Biblioteka



4



 


*


   Szła szybko drogą. Choć to był jeszcze styczeń, nastąpiło nagłe ocieplenie: południowy wiatr, który wiał przez parę dni, ściągnął śnieg z niektórych pól, że zaczęły się czernić, a nawet zielona ozimina się pokazała. Blade słońce wyglądało spomiędzy szybko pędzących chmur. Droga była rozjeżdżona i pełna błota i drobnych strumyków wody płynącej z topniejącego śniegu.
   Szła szybko, okryta szczelnie grubym pledem matki, który przytrzymywała jedną ręką, żeby wiatr go nie rozwiewał, w drugiej niosła ciężką torbę pełną zakupów. Buty związane sznurkami, przerzucone przez ramię, dyndały jej – jeden z przodu, drugi z tyłu. Bose stopy taplały się w grząskim błocie. Uważała pilnie pod nogi, żeby nie wleźć czy nie uderzyć się o kamień i, nie daj Boże, żeby sobie nie rozharatać stopy o jakieś szkło. Posłyszała za sobą turkot wozu, zeszła na skraj drogi. Trochę zwolniła. Podsunęła spódnicę jedną ręką, broniąc jej przed ochlapaniem. Już koń pojawił się obok niej, gdy z góry usłyszała obcy głos:
   – Pochwalony. A dokądże to, dziewczyno?
   Odpowiedziała:
   – Na wieki wieków amen, do Wał-Rudy.
   – No, ale dokładnie dokąd. Przecież jest tam, jeżeli się nie mylę, pięć przysiółków: Bór, Grobla, Ruda, Wał i Śmietana.
   – My mieszkamy na końcu Śmietany.
   – To siadajże, panno, na wózek, podwiozę cię, bo w tamtą stronę jadę.
   Głos był miły, spokojny, dość tubalny, człowieka w średnim wieku. Mowa jego jakby wiejska, jakby miejska, a skądeś znajoma. Wciąż jeszcze właściciela tego głosu nie widziała.
   – Nie, dziękuję. To już niedaleko. Zajdę sama.
   – Jak ta chcesz. Ale ci przecież nielekko iść z tą torbą. Nie musisz się mnie bać. Krzywdy ci nie zrobię. Powinnaś mnie zresztą znać, wszyscy tu w okolicy znają wójta z Wierzchosławic.
   Dopiero teraz na niego spojrzała. Charakterystyczny długi nos nad ostrymi, czarnymi wąsami, strzępiaste, czarne brwi, przenikliwe oczy. No przecież to on. Boże. Ucieszyła się nagle. Przystanęła, uśmiechnęła się całą buzią:
   – No, nie poznałam. Przepraszam. Takiemu zaproszeniu odmawiać się nie godzi. Bóg wam zapłać.
   – Prrr.
   Witos ściągnął konia. Wóz się zatrzymał. Worek umieściła za siedzeniem, sama szybko wdrapała się na górę, przytrzymując się za półkoszki. Już jej robił miejsce na siedzeniu sprężynowym z niskim oparciem z drutu.
   – Wio, maluśki –klepnął konia lejcami po zadzie i wóz ruszył. – Ja cię chyba znam. Przecież ja tu wszystkich znam. Czyjaś ty jest?
   – Kózków.
   – A widzisz, Kózkówna. Toś ty siostrzenica Borzęckiego Franciszka. No oczywiście. A czy możeś ty Karolina?
   – Tak.
   – I to ty mu pomagasz w jego wypożyczalni książek – upewniał się.
   – Tak jest, jak mówicie.
   – To ja myślałem, że idzie sobie drogą jakieś takie niebożę, a to jest sławna Karolina, o której wciąż mi Franciszek opowiada słowami pełnymi zachwytu, odgrażając się, że jakby w każdej wsi i przysiółku była jedna taka, to nasza polska wieś w ciągu dziesięciu lat stałaby się Wierzchosławicami, a może nawet czymś więcej. Bo ja już książek to nie pożyczam, brakuje mi na to czasu. A szkoda. Czy ty wiesz, dziewczyno, że zaczęłaś od dobrego końca. Co książka z człowiekiem może zrobić! To ja jestem na to dowodem. Gdyby nie książka, byłbym nadal ciemnym matołem, niewiedzącym nic o świecie Bożym. Książka ze mnie zrobiła to, że jestem tym, kim jestem. Czytałem i czytałem. Bez końca. Całymi dniami. A jak mi dnia zabrakło, to i nocami.
