Biblioteka



5



 


*


   Mełła na żarnach. Tata z mamą pojechali sankami na targ. Nie mieli nic szczególnego do załatwienia, ale zawsze. Mama wzięła trochę jaj – chyba z pół kopy, a może i więcej – parę garnuszków masła, ze dwa czy trzy sery. Mówiła, że ma takie swoje panie, które od niej biorą, wobec tego – jakby akurat przyszły – nie może stanąć przed nimi z pustymi rękami. Mama jeszcze wstała do dnia, bo chciała dorobić masła. Posłyszała ją, jak biła śmietanę w maślnicy, zeskoczyła z wyrka, poszła do izby, żeby mamie pomóc, choć ta prosiła: „Karolciu, połózze sie, połóz, jesce noc prawie”. Tata wziął prosiaka – „tak na wselki wypadek, jakby sie kupiec trafił”. A tak naprawdę, pojechał, żeby spotkać swoich kumotrów i znajomków, „żeby się nagadać” – jak to mama podsumowała – „żeby się co od ludzi dowiedzieć” – jak to tata poprawił. „Bo tak tu siedzimy na tym końcu świata, gdzie diabeł mówi dobranoc, cłowiek musi nosa wyściubić, zeby co usłyseć, co sie no świecie dzieje”. Już się nie kładła, choć mama radziła: „Idźze jesce na wyrko, abo do nasego łózka, pośpij se z godzinke, ze dwie. Syćkie dzieci jesce śpią”.
   Mełła na żarnach. Gdy zmęczyła się jej jedna ręka, przerzucała się na drugą. Tata powiedział: „Jak ci sie bedzie nudzić, to mozes zemleć troche pszenicy”. „Aha, zaczyna się” – pomyślała. Dobrze rozumiała ojca: boi się, żebyśmy na przednówku znowu nie głodowali. „Jo mogem zjeść bele co, ale dzieciska musom swoje dostoć. Nie kce, coby wyrosły śnik sietnioki”. Niby zbiory zeszłoroczne były nad wyraz dobre. Ale tata, nauczony doświadczeniem, był już ostrożny. „Bo to dopiro konic lutego, a nie wiada, kiej przyńdzie wiesna”. A temu, że tata z mamą pojechali na targ, winna była choroba wujka Franciszka. Jak długo był zdrowy, to gdy tylko kończyła się młocka albo u nich, albo po sąsiadach, wtedy albo tato co dzień szedł do wujka, albo wujek przychodził do nich na pogwarki. Wolała oczywiście to drugie, bo wtedy się mogła przysłuchiwać. Nie tylko ona. Przychodzili sąsiedzi, sąsiadki nawet z końca Śmietany, a nawet z innych przysiółków, żeby się czegoś dowiedzieć. Już był taki zwyczaj, że w niedziele schodzili się ludzie do nich, do Kózków. Siedzieli albo, jak brakło miejsca, to i stali pod ścianami, przy piecu – dzieci chętnie wchodziły na piec. I rozmawiali, śpiewali. A to pieśni adwentowe w Adwent, a to kolędy w okresie Bożego Narodzenia – aż do Matki Boskiej Gromnicznej, wielkopostne od Środy Popielcowej, wielkanocne od Niedzieli Zmartwychwstania Pańskiego – jak należy. A zresztą pieśni Maryjne przez cały rok. Jak już wrócili z kościoła po sumie, po nieszporach czy w Wielkim Poście po Drodze Krzyżowej i po Gorzkich Żalach, gdy zjedli obiad, gdy odpoczęli, wtedy szli do Kózków. Choć nawet od paru lat zaczął się i taki obyczaj, że w Adwencie zaczęli się do nich ludzie schodzić codziennie na śpiewanie rorat, a w Wielkim Poście – gdy jeszcze nie było żadnych robót w polu – na śpiewanie Gorzkich Żali. Mama żartowała: „To twoja wina, Karolciu. Downij tak nie bywało”. Broniła się: „Ludzie nie mają co do roboty, cni im sie w chałpie, to i przychodzą. Lepiej tak niżby mieli bąki zbijać”.
