem i kochałem. Dom był religijny. Tak mnie też wychowano. Zaczęło się wszystko w młodzieńczych latach, kiedy to człowiek chce świat przewracać. Czytałem Pismo Święte. Widziałem rozbieżność pomiędzy tym, co w Ewangelii i tym, co w Kościele.
     – Mnie też się wiele nie podoba. Ale to chyba dlatego, że nam ojciec w szkole oczy otwierał.
     – A potem rodzi się taka chwila, że człowiek przechodzi od „wiedzieć” do „wykonać”. Kiedy rodzi się w człowieku przymus, aby siebie poświęcić słusznej sprawie.
     – I już wtedy ojciec dał się wyświęcić na księdza?
     – Nie tak prędko. Najpierw zacząłem studiować artes liberales na Akademii Krakowskiej. Chciałem dużo wiedzieć. Chciałem sprawdzić, czy się nie mylę, chciałem dowiedzieć się, co myślą inni. Docierałem do źródeł. Na Akademii cieszył się poważaniem syn Włodzimierza Włodka zwany Pawłem Włodkowicem, rektor Akademii.
     – Ten, co zasłynął na soborze w Konstancji?
     – Tak, ten. To mąż niepospolitego umysłu, ale i odwagi. Jak to wtedy było naprawdę, dowiedziałem się już później, gdy byłem już studentem. A i jeszcze potem, gdy zacząłem pracować na Alma Mater jako nauczyciel. Bardzo mnie ciekawiło, jak do tego doszło. Ludzie sobie z tego nie zdawali sprawy – i do dziś tego nie wiedzą – że wystąpienie Włodkowica w obronie pogan – przeciwko nawracaniu ich mieczem – było zbyt śmiałe, groziło stosem. Ostrzegali go profesorowie Akademii, co może się stać. Tym bardziej, że za przeciwników tej tezy miał Krzyżaków, ich teologów, ale i wielu innych zaprzyjaźnionych z nimi teologów – przecież zakon krzyżacki wciąż uchodził w Europie za wzór cnót chrześcijańskich. Uchodził i uchodzi nadal.
     – I tak mielibyśmy dwa stosy. Nie tylko Husa, ale i Włodkowica.
     – A że się tak nie stało, mógł zawdzięczać swojej mądrości. Tak jasność traktatu, który wygłosił, jak i trafność odpowiedzi na zarzuty, które mu stawiano, uratowały go. I przekonały słuchaczy. Przywiózł na sobór dwa traktaty: O granicach władzy papieskiej i cesarskiej względem niewiernych i O wojnach Polaków z Krzyżakami. Jak sobie łatwo możesz wyobrazić, niebezpieczeństwo mieściło się w pierwszym.
     – O co w nim chodziło?
     – O wiele spraw. To, co spowodowało ogromną wrzawę, to zaprzeczenie rozpowszechnionemu przekonaniu, że ziemia pogan jest niczyja. Włodkowic twierdził, że ziemia pogan jest ich własnością i nie wolno jej rabować ani rozdawać czy nadawać, że wszelkie takie „nadania” są nieważne, że wobec pogan należy postępować z taką samą uczciwością jak wobec chrześcijan. No i na koniec, o czym mówiliśmy, że nie można pogan przymuszać do chrztu, bo potrzebna jest do niego wiara, a jak Włodkowic głosił: „wiara nie ma być z przymusu”. Jak widzisz, dużo się wtedy działo. I nie dziw się, że chciałem dużo wiedzieć. Z dużym opóźnieniem, ale przyszły i do nas z Niderlandów przez Pragę nauki Gerharda Groota z Utrechtu. Chociaż zmarł już w 1384, jego dzieło trwało. Przez niego założeni bracia chrześcijańskiego życia głosili devotio moderna – że chrześcijaństwo to nie tylko nabożeństwa, śpiewy, pieśni, muzykowanie, świece, procesje, chorągwie ani nawet posty, umartwienia, modlitwy.
     – O co im chodziło?