   – A coście czytał? – wskoczyła mu niespodziewanym dla siebie samej i dla niego pytaniem.
   – Miałem szczęście. Bo miałem dostęp do klasyków polskiej literatury. Jak może wiesz, urodziłem się w 1874 jako najstarszy z rodzeństwa, młodszy o cztery lata był Andrzej, a najmłodszy, Jan, zmarł w latach dziecięcych. Miejscem mojego urodzenia jest wioska Dwudniaki, wchodząca w skład gminy Wierzchosławice.
   – Co to znaczy: Dwudniaki?
   – Tego nie wiesz, bo skąd. Przysiółki Dwudniaki i Trzydniaki wzięły nazwę od dni pańszczyzny odrabianej co tygodnia dworowi przez jedną rodzinę włościańską.
   Nagle zmienił temat:
   – Ile macie gruntu?
   – Początkowo ojciec miał dwie morgi, ale potem trochę dokupił.
   – Podobnie było i u mnie. Ojcowie moi posiadali zaledwie dwie morgi, i to lichego gruntu. A dom macie duży?
   – Pod jednym dachem jest izba i stajnia.
   – To nawet trochę lepiej niż u mnie. Mieliśmy tylko część domu, składającą się ze stajenki przerobionej na mieszkanie i małej sieni, w której mieściła się jedyna krowa. Druga, większa, część domu należała do ciotki Marii. Dopiero potem, jak się ożeniłem, postawiłem nowy dom, dokupiłem gruntu i gospodarzę. No, ale jeszcze co do książek, najpierw wyczytałem wszystko, co miał nauczyciel wiejski, dobry i mądry pan Franciszek Marzec.
   – My mamy też bardzo mądrego i dobrego nauczyciela, pana Franciszka Stawiarza.
   – Pan Marzec chciał koniecznie, żebym chodził do gimnazjum w Tarnowie, ale stancja z utrzymaniem kosztowała aż pięć reńskich miesięcznie i ojciec odmówił. Wtedy pan Marzec zapoznał mnie z leśniczym, Janem Głowackim, który miał u siebie w leśniczówce ogromną bibliotekę. A ten zezwolił mi z niej korzystać do woli. I tak też robiłem.
   – Jakie na przykład czytał pan książki?
   – Nie mów do mnie „pan”. Ja nie żaden pan, tylko chłop. Mów tak, jak zaczęłaś do mnie mówić: przez „wy”. Ale już ci odpowiem na twoje pytanie. Przede wszystkim czytałem Pismo Święte w tłumaczeniu księdza Wujka, Żywoty świętych i Kazania sejmowe księdza Piotra Skargi, różne dzieła Józefa Kraszewskiego, Teodora Tomasza Jeża, Mikołaja Reja, Frycza Modrzewskiego, Zygmunta Krasińskiego, Ignacego Krasickiego, Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, Wieczory pod lipą, wszystkie wówczas istniejące dzieła Henryka Sienkiewicza, Żeromskiego, Przybyszewskiego, Encyklopedię Olgerbranda, dzieje rewolucji francuskiej, włoskiej, powstań węgierskich, kilka książek o Napoleonie, powieści Tołstoja, Zoli i wielu innych pisarzy krajowych i zagranicznych.
   Słuchała tej wyliczanki z podziwem i zazdrością – aż wreszcie, prawie mimo woli, powiedziała:
   – Ja tyle nie przeczytałam.
