Biblioteka



s. 4.



 




Zawiesił pióro nad kartką papieru. Co jeszcze można więcej napisać, żeby nikogo nie obrazić, żeby nie być źle zrozumianym. Wszedł Włodyczański.
– Jesteś gotowy? To zbieraj się na obchód. Nasza kolejka.
– Siądź na chwilę.
– Dziękuję – Włodyczański unikał spotkania się oczami. – Chodźmy, chodźmy, szkoda czasu.
– Siadaj, od twojej wyprawy na Rogińskiego nie rozmawialiśmy. Unikałeś mnie i unikasz. Jakbym ja był w czymś winien.
– Wobec tego powiedz. Co byś ty zrobił, gdyby tobie przyszło iść na niego?
– Nie wiem. Dotąd nie wiem. Choć to pytanie zadawałem sobie tysiąc razy. I nie ma nocy, abym do niego nie wracał.
– Dla mnie to bardzo ważne. No, co byś zrobił? Możliwości jest niewiele. Mógłbyś odmówić. To kula w łeb. Mógłbyś sam sobie kulę w łeb wpakować. Mógłbyś wreszcie zdezerterować i przyłączyć się do nich albo zaryzykować i przedostawać się w przebraniu cywila do zaboru austriackiego. Albo wreszcie, tak jak ja zrobiłem, wyprowadzić oddział do walki.
– Zostaw, nie wracajmy do przeszłości.
– Nie, nie, to nie taka przeszłość, wciąż nie otrzymałeś amnestii. Dzień za dniem może cię to samo co i mnie spotkać.
– Jak było. Mów.
– Rogiński to świetny dowódca. Dysponował wtedy przeważającymi siłami. Tylko cud, że nas nie wyrżnął, że nam się udało umknąć. Postrzelaliśmy i szczęśliwie wróciliśmy. No, ale wreszcie trafił na silniejszego, 26 lutego pod Borkami w województwie mińskim, który jego rozwalił. Odwieźli go do Pińska, ale stamtąd generał Nostitz sprowadził go do nas.
– Tak, słyszałem.
– Chodźmy, chodźmy.
Ubrał się i już bez słowa wyszedł z nim na korytarze twierdzy, żeby budzić drzemiących wartowników i stwierdzać, czy wszyscy są na posterunkach. Przeszedł z Włodyczańskim całą drogę mechanicznie, pogrążony myślami w rozmowie przed chwilą zakończonej, omiatany pyłem śniegowym i huraganowymi uderzeniami wiatru. Gdy wracali, przed drzwiami wpadł na pomysł:
– Zejdziesz ze mną do kazamat?
– Po co?
– Do Rogińskiego.
– Nie mam żadnej ochoty. I nie myśl, że on będzie z tobą rozmawiał.
– Skąd wiesz?
Nie było odpowiedzi.
– No to czołem.
– Cześć.
Schodził na dół. Dawno tu nie był. Nawet pomylił drogę. Wreszcie trafił. Przed wejściem stała straż.
– Stój! Kto idzie?
„O, ostro” – pomyślał.
Zezwolili, oddali mu honory. Wszedł do dyżurki. Znajoma gęba.
– Dzień dobry.
– Komu dobry, temu dobry – usłyszał żart. – A czemu mamy zawdzięczać to, że sztabskapitan inżynier Kalinowski w naszych progach – w progach przedpiekla?
– Chciałem porozmawiać z Rogińskim.
– Łatwo nie będzie. Rozmowny on nie jest. Ale jak go przyciśniem, to i puści parę z ust. Nie tacy gieroje tu byli i parę z gęby puszczali. Chcesz, próbuj. A ty polecenie masz?
– Nie mam.
– To niedobrze. – Skrzywił się, popatrzył skosem. – A musisz ty z nim rozmawiać? Ty krewny, powinowaty, znajomy?
– Nie, nic z tych spraw.
– Nu, jak ty masz takie życzenie, twoja wola. Ale wiedz ty, że ja to odnotować muszę.
– Proszę bardzo.
