Biblioteka



3





*


   – A jak zlobić jeza?
   – Nie „zlobić”, tylko „zrobić” i nie „jeza”, tylko „jeża”.
   – Jeza, jeza – Róża usiłowała powiedzieć poprawnie, ale na nic się nie zdały wysiłki.
   – No już dosyć, dosyć. I tak z tego nic nie będzie. Poczekamy aż urośniesz. A jakiego chcesz jeża, puchatego czy niepuchatego?
   – Puchatego i niepuchatego.
   – Dobrze. To najpierw niepuchatego. Bierzesz korek – wygrzebała ze stosu najrozmaitszych różności zgromadzonych na środku stołu korek. – Potem bierzesz szpilkę.
   Tej nie było łatwo znaleźć w tym „stogu siana”.
   – Karolciu, Karolciu, a jo ni moge zlepić łańcucha.
   – A pośliniłaś?
   – A nie pośliniłam.
   – No to pośliń koniuszek tego paseczka, ściśnij, poczekaj chwileczkę i będzie ogniwko zlepione. A więc, Róża, znalazłaś szpilkę?
   – Mom.
   – No to teraz trzeba na nią nawlec te drobniuśkie, drobniuśkie, cięte koraliczki. O, chyba są w tym pudełku od zapałek. Ale jeszcze na początek przyjdzie jakiś większy, okrągły koralik, taki który by nie przeleciał przez główkę szpilki. O ten, trzyma się, jest dobry. I teraz…
   – Karolciu, Karolciu, jo trzymom i trzymom, i sie nie zlepiło.
   – Pokaż. A widzisz. Masz rację. To ja się pomyliłam. Przecież ten papier kolorowy nie jest pociągnięty klejem. Wobec tego nie ma rady, trzeba koniuszek posmarować, o tu masz klej, wyciągnij patyczek ze słoiczka i tak tylko jedną tyciunią kropelkę, jeszcze mniej. I już jest przylepione.
   Dał się słyszeć stuk do drzwi.
   – Chyba ktosi puko.
   – Prosimy, wchodźcie, wchodźcie. Drzwi otwarte.
   – Niek bedzie pokwalony Jezus Chrystus – usłyszeli od proga i do izby weszła chrzestna matka z paroma dziećmi okutanymi w szale i pledy, że im ledwie z nich wystawały oczka, zaczerwienione od mrozu noski i policzki.
   – Na wieki wieków. Witajcie, witajcie.
   – Przysłam z mojemi pisklętami, bo nie było rady. Już od obiadu cięgiem to samo: Chodźmy do Kózków i chodźmy. Karolcia pewnikiem bajki opowiado, a my tu cas mitręzymy. Zawdy tam coś nowego. Nie było rady, ubrałam sie i jezdem.
   – No i bardzo dobrzeście, chrzestna matko, zrobiła. Niby nie ma bajek, ale chętnie was witamy, rozbierzcie się i wy, dzieci. Siadajcie, gdzie kto może.
   – No, dzieciska, a otrzepałyście buty ze śniga? To teroz sie rozbirojcie. A wierzchnie odzienie otrzepcie w sieni, zeby wody nie nanieść do izby. Bo tu u wos ciepło jak w bani. Niby nie sypie ino prósy, ale zawdy.
   – Ale, nie przejmujcie się takimi rzeczami. U nas parkietów nie ma. A polepa wszystko przyjmie.
   – A tak. U nos ciepło. Mój posył jesieniom chałupę nową strzechą, to teroz ciepło trzymo jak pierzyna – dodała matka.
   – Jak widzicie, dzisiaj, jak w każdą niedzielę adwentową, przygotowujemy zabawki na drzewko.
   – A Karolcia nom opowiado, co ksiądz proboszcz prawił na nauce do birzmowania.
   – Syćkiego posłuchomy.
   – Karolciu, a my mozemy tyz robić zabawki na drzewko?
   – Oczywiście, tu macie na środku stołu materiały i z nich możecie lepić, kleić, spinać, wycinać, strugać, malować – czego tylko dusza zapragnie – a potem sobie weźmiecie do domu na wasze drzewko.
   – Ktosi znowu puko.
   – Prosimy, prosimy. Wchodźcie odważnie.
   W drzwiach pokazały się łebki dziecięce.