   Mełła. Chociaż mogła ojcu powiedzieć: niechby tata zawiózł do młyna. Ale rozumiała go dobrze, to z oszczędności: we młynie trzeba płacić, a poza tym nigdy nie wróci do domu tyle, ile się zawiozło. Choćby to, co zostaje „na rozkurz”. A żeby tylko to. Wiadomo, młynarz to najbogatszy chłop we wsi. Do wujka zaś przychodzili ludzie przez cały tydzień. U niego wciąż można było kogoś spotkać, kto przyszedł, żeby książki wypożyczyć, poradzić się albo po prostu pogadać. Chyba, że gdzie na wsi urządzano darcie pierza, no to wtedy tam się ludzie schodzili, ale bardziej na zabawę, żartowanie, śmiechy, śpiewanie niż na rozmawianie.
   Mełła. Nie mogła powiedzieć, żeby była to robota, którą najbardziej lubiła. Ale tak się już przyjęło, że jak żarna – to Karolcia. „Bo to ona taka silna”. Sama sobie trochę winna. Bo to była robota mamy, ale nie mogła znieść, jak widziała, że się mama męczy i pot jej ścieka po czole i po nosie. Więc jej zaczęła odbierać tę robotę. Teraz jej strużki potu płynęły po czole i kapały – kap, kap z nosa na kamień, choć przecie tu w sieni było zimno – prawie jak na polu. I tak już zostało. Nawet w domu przywykło się mówić: „Zostawcie żarna Karolci, bo jeszcze się gotowa obrazić”. Wcale nie miała zamiaru się na nikogo obrażać, ale ponieważ wiedziała, jaka to ciężka praca, to nie protestowała.
   Naraz zobaczyła przy sobie łepek. Różyczka.
   – A po coś ty wstawała. Idźże do łóżka i pośpij trochę. Jeszcze słonko nie wyszło i ledwo co widać.
   – Jak tu spać, kiej słychać cięgiem szuru-buru, szuru-buru, szuru-buru.
   – Słychać aż tak w izbie, że mielę na żarnach?
   – Nie tylko w izbie, ale chyba Guligi tyz słysom.
   Pojawił się i Staszek.
   – No, jest i drugie. I ty też nie chcesz iść jeszcze pospać?
   – Nie.
   – No, to trudno. Już kończę, to zaraz przyjdę do izby, zbudzę resztę, pomodlimy się wspólnie, przygotuję śniadanie i zjemy razem.
   – Toś ty jesce nie śniodała?
   – A nie, czekałam na was.
   – Ale już się pewnikiem modliłaś.
   – Tak tylko krótko, a teraz z wami będzie długi pacierz.
   – Ale nie ten nojdłuzzy.
   – Nie, nie.
   – Karolcia, dej mi troche pomleć – poprosił naraz Staszek. – Bo jak jest tata, to mi nie pozwala.
   – Bo rozsypujesz, a ziarna nie wolno marnować.
   – Jo nie rozsypuje umyślnie. I tylko casem. Dej, Karolcia, no, jo cie tak prose.
   – Dobrze. Ale uważaj. Nie bierz pełnej garści ziarna, tylko parę ziarenek. Potem będziesz brał więcej. No już, prawa ręka niżej, nie tak wysoko i nie przy samym kamieniu trzymaj. I kręć, kręć. Dobrze. Teraz lewą ręką weź z przetaka trochę ziaren. Dobrze. I uwaga, wtedy gdy prawa odchodzi na prawo, wtedy lewą wkładasz ziarno do dziury i natychmiast uciekasz z nią, bo inaczej uderzy cię drążek. O tak, dobrze.
   – O, jo som, teroz jo som.
   – Ale nie kręć zbyt prędko. Nie potrzeba i zepsujesz tylko ziarno, bo ono siłą odśrodkową ucieka na zewnątrz i niezmielone sypie się z wylotu.
   – A moze by tu lepiej ustawić.
   – Nie, nie, tu nie ruszaj, bo tu jest ustawione na taką grubość, jaką mama potrzebuje.