– Elegancki ty, uprzejmy ty, inteligentny ty – wiesz, co robisz. Bierz żołnierza i idź. Chcesz z nim dłużej porozmawiać, masz pustą celę przesłuchań, każ żołnierzowi przyprowadzić go sobie.
Szeroki korytarz ceglany. Niski sufit. Po obu stronach żelazne drzwi z wiszącymi kłódkami. „Powiedział «przedpiekle», to raczej wygląda na dom pogrzebowy” – stwierdził gorzko. Pęk kluczy w rękach odźwiernego. Kłódka, zamek. Szczęk żelaza w tej ciszy i pustce odbijający się echem. Cela. Ciepły zaduch. „Przynajmniej nie marzną”.
– Wstać.
W nikłym świetle latarni dźwigające się postacie więźniów. Niektórzy jeszcze nieprzytomni, nie bardzo wiedzący, co się dzieje. I ci ranni. Nieopatrzeni. Tak jak ich przyprowadzili pod wieczór.
– Lekarz rannych nie widział?
– Ano nie widział. Nam tu nie spieszno.
– Ale może się wywiązać gangrena.
– Czy go rozstrzelają z kulasem, czy bez kulasa – to jedno. A jak prędzej umrze – mniej wycierpi. Stąd innej drogi nie ma.
– Rogiński.
Milczenie zapadło.
– Rogiński, mówię! – żołnierz krzyknął po raz drugi.
– Jestem – doszło mruknięcie niewyraźne.
– Wyraźniej mów i od razu. Żebym na drugi raz nie musiał powtarzać, bo ci się to nie opłaci. Na przesłuchanie! Ubieraj się – zakończył żołnierz.
Usiadł na krześle za małym stołem. Naprzeciw krzesło. „No, to w takim charakterze jeszcze nie występowałem”. Otworzyły się drzwi. Żołnierz wprowadził Rogińskiego.
– Proszę, niech pan siada.
Usiadł i patrzył na niego spode łba.
– Wezwałem pana nie na przesłuchanie, ale na rozmowę. Niewiele mogę panu pomóc, ale zawsze każda rozmowa może coś wnieść i dla mnie, i dla pana. Przesłuchiwać pana po prostu nie mam prawa, nie mówiąc o tym, że nie miałbym i ochoty. Moje nazwisko Józef Kalinowski. Urodzony w 1835 roku. Jestem Polakiem. Z wykształcenia i z praktyki inżynierem budownictwa. Tutaj pracuję od roku 1860. Prowadzę w twierdzy roboty budowlane. Buduję tutaj prochownię. Od 1850, po skończeniu szkoły średniej, jako piętnastoletni chłopiec zacząłem naukę w Instytucie Agronomicznym w Hory Horkach, niedaleko Orszy, w guberni Mohylewskiej, ale to mi nie odpowiadało. Po dwóch latach zdecydowałem się przenieść do Szkoły Dróg i Mostów w Petersburgu. Po przyjeździe tam okazało się, że nie ma już miejsc. Dlatego zdecydowałem się na zapisanie się do Mikołajewskiej Szkoły Inżynieryjnej, wstępując z konieczności również do wojska rosyjskiego. Po jej zakończeniu otrzymałem stopień porucznika. Studia odbywałem w Akademii Inżynierskiej w Petersburgu, od 1853 do 1857 roku. Po ich skończeniu byłem przez rok adiunktem matematyki na Akademii. Mówię to panu, aby chociaż w jakiejś mierze osłabić pańską do mnie – uzasadnioną – nieufność.
– Pan kapitan się dziwi? Jak może być inaczej. Powstanie trwa od 22 stycznia, a teraz mamy koniec lutego. Kto w mundurze rosyjskim, jest dla mnie wrogiem – mówił spokojnym, lekko schrypłym głosem. – Ale po co mnie pan wezwał, jeżeli to nie jest śledztwo. Na pogadanie? Jeszcze jedna akademicka rozmowa na temat powstania – ironizował.
– A gdyby nawet tak. Co panu zależy. Pan ma czas i ja w miarę też. Proszę mi wyjaśnić, dlaczego pan poszedł do powstania. Wreszcie się dowiem nie od emisariusza, agenta, prowokatora, ale od człowieka, który zeszedł z pola walki i to pokonany. Jest pan człowiekiem inteligentnym i wykształconym. Czy wolno było zaczynać powstanie? Wiedząc, że się nie ma żadnych szans. Jaki pan widział w nim cel?