   – Młoda jesteś, masz czas, zdążysz, a nawet mnie przegonisz zapewne. Przeczytałem ponadto wszystkie utwory Mickiewicza, Konopnickiej, Słowackiego, Pola, Brodzińskiego, Kochanowskiego, Goszczyńskiego i innych polskich poetów. Poza tym szereg książek dotyczących wojen rzymskich i greckich, historii papiestwa, filozofów i mędrców świata chrześcijańskiego, dzieje Słowiańszczyzny, zmaganie się jej z nawałą germańską i tak dalej. Poza tym całe stosy książek treści politycznej, społecznej, gospodarczej, jak również broszur aktualnych, w tym czasie wydawanych. Tylko to nie było takie sobie czytanie. Parła mnie ciekawość, aby się dowiedzieć, jak jest, jak było, jak powinno być. Czytałem, nieraz płakałem, i ja, i ojciec, któremu musiałem, na jego życzenie, niektóre książki czytać na głos. Płakałem, wściekałem się, szalałem. Noce zarywałem.
   – A nad czym pan płakał? – spytała cicho. – Przepraszam, nad czymżeście płakał? – poprawiła się.
   – Zwłaszcza nad krzywdą naszego narodu, nad jego pohańbieniem, cierpieniem zadanym mu przez zaborców.
   – A nad krzywdą chłopską?
   – O tej nie musiałem się dowiadywać z książek, bo ją czułem, jak i czuję, na własnym grzbiecie. Zresztą, nie ja jeden. Każdy Polak, który ma serce choć trochę czujące, boleje nad tym, co się stało: że państwo ogromne, bogate i w końcu mądre – które potrafiło się zdobyć na taki pomnik swojej wielkości, jakim była Konstytucja Trzeciego Maja – zostało podstępnie przez trzech bandytów podzielone, włączone w ich organizmy państwowe, a potem systematycznie rabowane, łupione, wyzyskiwane, traktowane gorzej niż afrykańskie kolonie, a wreszcie rusyfikowane i germanizowane. Przez 120 lat niewoli doprowadzili do tego, że z państwa, które było potęgą i przodowało we wszystkich dziedzinach, które było ostoją wolności, teraz jesteśmy narodem nędzarzy, zacofani pod każdym względem w porównaniu z resztą Europy. Zresztą, co ci będę mówił. Sama wiesz dobrze o tym wszystkim. Coś ty skończyła?
   – Dwuletnią szkołę. Ale wiecie, to chodzi się cztery lata. Tak też było i ze mną, a jeszcze do tego…
   – A czemu nie poszłaś dalej?
   – Za co? Przecież u nas biedy nie ma, ale ledwo wiąże się koniec z końcem. Nie śmiałabym o to prosić. Nie jestem ja jedna. Najstarszy Józek, z 1893 roku, choć jego w domu nie uświadczysz, bo służy we dworze. Potem Hanka, z 1895, potem ja z 1898, Staszek z 1901, Teresa z trzeciego, Katarzyna z piątego, Rozalia z siódmego i Władziu z 1912 roku.
   – Sporo was. I takie powinny być polskie rodziny. Tylko gdy będzie nas dużo, będą się z nami liczyć. A Franciszek nie mógłby łożyć na twoją naukę?
   – On chorowity. Wiecie, że po tym stratowaniu go przez konie zapadł w padaczkę. Gdybym ja odeszła, kto by mu pomagała w wypożyczalni.
   – Niechby sobie kogo innego poszukał. Będę musiał z nim o tym pomówić. Naszej polskiej wsi potrzeba światłych ludzi. A odzwyczailiśmy się od uczenia, dlatego, jak jest taki, co się garnie do światła, trza mu pomagać, żeby potem ci nieśli światło innym, żeby mądrzej żyli.
   – Podziwiam was, że i gospodarzycie dobrze – uczą się od was gospodarowania – ale, co najdziwniejsze, że znajdujecie czas na politykę. Bo przecież o was mówią, żeście z chłopów zrobił wreszcie Polaków. Że to wyście chłopów obudził.
   – Ludzie mówią rozmaicie. Ale naprawdę, to ja ci powiem, że pierwszy był kto inny przy chłopie. Był nim ksiądz Stojałowski, proboszcz z Kulikowa. On pierwszy ich obudził. On im się poświęcił i im całe życie oddał.
   Mijali ludzi na drodze, którzy ich pozdrawiali. Czasem dostrzegała błysk zdumienia. Czuła na plecach ich ciekawe spojrzenia, jak na nich palcami wskazują, słyszała prawie, jak mówią: „Cie choroba, Karolka u Witosa na wozie. Widzioł to kto”.