   Patrzyła z uwagą, jak Staszek sobie daje radę, i odpoczywała z ulgą. Już wpadł w rytm właściwy. Zgrabnie zakładał ziarno. Stała tak chwilę cierpliwie. Ale Róża nie była taka cierpliwa:
   – Teroz jo, teroz jo! On już dość sie namielił.
   – Jeszcze nie masz siedmiu lat. Dopiero sześć. To za ciężka praca dla ciebie.
   – A właśnie ze nie, a właśnie ze nie. Potrafie zbić Kasię, choć ona starsa ode mnie o dwa lata.
   – No, tak bardzo nie masz się czym chwalić. Ale dobrze, chcesz, to spróbuj. Ja ci będę zakładała zboże, a ty kręć. Stasiu, puść Różyczkę.
   Zrobił to tym chętniej, bo był zmęczony i czerwony jak rak, ale starał się ukryć to zmęczenie.
   – No, Stasiu, było bardzo dobrze. Jeszcze trochę, a będziesz mi pomagał.
   Wyraźnie go to zdanie usatysfakcjonowało. Tymczasem Róża kręciła zapamiętale, choć gdy drążek był najdalej od niej, musiała stawać na palcach. Ale skrzypnęły drzwi i pojawiła się na bosaka, w koszulinie Teresa.
   – A teroz jo, teroz jo. Jak Róza moze, to i jo. Jestem starsa od niej o cztery lata.
   – O, co to to nie. Chcesz mi się przeziębić. Wszyscy marsz do izby i myć się. Zaraz tam będę, jak tylko tu skończę, mówimy pacierz i jemy śniadanie. I budź Hanię. To ona powinna mi pomagać, a nie wy. Ona starsza ode mnie o trzy lata. Stara kopa.
   – Ta stara kopa nie śpi, tylko się wyleguje i mówi, że pod pierzyną ciepło, a w izbie zimno.
   Zrobiło się jej głupio. Usiłowała jakoś to poprawić.
   – Hania nie jest żadna stara kopa, tylko ona jest troszkę chorowita.
   – Nie chorowita, tylko leń. Stara kopa.
   – Nie wolno tak mówić.
   – Stara kopa, samaś ty to pedziała.
   – Źle powiedziałam i ją przepraszam.
   – Jak ją przeprasas. Przecie jej tu ni ma.
   – A i tak ją przepraszam.
   Potem, gdy została sama, wciąż jeszcze zawstydzona strofowała siebie, tak jak matka czasem mówiła: „Jak to trzeba uważać na to, co się przy dzieciach mówi, co się przy dzieciach robi. Wszystko zauważą, wszystko podchwycą. I to zawsze to, co złe. Z dobrym jest rozmaicie”. Patrząc w kamień kręcący się w koło, przypomniała sobie kamienie we młynie. Jak to Pan Jezus powiedział? Że kto by zgorszył jedno z tych najmniejszych, lepiej by mu było, gdyby mu przywiązano kamień młyński u szyi i wrzucono go w głębokości morskie.
   Już po śniadaniu, ale gdy jeszcze siedzieli przy stole, przyszedł rzadki w ich domu gość – listonosz. Tłumaczył się, że tak wcześnie się pojawił:
   – Lubię zaczynać od końca, bo pod wieczór już blisko mam do domu.
   Znała to tłumaczenie, bo już parę razy je słyszała. Zaprosiła do izby, zrobiła mu miejsce przy stole: ustąpiła swojego.
   – Napijecie się coś, zjecie?
   – A, nie pogardze niczym, bom zmorzł.
   – Mieliśmy żur z ziemniakami i jeszcze jest gorący w garnku. Ale jak chcecie, mogę wam mleko zagotować.
   – Nie, nie. Żur to dla mnie pierwsze jedzenie. Choć ci muszę powiedzieć, moja panno, że mi sie co innego cisnęło na język, ale to tylko z żartu. Służyłem za młodych lat u gospodarza. Wysłał mnie po księdza, który miał rozpoczynać w jednym przysiółku kolędę. Mróz był w tamtą zimę nie taki jak teraz – wtedy drzewa pękały. Zaczęliśmy od tęgiego gospodarza. I ten zaraz na progu pyta się mnie: „A ty się czego napijesz?”. „A co mocie?” – pytom sie. „Jest wódka, jest piwo, mliko sie gotuje”. To jo mu godom: „Wódki sie napije, bom zmorz, a zanim sie mliko ugotuje, to i piwo bedzie”. – Zaczął się śmiać.