– Bo wojna to jest gra. Zaczynając, nigdy nie ma się pewności, jak się ukończy. Choć przyznaję na podstawie tego ponad miesiąca, że szanse są prawie żadne. Ale i tak jest jakiś sens ostateczny powstania.
– Jaki? Niech pan mi to wykaże, bo sam tego wcale nie widzę.
– Jaki? – odpowiedział z błyskiem w oku. – Żeby uratować naród polski, litewski, białoruski przed zrusyfikowaniem: żeby uratować takich jak pan.
– Jak ja? Mnie nie trzeba ratować. Ja jestem Polakiem.
– Pan nie potrzebuje? Pan jest dla mnie klasycznym przykładem rusyfikacji.
Poczuł się jak uderzony pejczem. A Rogiński mówił dalej:
– Bo jak pan myśli, na czym polega rusyfikacja? Czy na tym, że uczy się w szkołach po rosyjsku? Oczywiście, język też ma działanie kulturotwórcze. Ale nie jest najważniejszy. Chodzi zawsze o pozostanie przy specyficznej kulturze polskiej, o poczucie nieprzystawalności do żadnej innej kultury, a w tym wypadku – szczególnie do kultury rosyjskiej. Przecież pan nie widział problemu, żeby wstąpić do szkoły inżynieryjnej mikołajewskiej, gdy się okazało, że już nie ma miejsca w szkole dróg i mostów. Chwileczkę, przecież to jest szkoła wojskowa. Przecież to jest równocześnie związanie się z armią rosyjską, to jest bycie zawodowym oficerem armii rosyjskiej. To dla pana nie stanowiło problemu!
Słuchał go i musiał przyznawać rację. A tymczasem Rogiński podnosił głos coraz bardziej. Już krzyczał, zdumiony niepojętością takiego postępowania:
– Żeby pana przynajmniej mundur przestraszył! Kiedy pan się zapisał do tej szkoły? Ile pan miał wtedy lat?
– To był 1852, gdy zgłosiłem się do szkoły, a więc miałem osiemnaście lat.
– A więc dwadzieścia lat wcześniej, zaledwie dwadzieścia lat! – powtórzył – wkroczyło sto tysięcy żołnierzy rosyjskich i zdusiło powstanie listopadowe!
Spróbował zaatakować Rogińskiego:
– Proszę pana, w panu wciąż mi dźwięczy kompleks antyrosyjski. Bo niech pan sam weźmie pod uwagę. Przecież Polacy nie są tylko pod zaborem rosyjskim, ale i pruskim, i austriackim. Dlaczego tam nie wybuchają powstania tylko tutaj? Przecież mniej więcej tak samo postępują wszyscy zaborcy wobec Polaków, a nawet można powiedzieć, że pod wieloma względami jest łatwiej im w zaborze rosyjskim niż w tamtych.
– A właśnie. Słuszne pytanie. Tamte państwa nie wywołują takiego sprzeciwu jak rosyjskie. Ono jest czymś zupełnie obcym, wrażym, nie do przyjęcia. Tamta germanizacja zagraża również bytowi naszego narodu. Ale jak jest, tak jest, jednak to państwo ma parlament, rząd, konstytucję. Jeżeli trudno by było użyć słowa „demokratyczne”, to przecież zmierza w tym kierunku. Między nami a Rosjanami są zasadnicze różnice i nie potrafimy żyć pod jednym dachem. Inna przeszłość nas ukształtowała, inne kręgi kulturowe. Ich przeszłość to Bizancjum, nasza Rzym. Ich – prawosławie, nasza – katolicyzm. Ich – Azja, nasza – Europa. To tak w skrócie, na zasadzie symboliki. Czy nie jest tak?
– Zgoda. Różnica jednak kulturalna nie może uniemożliwiać porozumienia i współpracy.
– Istnieje jednak specyfika tej kultury, która dla nas jest nie do przyjęcia.