   – Mozemy wejść? Mozemy się z wami pobawić? Mama nom pozwoliła iść samym, ze to niedaleko.
   – Adyć wchodźcie, wchodźcie. Rozbirojcie sie i siadojcie, dzie mozecie. Ino nie róbcie hałasu, bo Karolcia opowiado!
   – Karolciu, bo sie wydmuska rozbiła.
   – A która to już dzisiaj się rozbiła? Trzymaj delikatnie w łapce i maluj na niej pajaca.
   – A juz był namalowany, syćko bez te copke, co sie nie kce przylepić.
   – Bo nie trzeba jej nasadzać na siłę. Delikatnie.
   – Karolciu, zostaw te bachory, niech se same radzą, i opowiadoj – radziła chrzestna.
   – Jakże opowiadać, jak co chwila komuś coś brakuje. Ale dobrze, mówię do następnej przerwy. Ksiądz naucza teraz, jak już wiecie, o Eucharystii. I to w powiązaniu z wigilią, ku której idziemy.
   – A na wigilii bedą kluski z makiem.
   – Będą, jak mama zrobi, ale najpierw będzie co?
   – Barsc z uskami.
   – Oj, ty łakomczuchu. A na samym, samiutkim, samiusieńkim początku będzie co?
   – Opłatek.
   – No wreszcie: łamanie się opłatkiem.
   – Takim jak w kościele.
   – Nie takim, ale na podobieństwo tamtego. Bo Msza święta też jest posiłkiem, tylko najświętszym. Najbardziej do niej z wszystkich posiłków podobna jest wieczerza wigilijna. Dzisiaj ksiądz mówił właśnie o posiłku. Mówił, że na to, aby zrozumieć Eucharystię, to trzeba zacząć od stwierdzenia, że to jest posiłek. I należy go rozumieć w jego podstawowym znaczeniu. Każdy posiłek jest aktem o znaczeniu religijnym. Trzeba, jak to ksiądz mówił, wyjść od prawdy, że Pan Bóg jest obecny w świecie. Jest obecny w górach, w lasach, w morzu, rzekach, we wszystkim, co jest.
   – No, bo Pon Bóg świat stworzył.
   – Nie, to nie tak: że kiedyś stworzył i tyle. Świat to nie taki wielki zegar – ksiądz tłumaczył – który Pan Bóg kiedyś skonstruował, nakręcił i on idzie. Pan Bóg jest obecny we wszystkim, co jest, i podtrzymuje ten świat w istnieniu.
   – I lotego nie wolno kota ciągnąć za ogon, słysys, Franuś?
   – A tyś mnie nie powinien ciągnąć za warkoce, bo jo jestem tyz stworzeniem Bozym.
   – Lepiej powiedz tak jak Karolcia: bo w tobie mieszka Bóg.
   – A tyś powinien porządnie się umyć; i usy, i nos, jak tak to jest.
   – Spokój! Karolciu, opowiadaj dalej.
   – No właśnie, jeżeli we wszystkim jest Bóg – jest i w jedzeniu. I przez posiłek łączymy się w pewien sposób również z Bogiem.
   – Słyszysz, Stasek, a ty tak grymasis i nie kces jeść.
   – Jo tylko nie chce jeść to, co niedobre. A co dobre, to jem.
   – Pan Bóg jest w każdym jedzeniu.
   – Nie, pewnikiem jest Go więcej w dobrym jedzeniu. A nojwięcej jest Go we wigilii.
   Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
   – Och, ty obżartuchu.
   – Karolcie dopuścicie do głosu cy nie.
   – A co bedzie na cubku drzewka, anioł cy gwiazda?
   – Anioł, nie żodno gwiazda.
   – A właśnie ze anioł, bo anioł zwiastowoł pasterzom Narodzenie.
   – Cy wy wreście przestaniecie, Karolcia, mów!
   – Do spania jeszcze czas, wieczór długi, dzisiaj niedziela, niech sobie wszyscy pogadają, ale jak można, to już będę mówić. Eucharystia, ksiądz tłumaczył, to jest również uczta ofiarna. Żeby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do dawnych lat, kiedy to składano Bogu na ofiarę „dzieła rąk swoich”, takie jak zboże albo wyhodowane zwierzęta. Przeważnie było tak, że część tych darów palono, a część z tego spożywano.