   Zrobiło jej się przykro. Najchętniej nic by nie powiedziała, żeby mu nie robić przykrości, ale przemogła się i powiedziała po cichu:
   – Ale chyba wam teraz wstyd, żeście się tak zachował.
   Przygasł, spostrzegł się, że ten dowcip, chyba setki razy opowiadany z powodzeniem – zawiódł. Ale opamiętał się i, nadrabiając miną, zaczął się ratować:
   – Śmieje sie ze siebie samego, jaki to był cłowiek zachłanny.
   I zabrał się do jedzenia gorącego żuru, który mu nalała na blaszany talerz. Zapadło milczenie, które dzieci napełniały swoimi rozhoworami. Wreszcie przerwał je listonosz:
   – Tyś jest Karolina, ta co wypożycza książki u Borzęckiego?
   – Tak, ja – powiedziała tknięta przeczuciem.
   – Bo to do ciebie jest przesyłka.
   „Boże, a więc jednak? – pomyślała. – Czy to możliwe? Po tylu miesiącach. Czyżby to od pana Wiktora? I to przesyłka, nie żaden list? A więc tekst od Misterium Męki Pańskiej”. Usiadła przy Władziu, który zaczął popłakiwać, żeby nie widać było zmieszania, które ją opanowało.
   – A ileż mo ten najmłodszy?
   – Półtora roku – odpowiedziała krótko i w miarę spokojnie. Za wszelką cenę chciała ukryć swój niepokój. By nie poznał, jak się zdenerwowała, ucieszyła, roztrzęsła. Nie chciała, żeby ten gaduła podejmował nowy temat. Czekała, by wyszedł jak najprędzej, by jej wreszcie dał tę przesyłkę, którą trzyma w swojej obszernej, skórzanej torbie leżącej obok niego na ławie. Najchętniej sama by z niej wyciągnęła to, co było jej własnością, na co czekała tyle miesięcy. Ale już sobie lała wodę na głowę dla opamiętania: „A może to nie przesyłka od pana Wiktora. Przecież mógł ją kto inny wysłać. Może z jakiej księgarni. Może mi coś zamówił wujek, nie pytając. I cała uciecha na nic. I będzie wielkie rozczarowanie”. A listonosz, jakby na złość, nie spieszył się. Już nawet nie chciała patrzeć na niego, żeby nie wyczuł, że go wyrzuca z domu. Wreszcie. Dźwignął się ze stołka. Nagle posłyszała otrzepywanie butów przed drzwiami. „Żeby to tylko nie była Magda”. Ale już drzwi bez pukania otworzyły się i do izby wkroczyła Magda.
   – O, gościa macie. A coście przynieśli? – zwróciła się obcesowo do listonosza.
   Ten spojrzał na Magdę i powiedział niepewnie:
   – Paczkę. Ale ja pójdę już, bo przede mną jeszcze tyle domów. Choćbym tu jeszcze chętnie posiedział, panno Karolciu.
   Nie odezwała się ani słowem. Włożył na siebie płaszcz, czapkę.
   – No, to zostańcie z Bogiem.
   Zamarła. Zduszonym głosem wyrzekła:
   – A przesyłka?
   – No widzicie. Bym nawet zapomniał, po co przyszedłem.
   Odrzucił obszerną klapę torby. Sięgnął w jej głąb. Bała się, że będzie szukał bez końca i ona może już nie wytrzymać. Ale nie. Miał przygotowaną, na samym wierzchu.
   – Jeszcze podpis, bo to polecona, widać w niej coś ważnego.
   Chciała zerknąć na nadawcę, ale on jakby naumyślnie zakrył palcem, pokazując miejsce, gdzie ma złożyć podpis. Wyciągnął ołówek, który cały czas tkwił mu za uchem. Włożył do ust koniuszek.