   Ale te doznania dochodziły do niej jakby z daleka, nie zwracała na nie uwagi. Była tak pochłonięta rozmową, tak starała się nic z niej nie uronić, że nawet nie bardzo sobie zdawała sprawę z tego, ile już ujechali, jak daleko jeszcze do domu. Tymczasem Witos nadal mówił o księdzu Stojałowskim:
   – To był niezmiernie utalentowany człowiek. Mądry, a przy tym świetny mówca. Wrażliwy na sprawy chłopów, na ich cierpienia. Człowiek o gorącym, dobrym sercu. Choć sam szlachcic z pochodzenia, miał szlachcie wiele do zarzucenia. Zwłaszcza sobkostwo. Gorący patriota. Przy tym nie znosił władz austriackich. Początkowo nie tworzył żadnego stronnictwa, nie układał programów, lecz chodził po ludziach, rozmawiał, radził, pomagał, wspierał, tłumaczył, budził lud ciemny i zahukany, wskazując drogę prowadzącą do zmiany, organizował wiece, prowadził pielgrzymki.
   – Tak powinien postępować każdy ksiądz – wtrąciła.
   – Chłopi wierzyli mu bezwzględnie i szli za nim gromadą. Liczba jego zwolenników rosła niesłychanie szybko. W swojej apostolskiej pracy pomagał sobie wydawaniem pisemek „Wieniec” i „Pszczółka”, które co dwa tygodnie docierały do wsi.
   – My mamy w wypożyczalni wujka kilka roczników oprawionych w twarde okładki. I muszę powiedzieć, że z wszystkich książek te roczniki są najchętniej pożyczane przez ludzi. Żałuję tylko, że nie mamy kompletu. Wyszło ich sporo, bo od 1875 do 1911. Sama chętnie je czytam, przeglądam. Gdyby można było skądeś zdobyć wszystkie, bardzo by się ludzie tym ucieszyli.
   – Nie takie to łatwe, choćby dlatego, że wychodziły w rozmaitych miejscach. Najpierw we Lwowie, potem w Cieszynie, we Wiedniu, Czacy, wreszcie w Bielsku. A co ci się tam w tym dwutygodniku podobało?
   – O, tam jest wszystko, co powinien wiedzieć rolnik, ogrodnik, pszczelarz, sadownik, gospodarz, gospodyni, chłopiec, dziewczyna. I jest, co się działo w tamtym czasie i w świecie, i w Kościele.
   – Dobrze, a co ci się w tym pisemku szczególnie podoba? – spytał ją wójt z Wierzchosławic, z naciskiem na „szczególnie”.
   Zorientowała się, o co mu chodzi. Że nie o ciekawostki, ale o główną linię tego pisma, o jego ideologię. Pomyślała chwilkę.
   – Najbardziej to, co jest jego mottem: „Z polską szlachtą – polski lud”. Tam nie ma nienawiści, szczucia jednych przeciwko drugim, tylko tam jest Ewangelia święta, to co on sam nazywa „solidaryzm klasowy”. A nie „walka klas”.
   Poczuła na sobie jego spojrzenie – spojrzenie uznania.
   – A pomimo to jego działalność zaniepokoiła władze austriackie. Jak myślisz, dlaczego on zmieniał miejsca, gdzie wydawał swoje czasopismo? Bo mu tak utrudniali, tak dokuczali, wreszcie wręcz odmawiali możliwości druku, że musiał iść dalej, jak ten Żyd, wieczny tułacz. W miarę jak lata płynęły, jak coraz więcej ludzi się garnęło ku niemu, nasilało się prześladowanie. Najbardziej wyrafinowane metody, nieludzkie szykany, oskarżenia, sądy i więzienia stały się jego chlebem codziennym. Ze szczególną zaciętością znęcał się nad nim Kazimierz Badeni, ówczesny namiestnik galicyjski, a późniejszy premier ministrów, posługując się przy tym całą potęgą aparatu rządowego, jakim wówczas rozporządzał. Na jego rozkaz ruszyli się wszędzie starostowie, żandarmi, urządzając nieraz na księdza Stojałowskiego nagonkę jak na dzikie zwierzę.
   – Ale za co. Co mu mieli do zarzucenia? Co oni chcieli od niego?