   – Bo im było żol syćko spolić.
   – Nie, właśnie że nie, nie, to zupełnie o co innego chodziło. Oni wierzyli, że gdy z czystym sercem składają Bogu ofiarę, to Pan Bóg ją przyjmuje.
   – Abla ofiarę przyjął i dym sedł do góry, a Kaina ofiary nie przyjął i dym sedł w dół.
   – Znakomicie. Tak. O tym ksiądz proboszcz również wspomniał. Pan Bóg uznaje ją za swoją, łączy się z nią. O właśnie, to jest to słowo: łączy się z nią. I właśnie gdy ludzie spożywają taką ofiarę przez Boga przyjętą – łączą się z Nim w sposób szczególny. We Mszy świętej też jest zachowany ten akcent, to jest właśnie ofiarowanie, kiedy ksiądz po Credo – po „Wierzę w Boga” podnosi na patenie hostię, potem nalewa do kielicha wino z wodą i też podnosi w górę, modląc się do Boga – składając je Bogu w ofierze.
   – Jo nie wim, cy to jest dobre opowiadanie twoje, Karolciu, bo znos twoje siostrzycki wielebne i kochanych bracisków. To jesce chwila, a któremu z nich przyjdzie do głowy i „na wypróbowanie” spolą Panu Bogu na ofiarę coś z gospodarstwa.
   – Na to, żeby palić ognisko, trzeba poczekać do wiosny, a do tego czasu zapomną o tym wszystkim dokładnie. Na razie zajmuje ich drzewko i przygotowanie do Bożego Narodzenia.
   – A kiej bedziemy złocić orzechy?
   – O, to na końcu, jeszcze na to czas, tak samo i czas na jabłka – na przywiązywanie niteczek.
   Nagle płacz.
   – Któż tam ryczy? Stasiu? Co się stało?
   – Pękła piłecka od laubzegi.
   – No to weź następną.
   – Ale to juz ostatnio.
   – Jutro poniedziałek, jak będzie kto szedł do Zabawy, to kupi w sklepie.
   – Ale w Zabawie chyba ni ma. Tamte były z Radłowa.
   – No to z Radłowa. Nie ma powodu do płaczu. Pokaż lepiej, coś nawycinał.
   – Sopkę.
   – Wiem, że szopkę. I co jeszcze.
   – I zacąłem dopiro pasterzy. Przecie nie zacąłem ani baranów, ani wołu, ani osła.
   – Osła nie musisz wycinać.
   – Kasiu, ty Staszkowi nie dokuczaj. Nie przezywaj go.
   – Cy jo coś powiedziałam.
   – No, no. Wystarczy, co powiedziałaś. Stasiu, ale przecież to nie będzie szopa, ale dom.
   – Bo Pon Jezus powinien w domu mieskać, a nie w sopie.
   – Masz babo placek. A on znowu ryczy. Stasiu, nie płacz – przytulała go do siebie.
   – Bo coś ty budował? Czy jak wtedy było, czy to jak ty chcesz, żeby było? Widzę, że trzeba będzie tym razem dwie szopki zrobić. Ten ryczy jeszcze bardziej. No nie płacz, nie płacz.
   – Tylko fto na wos piniendzy nastarcy, na te dykty i na te piłecki do laubzegi – upomniała się mama.
   – No to pokaż przynajmniej tych pastuszków, których wyciąłeś.
   Wzięła wycinanki z dykty i przyglądała się im uważnie.
   – A co to jest? Co ten pastuszek niesie w rękach? – pytała, nie mogąc rozszyfrować sama zagadki.
   – Pudełecko z pszenicą.
   – Jakie pudełeczko z pszenicą? – powtórzyła, nic nie rozumiejąc.
   – Z ziarenkami pszenicy – usłyszała odpowiedź i zobaczyła z niepokojem, że buzia brata znowu zaczyna się wyginać w podkówkę. – No, tymi co zbieram przez cały Adwent.
   – Ach, to jesteś ty, nie żaden pastuszek! To cudownie! – i już go chwyciła w ramiona, żeby go utulić, bo się rozpłakał na dobre. – Kochany mój pastuszek.
   – Nie śmij sie ze mnie – usłyszała przez chlipanie.