   – Zwyczajny nie byłby ważny. Musi być atramentowy – wyjaśnił.
   Wreszcie wyszedł. Jeszcze odprowadziła go do drzwi. Zamknęła za nim. I już pędem do izby po paczkę. Na stole jej nie było. I nagle zamarła, jakby tknięta przeczuciem. Magda trzymała ją już w rękach i przyglądała się jej, obracała to na jedną, to na drugą stronę.
   – A od kogoż ta paczka?
   – Sama nie wiem.
   – A nie domyślasz się? – Magda najwyraźniej chciała się z nią podroczyć.
   Ale w niej ochoty do tego nie było za grosz. Czuła w sobie takie napięcie, że z trudem się hamowała, żeby nie wybuchnąć.
   – A ja sobie myślę, że to od tego pana Wiktora, czy jak mu tam, z Krakowa.
   – Ja też sobie tak myślę – usiłowała się uśmiechnąć.
   – A ja sobie jeszcze myślę, że on ciebie polubił.
   – A skądże ty sobie tak myślisz. Przecież nawet na ognisku nie byłaś, bo ci się, jak zwykle, nie chciało – już nie wytrzymała, żeby tego nie powiedzieć.
   – A ja sobie jeszcze coś myślę… Wiesz co?
   – Nie wiem co i to mnie nie interesuje – powiedziała szorstko, przeczuwając, co Magda powie.
   – A mimo to ja ci powiem. Ja sobie myślę – mówiła powoli, przeciągając świadomie słowa – że i ty go bardzo lubisz – wyskoczyła nagle z tym stwierdzeniem.
   – Bardzo go szanuję i podziwiam. Jest mądry, nie tylko dużo wie, ale i umie myśleć, ma swoje zdanie, a przy tym jest dowcipny, wesoły.
   – Nie, nie – Magda zaprzeczyła. – Tyś jest w nim zakochana i chętnie byś za niego wyszła za mąż.
   Zezłościła się, ale jeszcze przytrzymała się i usiłowała jej tłumaczyć na rozum:
   – Magda, nie opowiadaj głupstw. Zastanów się, co mówisz. Przecież on jest ode mnie chyba trzy razy starszy. Mógłby być moim ojcem a może nawet dziadkiem – próbowała sprawę załagodzić, żeby jakoś tak rozładować sytuację. Rozgadywała się świadomie: – Wuj Franciszek urodził się 3 stycznia 1874 roku, to teraz ma czterdzieści lat. A więc jeszcze nie jest tak stary, choć na starszego wygląda. No bo i konie go potratowały, i pochował żonę i syna z pierwszego małżeństwa, z drugiego pochował troje dzieci. A więc swoje już przeżył. Ale tak czy owak, pan Wiktor jest już też koło czterdziestki. No, daj.
   – Ale ja ci i tak nie dam.
   – Najpierw się popatrz, czy to w ogóle od niego. Tam u góry będzie podany nadawca.
   Chciała jej wyrwać pakiecik w chwili, gdy Magda będzie odczytywała napis. Ale ta się tego domyśliła, odskoczyła pod okno. Rzuciła okiem na jedną i drugą stronę przesyłki i powiedziała:
   – Nie ma nadawcy. Popatrz, jaki dyskretny. Nie chciał się zdradzać, kto wysyła przesyłki do swojej ukochanej. Bo to może być bombonierka z pomadkami.
   – Magda, nie wygłupiaj się. Przecież wiesz, prosiłam go, żeby mi przysłał jakąś sztukę teatralną na nasze przedstawienie o Męce Pańskiej. Bo jak długo można grać cięgiem to samo.
   Najchętniej rzuciłaby się na nią i siłą jej książkę wyrwała. Choć młodsza, była od niej wyższa i silniejsza. Ale nie chciała używać przemocy, zwłaszcza że były przy tym dzieci, które teraz cały czas bardzo pilnie je obserwowały i przysłuchiwały się temu, co się między nimi dzieje.
   – Dobrze, a co mi za to dasz, jak ci tę książkę dam.
   – A co chcesz?
   – No… Jak będą pomadki, to pół pomadek dla mnie, a reszta dla was.