   Ale Witos jakby tego nie słyszał, tylko ciągnął dalej swój tragiczny opis:
   – Ponieważ potęga władzy świeckiej okazała się niewystarczająca do zniszczenia jednego człowieka, bo szerokie masy ludności przychodziły prześladowanemu z pomocą, na żądanie władzy świeckiej pospieszyła w sukurs władza duchowna. Kiedy nie pomogły ambony, konfesjonały, chwycono się na koniec klątwy kościelnej rzuconej na księdza Stojałowskiego i jego zwolenników. Do jego przeciwników należał, niestety, biskup krakowski, potem już kardynał, Puzyna. Na szczęście było wielu księży oddanych księdzu Stojałowskiemu całym sercem. I tak w czasie klątwy na niego rzuconej przechowywał go u siebie ksiądz Aleksander Siemieński, proboszcz z Szynwałdu; gospodarz Wojciech Kopacz opowiadał mi, że widział tam księży odwiedzających księdza Stojałowskiego. Mimo że, jak wiesz, klątwa zabrania wszelkiego kontaktu. Było to w roku 1890.
   – To straszne, co opowiadacie.
   – Mówię ci o tym świątobliwym księdzu, nie żebym cię chciał gorszyć, ale żebyś się niczemu w życiu nie dziwiła. Żebyś się nie zdziwiła, jeżeli kiedyś – nie daj Boże – ciebie spotka niezasłużona ludzka nienawiść.
   – Pana Jezusa też spotkała. Tak więc żaden chrześcijanin nie powinien się dziwić.
   – Na krótko przed śmiercią cały swój dorobek, jaki mu pozostał, przekazał Związkowi Ludowo-Narodowemu. Dokument ukazał się w „Wieńcu” i „Pszczółce” dnia 15 października 1911 roku, a już 23 października życie zakończył. Zakończył je w Krakowie, w zapomnieniu i nędzy. Mógł jeszcze żyć. Umarł wymęczony więzieniami, zniszczony nieustanną walką, niepotrzebną przecież, z władzami. Mógł jeszcze żyć. Mógł jeszcze dużo zrobić. Zadręczyli go. Zabili. Pogrzeb jego zgromadził olbrzymie tłumy. Zwykły to u nas los podobnych ludzi. Właściwym spadkobiercą jego idei stało się Stronnictwo Ludowe. A naprawdę, mój „Piast”. Uważam się za kontynuatora jego idei. Powiedzmy dokładnie, idei z jego wczesnego okresu. Powiaty, w których pracował, należą dziś do najlepszych tak pod względem zdrowia moralnego, jak i solidarności chłopów. Dotyczy to szczególnie Małopolski Środkowej. Mógł on zrobić dużo więcej, gdyby go chciano zrozumieć, a nie ścigano jak dzikie zwierzę.
   Witos przestał mówić, zatopiony we wspomnieniach. I ona o nic już nie śmiała pytać, przestraszona tym, co usłyszała. Jechali jakiś czas w milczeniu. Na koniec zwróciła się do niego ze sprawą, która wciąż jej nie dawała spokoju:
   – A jeszcze was coś chciałam spytać: Będzie wojna?
   – Chyba tak. Ale nie trzeba o niej zbytnio myśleć. Przyjdzie i pójdzie tak jak burza, tak jak morowe powietrze. Trzeba myśleć: co po niej. Trzeba myśleć, jak ją wykorzystać, by przyniosła wolność Polsce. Bo to jedyna okazja. Drugiej prędko nie będzie, a może nawet nigdy. Prr. No to już jesteś na miejscu.
   Dopiero teraz opamiętała się.
   – Dziękuję wam za podwiezienie i za to wszystko, coście mi opowiedzieli.
   – Na wywdziękę zaproś mnie na swój ślub.
   Nic nie powiedziała, zwiesiła tylko głowę.
   – Co, chcesz zostać ciotką? – zaśmiał się.
   Poderwała głowę i zaśmiała się całą buzią:
   – Pod warunkiem, że znajdę drugiego takiego jak ja.
   – Co by chciał mieć dziesięcioro dzieci? – zaśmiał się po raz wtóry.