   – Nie śmieję się nic, tylko się tobą cieszę i bardzo cię kocham. To ja jestem głupia, że się od razu nie domyśliłam. Przecież to jest ta druga szopka: nie taka jak było, tylko taka, jaka powinna być. Oczywiście. I ty wytniesz tyle pastuszków – no i pasterek, bo o nas chyba nie zapomnisz – ile jest nas w domu. I każde będzie miało pudełeczko dobrych uczynków, które sobie zaznacza ziarenkiem pszenicy wrzucanym do pudełeczka. No, to się jeszcze napracujesz. Bo nas tyle jest w domu dzieci, a każde zbierało w Adwencie dobre uczynki.
   Teraz dopiero spostrzegła, że w izbie panuje cisza i wszyscy przyglądają się im z uwagą.
   – O, widzicie, mówiliśmy o Ostatniej Wieczerzy, o Mszy świętej. Właśnie to jest istota sprawy: nasz braciszek to najlepiej zrozumiał. My mamy składać Panu Bogu swoje życie w ofierze, od rana do wieczora, dzień za dniem. Bo Pan Bóg nie chce naszych baranów, serów, kołaczy. On chce naszego życia. Tak jak Pan Jezus to zrobił. On składał Bogu Ojcu nie dopiero swoją śmierć krzyżową, ale całe swoje 33 lata, dzień za dniem. I tak trzeba przynosić na Mszę świętą swoje kolejne dni życia.
   Przerwała, bo poczuła, że się rozgadała za bardzo. Wypuściła z objęć uspokojonego braciszka.
   – No, zabieramy się do roboty. I ty też.
   – Ale ni mom przecie już żodnej piłecki do laubzegi.
   – Masz, masz. Aniołek dał mi, żebym ci wsadziła je pod choinkę. Ale on się chyba nie obrazi, jak ci je dam już teraz.
   Zobaczyła roześmiane oczy brata.
   – Poczekaj. Niech no ja je znajdę.
   – I to juz było syćko, co ksiądz probosc mówił?
   – Ależ skądże znowu. Mówił jeszcze bardzo dużo, o tym, że Msza święta jest posiłkiem, na którym gospodarzem jest Pan Jezus. I to jest bardzo ważne.
   – Jak to Pon Jezus jest gospodarzem? Nojwyżej ksiądz.
   – Ksiądz Go zastępuje. On działa w Jego imieniu i zachowuje się tak, jakby był Panem Jezusem. Ale zacząć trzeba od początku. Gospodarz przyjmuje przybywających na przyjęcie urządzane przez siebie i dzieli się z nimi tym, co przygotował swoją pracą – sobą samym. Dzieli się z nimi przede wszystkim chlebem. Orał glebę, siał ziarno, zbierał dojrzałe zboże, młócił, mełł, piekł chleb i teraz im go ofiaruje. Ofiaruje im swoją pracę – siebie samego. Oni, spożywając chleb, łączą się z nim – z gospodarzem. Podobnie Jezus Chrystus w Eucharystii daje uczestnikom siebie samego.
   Za oknem zabrzmiał dźwięk sanek.
   – Tato, tato przyjechoł!
   Dzieci rzuciły się do drzwi.
   – Nie wychodźcie na pole, bo tam zimnica – wstrzymała je matka.
   – Przecież nie pojechał sankami, tylko pieszo poszedł z nami do kościoła.
   – Moze go ktosi podwiózł.
   Ale już wchodził. Opadły go dzieci, witając i piszcząc z radości.
   – Pokwolony Jezus Chrystus.
   Za ojcem wchodzili goście: trzej chłopi w kożuchach i baranicach. Ojciec już objaśniał:
   – Przyprowadzom ci, matka, somsiadów, co mnie do chałpy przywieźli. No, dzieciska, nasiedziałyście sie przy stole, to teroz nom tu zróbcie miejsce, a wy idźcie se na ławke pod ściane. Coz to, znowu u nos ochronka. Witojcie, kumo, ledwom wos zobocył pośród tej zgrai dziecisków. Witoj, Maryśka, moja miła żono.
   – A dzieś ty był telo casu. Od sumy az do teroz.
   – Jakze dzie. Przecie ci mówił, ze ide na chłopskie zybranie z Witosem. Trwało to a trwało.
   – Tak o suchym pysku?
   – No ba, jakoz. Głodnym jak wilk. Konia z kopytami bym zjodł.