   – Wstydziłabyś się! – Staszek wykrzyknął.
   – Tak, bo jestem najstarsza i wyście powinny mnie szanować.
   – Przez to wcale cie nie bedziemy więcej sanować! – wykrzyknął znowu Staszek. – Przecie tyś nie jest nasa siostra. Co tu się rządzis!
   – A jak nie będą pomadki, tylko będzie książka, to… w twojej sztuce dasz mi rolę Matki Boskiej. Nie jestem wasza siostra, ale będę świadkiem Karoliny przy jej bierzmowaniu.
   – Ja chciałam obsadzić całą sztukę chłopcami i dziewczętami, które będą przystępowały do sakramentu bierzmowania, z którymi teraz wspólnie przygotowujemy się na naukach w kościele.
   – Jak nie, to nie. Wrzucę ci przesyłkę do pieca.
   Podskoczyła do pieca. Jedną ręką otworzyła drzwiczki i zostawiła je otwarte.
   – No? – zapytała groźnie.
   Sytuacja była poważna. Wiedziała, że Magda to może zrobić. Próbowała znowu „na rozum”:
   – Magda, ja nie wiem, co tam jest i ty też nie wiesz. To może być książka, którą on mi tylko pożycza, żebym sobie odpisała i mu oddała. Tam może być i list, na który trzeba odpowiedzieć.
   Z wierzchni pieca wyglądało pełne napięcia któreś z dzieci, które po śniadaniu zdążyło już się tam usadowić, na boku, oparta o drzwiczki do budy pieca, stała Rozalia z zaciśniętymi ustami, świadczącymi o jej maksymalnym napięciu.
   – A mnie to nic nie obchodzi. Będę Matką Boską czy nie będę? Mów, bo wrzucam.
   Nie było wyjścia.
   – Dobrze, będziesz Matką Boską.
   Gra była skończona. Magda powinna oddać przesyłkę. Ale jej to było za mało.
   – Albo żoną Piłata.
   – Magda, to już za dużo.
   – Tak albo nie. Bo wrzucam.
   Nagle Różyczka oderwała się od ściany pieca, błyskawicznie skoczyła dwa kroki, wyrwała z ręki Magdy paczkę i wpadła w jej objęcia, wołając:
   – Karolcia, masz!
   Magda rozwścieczona wrzasnęła:
   – Oddaj!
   I rzuciła się na nią, aby odzyskać utracony skarb. Zaczęła tłuc je pięściami, wołając:
   – Nienawidzę cię, nienawidzę! Ty zawsze pierwsza, zawsze lepsza! Ciebie ludzie chwalą, a mnie nie widzą! Ja jestem starsza! Ty rudzielcu! Ja jestem ładniejsza! A ty mi wszystko wciąż zabierasz!
   I rozpłakała się jak mały dzieciak.
   Słuchała tego wszystkiego z przerażeniem. Nie spodziewała się tego wybuchu. Nie przypuszczała, że w Magdzie tkwi taka zazdrość.
   – Magda, kochanie. Przecież wiem, że jesteś starsza ode mnie o trzy lata i ładniejsza. Wszyscy cię kochamy i szanujemy.
   – Nie, nie, nie kłam! Wszyscy tylko ciebie widzą. Wszyscy: Karolcia to, Karolcia tamto. Nie cierpię cię!
   Usiłowała ją wciąż jeszcze bić. Nie było rady. Objęła ją ramionami jak kaftanem bezpieczeństwa i unieruchomiła zupełnie, choć Magda nie dawała za wygraną i za wszelką cenę chciała się uwolnić, wciąż płacząc jak mały dzieciak. Trzymała ją wciąż oplecioną swoimi ramionami, ale zwolniła uścisk. Potem już głaskała ją po plecach i po włosach.
   – Ale będę Matką Boską – powiedziała Magda, uspokoiwszy się wreszcie.
   – Będziesz, będziesz, obiecałam i słowa dotrzymam, choć to było wymuszone, pod terrorem, to i tak dotrzymam. Nie bój się. O ile, oczywiście, autor Matkę Boską ma w tekście. Ja nie będę dopisywała nic do oryginału. No, ale zobaczymy, co tam w końcu jest. Bo to może naprawdę tylko czekolada.