     – O bliższy kontakt duchowy z Chrystusem wszystkich ludzi, każdego człowieka, nie tylko zakonników i księży. To mnie porwało. To było to, czego szukałem, za czym tęskniłem. Podstawą było czytanie Pisma Świętego. Pomocą było „Naśladowanie Chrystusa” Tomasza á Kempis. Wiele od nich się nauczyłem. Coraz wyraźniej widziałem, że chrześcijaństwo to nie tylko sprawa osób duchownych, ale wszystkich ludzi. Każdy ma swój charyzmat, jak mówi święty Paweł, i każdy ma go na swój sposób pełnić. Świeccy też. Mężowie i żony, ojcowie i matki, dzieci, rolnicy i rzemieślnicy, żołnierze i pastuchy. Chrześcijaństwo to miłość Boga i bliźniego spełniana na co dzień w obowiązkach stanu.
     – Mówiliście to nam w Miechowie. Pamiętam, jak się dziwiłem temu. Nie tylko ja. My wszyscy, wasi uczniowie. Ile było dysput między nami na ten właśnie temat. Byli tacy, którzy zarzucali wam herezję.
     – Trochę z tego też do mnie dotarło. Wśród nauczycieli też doszło do sporów. Ale ale, tak się zagadaliśmy, że zapomniałem o obowiązkach gospodarza i zamiast cię czymś konkretnym poczęstować, to częstuję cię tylko historiami dawnymi.
     – Milsze mi to nad najwspanialszą ucztę. Słuchałbym tego i słuchał bez końca. Naprawdę nie frasujcie się. Szkoda czasu. Jadłem wieczerzę.
     Ale Jan już stał przed otwartą szafką i zdawał relację z tego, co widział.
     – Nie mam nic specjalnego. Ale to, co mam, to ci dam. Jest tu słonina paprykowana, iście po węgiersku, grubo na niej czerwonej papryki, że wygląda jak cegła. Jest chleb świeży, pachnący, czarny. Jeszcze liście z kapusty na nim znać. Jest jeszcze pęto kiełbasy z Liszek czy z Czernichowa, już sam nie wiem – mówił trochę do siebie, trochę do swojego gościa. – Jest gąsiorek wina i butelka szabasówki, którą mi zaprzyjaźniony Żyd z Kazimierza przyniósł. Co wolisz, miód czy okowitę?
     – No, jeśli ojciec mnie poczęstuje słoniną i kiełbasą, to do tego, zdaje mi się, pasuje tylko okowita.
     Wyciągał po kolei. Kładł na stół, z którego odsunął papiery.
     – Nie myśl, że te skarby kupiłem. Nie stać byłoby mnie na to. Ludzie przynoszą. Dawni uczniowie, penitenci. Ludzie dobrego serca. Wiedzą, że u mnie się nie zepsuje, bo zawsze się ktoś znajdzie, kogo trzeba poczęstować, a przynajmniej rozdać żakom.
     Podłożył sobie deseczką i kroił słoninę w cienkie plasterki. Zapachy rozniosły się po izbie. Potem kroił chleb, stawiał szklaneczki.
     – Wybacz mi, że tylko wody sobie naleję, ale przede mną praca do białego rana. No, to za twoje mistrzostwo. A wracając do poprzedniej rozmowy – podobne nauki głosił kaznodzieja praski, Jan Hus. Szkoda tylko, że tak on, jak i mistrzowie niderlandzcy popełniali błędy, które zaciemniły obraz i zraziły ogół wiernych do ich trafnych nauk. Z pewnością był to nieprzeciętny umysł i talent kaznodziejski. Urodzony w 1370, już w 1396 nauczyciel na fakultecie filozoficznym. Ale zbyt niepohamowany. Jego żądania, by Kościół wyzbył się wszelakich dóbr ziemskich, albo że sakramenty sprawowane przez kapłana w stanie grzechu ciężkiego są nieważne, miały wszelkie cechy młodzieńczej niedojrzałości.
     – Ale jak mógł go sobór w Konstancji skazać na stos.
     – To nie sobór, ale cesarz Zygmunt, który przecież na początku zapewniał jego nietykalność. Ciężko przeżyłem jego śmierć w 1414 roku i cierpię nad husytami, którzy do dziś działają w Czechach, a i u nas się trafiają.