   – Jak wos do wiecora trzymali, to mogli wom tyz i dać jakom strawe.
   – Trzymali, bo tyz beło po co nos telo trzymać.
   – Nie było casu na zodne jedzenie – wyjaśniał jeden z gości.
   – Starcyło mi tylko na telo, com wyskocył, kupiłem kajzerke, popiłem kufelkiem piwa i tele mojego jedzenio. No to, matka, dejcie coś do jedzenio i to migiem.
   – Zaroz bedzie syćko na stole. Trzymom w rurze z obiadu, jest ciepłe, nie bój sie, zapomnieć my nie zapomnieli o tobie.
   – Jo ta nie wim, co ty mos w rurze, ale na co moje kamraty majom oskome, toś powinna wiedzieć. Na twoje pirogi.
   – A dyć prowde Jon mówiom. Takik pirogów ruskik żodno gospodyni we wsi nie potrafi ugotować – potwierdził inny z gospodarzy.
   – Pamientom, pamientom, co wom w smak. Pirogi cekają na wos, tylko trza je wrzucić na wode. Jo wam bede przygotowywała jedzenie, a wy mi opowiadojcie, co wom Witos prawił.
   – To nie był sam Witos. Byli i inne proroki. I słuchalim nie tylko ich mówienio. Mówiły i zwycajne chłopy.
   – No, jak wos dopuścili do głosu, to pewnikiem tyś tyz godał.
   – A coby zaś nie, jak kużdy to kużdy, to i jo. A to mało mi na żołądku siedzi. Tom se przynajmniej kapke ulzył.
   – No to mów, ale pokrótce, bo inacy by ci nocy brakło. A co by wom nie beło nijako wieczerzać samym, kużde dziecko w izbie dostanie gornusek mlika i kromke chleba.
   – Nie róbcie se żadnego ambarasu. My juz póńdziemy – odezwała się chrzestna. – Późno sie zrobiło, na nos cas. Pewnikiem mój chłop niepokoi sie, co mnie tak długo nie widać. Bóg wom zapłać za dobre serce. Jesce ino dzieciska opatule i bede sie zabirała.
   – Skróś nos ni mocie sie co wynosić, krzesna matko – tata dodał. – Ale tyz wos siłą nie trzymomy. Macie swoją robote.
   Izba opróżniła się z dzieci. Zostały tylko swoje.
   – Dzieci, zróbcie miejsce przy stole. Ty opowiadoj.
   Czekała na to opowiadanie taty od paru dni. Odkąd Witos zwołał wiec. Wiedziała, że on nie na darmo zwołuje ludzi. Ale po co. Co się dzieje. Czy to już blisko wojna? Ale nie zdradzała się z tym swoim niepokojem. Bała się, że znowu będą narzekali, że ona tylko o wojnę wypytuje, że jeszcze gotowa ją wykrakać. „Nie krac, nie krac, bo wykraces”. Stąd też z największym napięciem czekała na powrót ojca z wiecu.
   – Karolka, uprzontnij tyn kram ze stołu. Dosyć tyj zabawy na dziś.
   Sprzątała stół już od chwili. Wkładała do osobnych pudełek „materiał” na zabawki, zabawki już gotowe i zabawki zeszłoroczne do remontu. Czuła, że ojciec, wbrew pozorom, jakie stwarza, jest wewnętrznie niespokojny, a nawet zdenerwowany. Znając go, wiedziała, że wcześniej czy później powie, o co mu chodzi. Czekała więc cierpliwie na tę chwilę. Widziała kątem oka, jak mama dokłada do pieca, stawia na środek blachy garnek z wodą.
   – Karolcia, zdyjm stolnice z pirogami z pieca i zabiroj sie do nakrywanio stołu.
   Zrobiła, co mama nakazała. Zarzuciła na stół obrus, położyła widelce przed każdym z trzech gości, którzy zasiedli na krzesłach.
   – Śwarna sie dzieucha z tyj Karolki zrobiła. Wnet trza ci bedzie, Jasiu, za mąż ją wydać.
   – Bedzies musioł, Jasiu, naśparować trochę reńskich, coby godne weselisko sprawić.
   – Przódy trza zacnego kawalira najść.
   – Po takom dzieuche przyńdzie ducka chłopoków. Bedą sie pchali drzwiami i oknami.