   Przecięła nożem sznurek i zdjęła papier. Jeden, potem tekturę wzmacniającą opakowanie, wreszcie jeszcze jeden papier.
   – Ileż tych papierów! – któreś z dzieci wykrzyknęło.
   – I jeszcze papier.
   – A na końcu końców będzie zardzewiały gwóźdź.
   Ale nie. Pod tym papierem była książka:
   – Judasz z Kariothu – przeczytali wspólnie. – Karol Hubert Rostworowski.
   – A list?
   A listu nie było ani na książce, ani w książce. Nigdzie.
   – Jest. Napis.
   Rzeczywiście, na drugiej stronie było napisane atramentem: „Dla Karoliny w prezencie – Wiktor”.
   – Znasz tę sztukę?
   – Coś ty. Skądże. Przecież to jakaś najnowsza rzecz. O, tu napisane: Kraków, Druk. W.L. Anczyca i Spółki, 1913 rok.
   – A autora znasz? Karol Hubert Rostworowski.
   – Nie. No, ale najpierw muszę to przeczytać, czy nam się to przyda. Bo to już widzę, że to obszerna rzecz. Widzisz, napisane jest: Dramat w pięciu aktach. Teraz jest początek lutego, a więc czasu mało. Właściwie trzeba by powiedzieć, już jest za późno.
   – Oczywiście: przecież oni muszą się nauczyć swoich ról na pamięć. Trzeba z nimi przerobić ruchy na scenie.
   – I jakieś stroje.
   – Stroje to już najmniejsze. Żeby tylko nauczyli się tego mówić.
   – Na pamięć?
   – Nie na pamięć: zrozumiale, z przekonaniem. Bo tu widzę duże partie.
   – I to pisane wierszem.
   – To i lepiej, łatwiej zapamiętać.
   – No i dużo aktorów. Poczekaj, tu napisane: Apostołowie.
   – Dwunastu?
   – Nie, tylko kilku.
   – Pielgrzymi. Trzech. Niewiasty: trzy. Nie ma Matki Boskiej.
   – Niemożliwe.
   – No popatrz: Rachel – żona Judasza, Maria z Magdali i Salome – matka Jana i Jakuba. Potem już: Saduceusze, Faryzeusze. A tu na końcu dopisane: Rzesza galilejska, rzesza jerozolimska, siepacze, niewolnik.
   – To ty będziesz, Magda, rzeszą jerozolimską albo galilejską.
   – Nie chcę być żadną rzeszą. Ja chcę być Matką Boską.
   – Tak. Matka Boska, Matka Boska, a tak się drocys i dokucas – wytknęła jej Różyczka.
   – Spokój. Bo ja tu nie widzę w spisie roli Pana Jezusa.
   – O! ooo?!
   – To się wobec tego nie nadaje. Musi być Pan Jezus, z brodą i długimi włosami, bo co by ludzie na to powiedzieli. Jaka to sztuka Męki Pańskiej bez Pana Jezusa?
   – Ale to jest ciekawe właśnie, napisać sztukę o Panu Jezusie, nie pokazując Pana Jezusa. Bo sami pomyślcie, tylu było już u nas Panów Jezusów i żaden nie był dobry. Każdego krytykowaliśmy. Nie tylko my, ale i ludzie. To jest pomysł! Bo kto potrafi zagrać Pana Jezusa. Jak? Poważnie czy radośnie, sztywno czy ruchliwie. Jak ucharakteryzować. To jest myśl! No zobaczymy. Poczekaj, o tu na następnej stronie? Co tu? O! Wystawiono w Krakowie, dnia 22 lutego 1913 roku w następującej obsadzie ról: Judasz z Kariothu – Ludwik Solski.
   – Znasz tego?
   – Tak. Słyszałam o nim. Podobno znakomity aktor, niektórzy mówią: najlepszy aktor polski. Uniwersalny. Potrafi wszystko zagrać. Czytałam gdzieś, że świetny był w roli Papkina, Aleksandra Fredry.
   – A inne nazwiska?