   – To też – odparła śmiejąc się. – Ale przede wszystkim, co by zechciał ze mną przewrócić świat do góry nogami. Co by był taki, jak wujek Franciszek, jak – tu się zatrzymała na moment, ale przełamała się i powiedziała: – Co by był jak wy. – Znowu poczuła, że się rumieni. Ale przemogła się i mówiła dalej: – Tylko takiego potrafię pokochać i mieć z nim wspaniałe życie.
   – A jak się taki nie trafi?
   – To nie. Zostanę sama.
   – Chcesz iść do klasztoru?
   Pokręciła głową:
   – Nie. Będę, tak jak wy, między naszymi ludźmi. Jak wy, którzyście, choć wielki poseł na sejm w Galicji i w Wiedniu, a żyjecie między ludźmi, orzecie w polu jak zwyczajny chłop.
   – Bom jest chłop i nim pozostanę, choćby mnie, nie daj Boże, mieli kiedy zrobić prezydentem. Idę na największe pałace w butach z cholewami i w koszuli zapiętej na guzik po wsiowemu. Bez krawata.
   – Wiem o tym, wszyscy o tym wiedzą. I chłopy wam tego nigdy nie zapomną. Ja też chcę służyć chłopom. Będę ciotką, niech ta. Wystarczy, że Bóg wszystko wie.
   – No, to zostań z Bogiem. Na pewno cię jeszcze nie raz zobaczę. Na pewno jeszcze nie raz o tobie usłyszę, jak się staniesz sławna.
   – O nie, moja droga nie wiedzie do sławy, tylko do służby. Jedźcie szczęśliwie. Niech wam się darzy. Szkoda tylko, że u was tyle goryczy. Ale to może też wyparuje. Boże was prowadź.
   Zeskoczyła na drogę. Wzięła zza siedzenia torbę, która leżała w sianie. Odwróciła się i omal nie wpadła na ojca, który akurat wychodził na drogę, razem z mamą.
   – Witojcie, panie wójcie z Wierzchosławic – zaczął tata. – Jageście mi córke pod samą chałpe przywieźli, to moze nie pogardzicie nasymi niskimi progami.
   – Nie takie wasze niskie ani nie takie moje wysokie. Mom tyz interes do Franciszka Borzenckiego.
   – To przecie mój śwagier – ojciec oświadczył.
   – A wiem, wiem. To i bedzie po drodze, jak do wos wstąpie.
   Uśmiechnęła się do siebie, słysząc, jak Witos przeszedł na wiejską mowę.
   Schodził z wozu. Ujął konia za uzdę, podprowadzał go na podwórko przed dom. A tymczasem mama szeptała do niej:
   – Karolka, wis ty, ześ jechała z Witosem?
   – Tak.
   – A wis ty, kto je Witos?
   – Trochę wiedziałam, a resztę on mi opowiedział.
   – Ej, Karolka, Karolka, ty mos scęście do ludzi.
   – Co u wos słychać. Jak oziminy po mrozach? – pytał Witos ojca.
   – Dzięki Bogu, nie trza było zaorywać. Zielenią sie pieknie. Tylko trza prosić Boga, cobymy potrefili zebrać to, co wyrośnie i dojrzeje.
   – Myślicie o wojnie.
   – Syćka myślom, nie tylko jo. A wy nie myślicie?
   – A myślę, myślę.
   – A jak uwożocie, przyńdzie?
   Wchodzili do chałupy. Witos otrzepywał buty.
   – Moze przyńdzie, moze nie przyńdzie, ale trza być gotowy. Wy mówicie: zebrać. A jo wom godom: zebrać i schować. To drugie telo worte, co i pirse. I tak trza nasym chłopom kłaść w łepetyne. Dejcie se i wy na to pozór.
   – Zjicie co? – matka spytała. – Mom jesce z obiadu to i owo, a wy w drodze.
   – Obiadowałem w Radłowie, dokond wstąpiłem tyz po interesie. Dobre ludzie ugościły mnie godnie.
   – No to moze sie napijecie arbaty. Momy ją od wielgiego świenta.
   – No, niby dzisiok żodnygo świenta ni mo, ale jakeście tacy hojni, to sie napijem z wami tyj arbaty. Bele nie z rumem, bo jo nie trunkowy.