   – Byście głupio nie godali. A dyć to przecie jesce smarkula, szesnaście roków dopiro ji idzie. Wyrośniento, nie powiem. Ale to z roboty, bo tys w domu lekko nie mo. Niby som tys inne dzieci, ale Karolci w ręcach sie poli, silno i robotno jak rzadko które.
   Czuła, że się rumieni aż po same włosy. Zobaczył to ojciec:
   – Niechze cie roz przy ludziach pokwole. Bo tys ci sie to nalezy, Karolciu. Co prawda, to nie grzych. Byleś sie tylko nie łodmieniła na gorse. Na lepse, jak potrefis, to i łowsem. Choć nie wim, cego mozno jesce kcieć od ciebie. I małymi dzieciami sie zajmuje. I słuchają ją, i lubią.
   Teraz do stołu zasiadły chłopy. Jeszcze chwila i już zadymiła przed nimi miska pełna ruskich pierogów polanych słoniną ze skwarkami.
   – No i co wy, chłopy. Mówcie, coście tam usłyszeli. Co sie dzieje na świecie.
   – No dzieje, dzieje, Witos mo juz dość Stapińskiego i chce sie od niego odegrodzić.
   – Nom sie od downa Stapiński nie podoboł, ale jak Witos ś nim trzymoł, to my nic nie godali. Ale poniktóre ludzie odchodziły od nos i śli do narodowców.
   – A coz wom sie u niego nie podobo? – spytała mama.
   – Bo jest jak chorągiewka na dachu, roz tak, roz tak. My, chłopy, tego nie lubimy. Abo tak, abo tak. Mo być zawdy jednako. Witos jest tych samych myśli. Dzisioj nom pedzioł, co kce. Kawe na ławe.
   – No, a co un wom godoł?
   – Nasompierw: niepodległość Polski, i to nasymi chłopskimi ręcami. To kiedyś. A dzisioj autonomija – tak sie to nazywo – Galicji. A potym, ze Polske bedemy budować krześcijańską i katolicką, tak jak nasi łojcowie. I cołkiem na pocątku: ze ludziom wsiowym potrza łoświaty.
   – Teroz bedziemy mieli swoje chłopskie pismo „Piast”. Bo to na wiecu jedyn słysy, drugi nie, innych ni ma. I potym sie kłócą, jak tyn abo tamtyn godoł. A teroz kużdy se bedzie móg pocytać. I my sie tyz bedemy nazywali „Piast”: ludowcy „Piasta”.
   Słuchała tego wszystkiego i serce jej chciało wyskoczyć z radości. Nie tylko z tego, co postanowił Witos, ale i z tego, że wiec nie był zwołany z powodu wojny. A więc może wojny nie będzie. „Może Bóg wysłuchał moje modlitwy, może przyjął moją ofiarę”. Aż się przelękłą swojej odwagi. „Przecież to byłoby za dobrze, gdyby dla takiego jak moje życia Bóg miał zrobić taki wielki cud”. A naraz matka, jakby czytała w jej myślach, spytała ojca:
   – A o wojnie nic nie godali? Ucisyło sie na świecie?
   – Coby nie było. Jak my telo casu zmitręzyli, to o syćkim beło. Hale wojna wojnom. Jo sie ino dziwiłem, jakie te nase ludzie som. Im ani w głowie jakosi Polsko. One syćkie som Austryjoki. Im sie widzi, ze cysorz w Widniu po polsku z cysarzowom rozmowio i ino o nos sie kłopoce. Tyn pon z Krakowa, co to jesienią do Franka Borzenckiego przyjechoł, un jest mondry. Syćko dobrze tłumacył. Przydołby sie nom. Przyjedzie jesce kiedy? Franek wom nie godoł? Karolcia, ni mos żadny wiadomości?
   – Mioł ji jakąsi ksiązke kupić, ale po kielo co, ani słychu, ani dychu.
   – Nie ma dziwoty. Pewnikiem nie pamiento. Mo co innego na głowie.
   – Nie zapomniał, nie zapomniał – ujęła się za nim. – Powiedział wyraźnie: jak coś znajdę, to ci przyślę. Widocznie nie znalazł, to jak może przysłać.