– Co pan ma na myśli?
– Samodzierżawie – wypalił Rogiński. – My jesteśmy wychowani w wolności od zawsze – powiedzmy ogólnie. Symbolem jest Konstytucja 3 Maja, najbardziej postępowa, nowoczesna, demokratyczna – jak chcecie ją tak nazwać – konstytucja świata. Była ona wynikiem dążeń naprawy Rzeczypospolitej, ale nie kresem, te procesy trwają jak trwały. Podczas gdy carat stanowi zaprzeczenie tego wszystkiego. To ustrój, gdzie nie ma konstytucji, nie ma parlamentu, nie ma rządu, bo ministrowie wykonują po prostu wolę cara. Naród polski, zgodnie z wolą carów, miał być dostosowany do tego systemu. Sybir, ukazy, kibitki, knuty. Pierwsze przemówienie do Polaków, zresztą przecież liberalnego cara, Aleksandra II, brzmiało: „Messieurs, point de reveries”, co się wykłada: Żadnych marzeń. A dalej car mówił: „Pomyślność Polski zawisła od zupełnego zlania się z innymi ludami mojego cesarstwa”. – Taka jest nasza perspektywa – zdaniem cara. Naród polski pamięta, że car wciąż paraliżował wszelkie próby naprawy Rzeczypospolitej. Groził wojną, gdy sejm chciał znieść liberum veto, porywał senatorów do Kaługi, Konstytucję 3 Maja zlikwidował przy pomocy Targowicy i 60 tysięcy rosyjskiej armii. Czy dostrzega pan jakieś racje w tym, co mówię?
– Tak. Czy pan skończył?
– Nie. Bo jest jeszcze krzywda wyrządzona naszym narodom pobratymczym. Moskwa zabrała Litwę, Białoruś i Ukrainę, twierdząc, że to są ich rdzenne ziemie. Otóż to nieprawda. To nie są moskiewskie ziemie, a Litwini, Białorusini i Ukraińcy stanowią odrębne narody, które mają prawo do samostanowienia. Kiedyś po dobrej woli nasze narody w osobie Jadwigi, potem Jagiełły, połączyły się w federację nie mającą równej w świecie. Został ten związek przypieczętowany Unią Lubelską. Teraz nie przypadkiem Mikołaj I wysiedlił 45 tysięcy rodzin polskiej szlachty zagrodowej z „ziem zabranych” w głąb Rosji. Nie przypadkiem walczy z unitami, bo nie może ścierpieć, że wyłamali się spod posłuszeństwa jemu.
– Tego samego pokroju co car był margrabia Wielopolski.
– Tak jest. Wyznawał podobne zasady rządzenia. Uparty, brutalny i chociaż miał na swoim koncie szereg pozytywnych reform, został przez naród polski odrzucony. Nas nie da się uszczęśliwiać na siłę. Ani car, ani Wielopolski, ani nikt. Pan mówi, że powstanie jest bez sensu. Powtarzam: jest bardziej wieloaspektowe niż pan uważa, jest protestem przeciw krzywdzie, która została dokonana na naszych narodach. Jest dowodem, że w naszych narodach drzemie przemożne pragnienie wolności, odzyskania godności narodowej nawet za cenę krwi.
– A co by pan zrobił na moim miejscu? Jak już panu wspominałem, lada dzień spodziewam się dymisji.
– Proszę pana, nam najbardziej brakuje kadry oficerskiej. Przecież te dzieci porywają się na potęgę moskiewską prawie z gołymi rękami. Nie mogą być przez nas puszczane na rzeź. To wszystko trzeba uporządkować. Szkolić, tworzyć poszczególne jednostki operacyjne, dawać im dowódców, którzy by byli podporządkowani wyższym zwierzchnikom itd., itd. Po prostu trzeba z powstańców robić regularną armię. Potraficie to wy – tacy jak pan. Powtarzam: nawet jeżeli pan uważa powstanie za krok fałszywy, trzeba się zlitować nad tymi dziesiątkami tysięcy młodych ludzi, którzy z całą determinacją weszli do wojny z niedźwiedziem moskiewskim. Pokierować, uporządkować, wprowadzić ład.