   – U nos żodnych trunków ni mo – odpowiadała matka, równocześnie podkładając do pieca.
   – Mamo, przyniosę wody ze studni, zawsze to na herbatę lepsza świeża woda.
   – A leć, Karolka, prędko. Takiego gościa trza usanować.
   Złapała wiadro, wybiegła na dwór, przez podwórko, do studni, odczepiła z łańcucha drąg, nachyliła się. Zobaczyła siebie w zwierciadle wody. Poprawiła rozmierzwione włosy. Uśmiechnęła się do swojego odbicia. „No, tak jest lepiej” – powiedziała do siebie.
   – Karolka – usłyszała głos mamy – a spies ze sie!
   Wobec tego gwałtownie ściągnęła żuraw w dół, aż wiadro trzasło o jej odbicie twarzy, rozpryskując ją. Wstrząsnęła się tym widokiem, ale już pchała wiadro w głębię aż się całkiem zanurzyło i wyciągała je w górę, jeszcze przerażona.
   W izbie trwała rozmowa.
   – Na wojnie syćko ludzie cierpią, ale nowiency chłopy – tłumaczył Witos. – Cierpią, bo ich bierą do asenterunku. A teroz bedzie nojgorzy.
   – Locego tak godocie? – pytała matka.
   – No bo cyja to bedzie wojna? Rusków z Austryjokami i Prusokami. A kto sie bedzie bił? Proste chłopy. Polskie chłopy z polskimi chłopami. Pewnikiem rozprosą ich po regimentach, coby nie były syćkie w kupie. Bedymy strzylać do siebie, Polok do Poloka. Jedni w mundurak austryjockik i pruskik, do tyk, co w rosyjskik. To pirse niescęście. A drugie: bedą nom syćko zabirać. Wezmą krowe i dadzą papirek. Wezmą świnie i dadzą papirek. Casem nawet kwitka nie uświadcys. Nojbardzi bedą brać konie.
   – No to sie sprzeciwić?
   – Nie dos, zastrzelą abo powiesą i jesce ci kortke przypną, ześ zdrajca iś na prześpiegi chodził.
   – No to co nom, bidokom, ostanie?
   – Ostanie to, co schowos.
   – Do piwnicy?
   – One pirse idą tam i kopią, bo wiedzą, jakie ludzie są gupie i ze chowają w piwnicy. Trza nową piwnicke, kawołecek od domu, wykopać, suchutką, cyściutką, coby zboże nie porosło ani zimioki. Bo bedą sukać. Nie znajdą – twoje scęście. Znajdą – twoje niescęście. Nojlepi dwie piwnice, troche tu, troche tu.
   – Skądeście tacy mondrzy.
   Witos nie przerywał, tylko mówił dalej:
   – Hale niech tego małe dzieci nie widzą, bo sołdaty dziecisków sie wypytować bedą.
   – Kiej to robić?
   – Jak sie ino zacnie, to bić świnie, krowy, cielenta, solić abo wendzić, abo susyć i chować. Nie zabijes ty lo siebie, to zabiją uni.
   – Krowe mom zabić, nasom zywicielke? A dyć mom tylko jednem. I jałówecke – narzekała matka.
   – Moze wom krowine podarują, jak mos jedną, ale jałówke ślachtuj, Jasiek, i sie o nic nie pytoj. Nie pozałujes, ześ mnie usłuchał.
   – Rany Boskie, Rany Boskie, ale my casów docekali.
   Patrzyła to na mamę, to na tatę, to na Witosa i milczała.
   – A konie? Konia nie schowom. Bo jakos.
   – Konie do lasu. Daleko od traktów. Bo jak ci go wezną, to cym bedzies łoroł abo woził patyki z lasa. I pilnować dziewuch i bab. Niech sie nie pokazują sołdatom na łocy. Bo postawis sie – zabije. I nic mu zo to nie bedzie. Zawdy powi, ześ ty zacon. Tobie nikt nie do wiary, bo ty bedzies trup, nieboscyk.
   Była wstrząśnięta tą wyliczanką, suchą, bezosobową, bardziej niżby kto nie wiadomo jakie okropności przytaczał. I tylko wciąż trwała w niej pamięć jej twarzy w lustrze studni, roztrzaskanej wiadrem studziennym.