   – Ale powiem ci, Janie, jaki to cłek jest głupi. Jak pień. Przecie jo som łapie sie cięgiem na tym, ze jak godajo „wojna”, to se myśle: Austryjocy musą być na wirzchu. A pamientocie, co Witos padał. Za Austryjom idą Prusy. A nawet na łodwyrtke: za Prusami idą Austryjoki. No to jak tak, to my tom ni momy nic do roboty. Jak tyn pon z Krakowa mówił: Prusaki nie kcą nom dać ani Śląska, ani Poznańskiego, ani Pomorza. No to jakze to nom iść z Austryją.
   – A Mochy lepse? Słyseliście, co zrobili – wzieni kawołek z lubelskiego, kawołek z siedleckiego, dzie zawdy byli Poloki. Ziemie, które zawdy miało Królestwo Polskie, zrobili ś nik gubernie chełmską i dołoncyli do Rosyji.
   – Ale z Mochami jesce nik nie wygroł. Robią, co kcą. Syćkie nase powstania nadaremno.
   – Ale z Japońcami nie dali rady.
   – Jo ta nie wim, ale to chyba beło jakiesi cygaństwo. A jak nie, to Japońce są diabły wcielone.
   Na stolnicę opróżnioną podsypała mąkę, wyjęła z miseczki kulę przygotowanego ciasta i wałkiem zaczęła je rozwałkowywać, aż uzyskała ciasto akurat takie, jakie jest potrzebne na pierogi. Wzięła szklankę i wycinała krążki. Skrawki zebrała, jeszcze raz ugniotła, potem rozwałkowała. Znowu powykrawała krążki i zabrała się do lepienia. Łyżką wybierała przygotowany farsz, pachnący ziemniakami, serem i przyrumienioną cebulą, kładła na środek krążka i stulała drobnymi chwytami palców. Mama, która dotąd krajała słoninę w kosteczki, teraz pomagała jej lepić pierogi.
   – Jedyn, co z Kongresówki ucik, godoł, ze tam ludzie ino cekają na wojne. Zaroz bedzie powstanie. Kużdy ma schowany gwer. I ze panowie oficyjery – znacy sie ruskie – som przepłaceni przez Germańców.
   – Baju, baju, bedzies w raju. Tak godali zawdy, kiedy miało powstanie wybuchnońć. A jak sie co zdarzy, to ni ma nikogo. Jo takim bojdom nie daje wiary.
   – Tyn Piłsudski cosik kombinuje.
   – Un przecie idzie z Austryjokomi.
   – Jakby śnimi sed, to by sie do nich zapisoł. A un polskie wojsko kce mieć. Tak cy tak, jak przyńdzie co do cego, to i tak nasyk chłopoków powołają do asenterunku. Majom nosić boncka na copce, to lepi niek nosą orzełka.
   – Piłsudski chytry jest. Na moje rozumienie, powolućku, powolućku, ładnie piknie z Austryjokami – ale jak krzepy nabiere, to im pokoze zembiska i wyńdzie na swoje.
   – Chytry to on chyba jest. Nie z jednego pieca chlib jod, byle ino nie przechytrzył. Austryjoki tyz głupie nie są i dobrze mu na palice patrzą. Jo sie przyglondołem wójtowi z Wierzchosławic. Jak wstoł tyn ze „Strzelca” i ludziom przedkładoł, coby sie chłopoki do nich zapisowali, Witos wzion wode w gembe i ani słowa. Tak jakby nic nie słysoł. Ani sie nie skrzywił, ani sie nie ośmioł. Nic a nic. Ani me, ani be.
   – Witos jak Witos. Un zawdy ostrozny. Na zimne dmucho. Po próżnicy gemby nie drze. Na mój rozum, un jesce nie wi, kto tyn Piłsudski. Bo jakby mu sie juz teroz cosik nie spodobało, jakby był juz pewny, toby nie popuścił. Juz by wyskocył.
   Wrzuciła na gotującą wodę następną partię pierogów. Pilnowała, żeby się nie rozgotowały. Przecedziła na durszlaku, wsypała do miski na stole, gdzie już dno było widać, polała słoniną ze skwarkami. Pilnowała wody na herbatę. Bała się, żeby się z nią nie spóźnić. Rozsunęła kółka na blasze. Postawiła na dziurze sagan, podłożyła do pieca, żeby było prędzej. Słuchała i patrzyła w ogień. A więc idzie pożoga wojenna. Nic nas od niej nie uratuje, moja ofiara też na nic.