     – A jak było dalej u księdza profesora?
     – Bakałarzem zostałem w 1418. Potem zacząłem studium filozofii. Po trzech latach byłem już magistrem.
     – To prędko szło.
     – Ano prędko. Spieszyłem się do kapłaństwa. Ale umyśliłem sobie skończyć najpierw studia. Chciałem w kapłaństwie służyć Bogu. Myślałem, że mnie przyjmie na pomocnika proboszcza w Kętach, ale inaczej Bóg zrządził. Bożogrobcy wzięli mnie do Miechowa.
     – I tam ojca rektora spotkałem. Uczył mnie ojciec rektor gramatyki, muzyki. Był też moim wychowawcą. I najbardziej kochaliśmy was za te nauki wychowawcze, jakich nam ojciec rektor udzielał. Ale nie tylko myśmy was szanowali. Ludzie z miasta znali was. Sławni się staliście jako kaznodzieja. Nawet z daleka ludzie ściągali do miechowitów, żeby was słuchać.
     – Siedziałem u was długo, bo od 1421 do 1429.
     – I już tam przepisywaliście manuskrypty.
     – A tak. Uważałem za swój obowiązek, żeby miechowici mieli dla siebie pisma świętego Augustyna, jeżeli mają żyć według jego reguły. Wypożyczałem z Uniwersytetu wolumin po woluminie i przepisywałem cierpliwie. Przepisywałem również dlatego, że w tych pismach znajdowałem odpowiedzi na moje własne pytania i niepokoje. Och, ile radości doznałem, przepisując te święte karty.
     – Ale pamiętam, że nie tylko świętego ojca Kościoła, Augustyna przepisywaliście.
     – To prawda. Przy okazji przepisywałem kazania niektórych kaznodziei.
     – A jak ojciec rektor znalazł się tutaj? Źle tam u nas było?
     – Dobrze tam i piękna ziemia. Urodzajna. Lud spokojny, pobożny. Młodzież podatna. Ojcowie przyjaźni. W klasztorze cicho. Kościół dobry do modlitwy. Zostałbym tam chętnie na całe życie. Może bym nawet przystał do ojców miechowitów. Ale przypomniała sobie o mnie krakowska uczelnia i zaprosiła na katedrę filozofii. Nawet nie spodziewałem się tego. Miałem już prawie 40 lat. Ale się ucieszyłem bardzo. Choć o Miechowie nie zapominam. Jak mi czas pozwala, to wędruję tam, aby odprawić drogę krzyżową.
     – No i słusznie, że tam. Przecież ojcowie nawieźli z Jerozolimy ziemi, po której Jezus stąpał.
     Nagle ktoś zastukał w okno. Usłyszeli głos:
     – Można wejść?
     – Gość w dom, Bóg w dom. Chyba się nie mylę, czyżby to ojciec Izajasz?
     – W samej rzeczy – odezwał się głos zza okna.
     – Już otwieram. Sam Pan Bóg was przyprowadził.
     I już szedł do drzwi i witał się serdecznie z gościem. A ten wyjaśniał od progu:
     – Zaniemogła, niebożę, moja krewna i wzywano mnie do niej, a wracając zobaczyłem światło w oknie, posłyszałem głosy i odważyłem się zapukać. Choć tak późna noc, ale złożę wizytę, odwdzięczając się za wizytę popołudniową. Kogóż ksiądz profesor ma w gościnie?
     – To mój dawny uczeń, z Miechowa jeszcze. Teraz już czeladnik bliski wyzwolenia. Spotkałem go, jak pełnił służbę na murach i zaprosiłem.
     – O czym tak rozprawiacie późno w noc, jeśli wolno spytać?
     – O sprawach Kościoła.
     – To pięknie, że was takie niewojenne sprawy obchodzą.
     – Obchodzą i wojenne.
     – Bo i tych jest bez miary.
     – Tak, ale czasem ciężko znaleźć człowieka, który by pomógł je zrozumieć.
     – A cóż was dręczy?
     – Na murach rozmaite rzeczy ludzie opowiadają, a człowiek byłby rad dowiedzieć się, co prawda, a co plotka. Grozi nam Krzyżak czy Turczyn. Przyjacielem jest Czech czy wrogiem.
     – Zanim zaczniecie mówić, czcigodny ojcze Izajaszu, spytam was: czymże was poczęstować? Bo, jak widzicie, my się właśnie posilamy.
     – Choćbym był już po wieczerzy, to i tak dałbym się skusić. Dla samych zapachów, które po całej izbie się roznoszą. Dajcie, jakeście tacy łaskawi, to co i sami spożywacie. Widzę tu kiełbasę. Chyba lisiecka, bo to oni tak lubią czosnkiem doprawiać, a ja za czosnkiem to bym i w ogień skoczył – mówił, uśmiechając się.
     Odłamał kawałek kiełbasy, nożem przekroił resztkę chleba i zaczął mówić, zajadając:
     – Wydaje mi się, że największe niebezpieczeństwo, które zawisło nie tylko nad naszym krajem, ale całą Europą, to Turcy. Przede wszystkim zagrażają cesarstwu bizantyńskiemu. Zdał sobie wreszcie z tego sprawę cesarz bizantyński. Ileż mu z dawnej świetności potężnego cesarstwa zostało? Samo tylko miasto. Udał się do papieża z prośbą o ratunek. Przyrzekł, że złączy Kościół wschodni z Kościołem zachodnim, uzna supremację papieską. Papież na soborze w Bazylei obiecał pomoc, choć tak jemu, jak i cesarzowi jest wiadome, że zgoda ta bardziej dotyczy polityków niż narodów. Grecy są przeciwni łacinnikom. W Bizancjum mówi się: raczej turban niż tiara – taka nienawiść tam panuje do papieża.
     – Ale skąd ta zapamiętałość?
     – Siła by tu opowiadać. Tak jak we wszystkich ludzkich sprawach przeważnie bywa, że obie strony winę ponoszą, tak i tu. Choć zaciążyła dziesiąta krucjata.
     – O czym myślicie?
     – Kiedy to Wenecjanie, zamiast płynąć do Ziemi Świętej, żeby bronić Grobu Świętego, zostali w Bizancjum. W 1204 roku zdobyli miasto, zrabowali i zaprowadzili rządy swoje nad cesarstwem wschodnim. Trwały one prawie 70 lat. A był to czas niesprawiedliwości, rabunku, mordów, pożogi. Jak mogą to Grecy zapomnieć. Na koniec Wenecjanie ukradli z Patras świętość największą: relikwię głowy patrona Wschodu, świętego Andrzeja apostoła. Tego już prawosławni nie podarują katolikom. Teraz papież usiłuje naprawić krzywdy. Ale łatwiej zepsuć niż naprawić. Faktem jest, że Turczyn wisi nad głową całego świata chrześcijańskiego jak miecz Damoklesa. Ależ się rozgadałem, a przecież przyszedłem w interesie.
     – Jakiż to interes ojca do mnie prowadził?
     – Otóż rozmawiałem z konfratrami o waszej pielgrzymce do Rzymu. Prosili, aby was przestrzec. Na drogach grasują zbójcy. I to zwłaszcza na trasach prowadzących do Rzymu.
     – Prawdę ojciec mówi. Wiem od moich towarzyszy cechowych, że wciąż są rozsyłane oddziały do strzeżenia dróg. I że natrafiają na bandy zbójeckie.
     – Żadnych kosztowności ze sobą niósł nie będę.
     – Ale z pustą kiesą w tak daleką drogę też nie pójdziecie.
     – Gdzie by się tam łakomili na marny grosz.
     – Są i tacy. Lepiej byłoby dołączyć się do jakiejś większej grupy pielgrzymów, niż samemu wędrować. Ale na mnie już czas. Powiedziałem to, co mi uwierało, żeby was ostrzec. Wy jesteście dość mądrzy, żeby wiedzieć, co dalej zrobić. Chodźmy już, towarzyszu cechowy, żeby ojciec profesor mógł choćby trochę jeszcze popracować. Z wami będzie mi raźniej iść przez Kazimierz.