   – Czekaj, Zygmunt Nowakowski. Tego skądyś pamiętam, ale chyba z wiersza jakiegoś czy felietonu. Że on też również jest aktorem? Poza tym już chyba nikogo nie znam. No, to już koniec. Dosyć tego dobrego. Ja się zabieram do czytania. Swoje zrobiłam. Zmęłłam to, co miałam.
   – Z moją pomocą – przypomniała jej Róża.
   – Z twoją i Stasia. Zabierać się do roboty, którą mama każdemu wyznaczyła, a ja czytam. Nie ma mnie, wyszłam, wyjechałam. Niech nikt mi głowy nie kręci.
   Zaczęła powoli.


AKT PIERWSZY


KAPHARNAUM


W głębi jezioro Genezareth i odległy, po drugiej stronie jeziora będący, widok gór i doliny Jordanu. Z lewej chata Judasza, bez okien tylko z szeroko rozwartemi drzwiami. Dokoła chaty oliwki i rozkwiecone jabłonki. Z prawej ocembrowana studnia.
Jest po zachodzie słońca. Gasną ostatnie purpurowe odblaski dnia.


SCENA I


JUDASZ (siedzi nad jeziorem, plecami zwrócony do
   widowni. Brodę podparł na ręku, przygarbił się i
   patrzy w daleki świat, od czasu do czasu
   podrzucając nerwowo lewym ramieniem
).
RACHEL (po chwili wychodzi z chaty. Na ramieniu smukły,
   gliniany dzban. – Podchodząc do Judasza i kładąc mu rękę
   na głowie – bardzo łagodnie
): Cóż ci to, Juda?
JUDASZ (otrząsając się): Zostaw.
RACHEL: Juda,
   Przecie dziś było wiele luda.
JUDASZ: I co?
RACHEL: Słuchali.
JUDASZ: A gdzie cuda!
RACHEL: W onem słuchaniu. W onem słowie,
   co tako serce z sercem wiąże
   jak to powrósło zżęte kłosy…
   i w tem, że bosy jest, choć książę.
JUDASZ: I że im gadał o Jehowie.
RACHEL (zdziwiona): A tyś chciał?…
JUDASZ: Jam chciał…
   (zrywając się): Niech nie gada!
RACHEL (cofając się): Juda!
JUDASZ: Gadania było dość!
   Byli mędrkowie i Proroki!
   Co dnia, co chwila niebny gość
   i pomstowanie: „biada, biada
   koronie pychy, czcicielom przewagi!”
   I co? Nic! Przecie świat szeroki.
   Tam żałość? Tutaj pusty śmiech!
   Tam głos pokuty na cię woła?
   Tu latoroślka pełna gron!
   Więc do winnice dalej w spiech
   i żyć
   i pić
   i wieńce wić
   i kamienować apostoła,
   (szarpiąc szatę): co takie szmaty na się wdział,
   co poszedł nędzny, prawie nagi,
   obsiewać ziarnem Bożą rolę,
   po to, by kwitły mu kąkole,
   by zbierał miasto chleba… szał!
RACHEL (bardzo wolno): Więc tobie, widać,
   cięży wielce
   brak chleba.


   Przerwała, żeby złapać oddech. Boże, że ktoś mógł tak to cudownie napisać. Ale to nie nasz poziom. Kto to potrafi powiedzieć, żeby nie zgubić żadnego słowa, żadnej litery, żeby tak położyć akcent, jak potrzeba, żeby zachować rytm, żeby po prostu ze zrozumieniem ten tekst przekazać. I z przejęciem. Ale nie uprzedzajmy się. Najpierw trzeba to przeczytać. Zaczęła znowu.


JUDASZ (zmieszany): Mowa tu o chlebie?…
RACHEL: A o czem, Juda?
JUDASZ: O pogrzebie
   tych, co burzyli złote cielce.
RACHEL: I co czynili wielkie znaki?
JUDASZ: Tak! Co stąpali środkiem morza,
   że naród wiedział, gdzie moc Boża
   a gdzie… włóczęga ladajaki!
RACHEL: Czyń znaki.
JUDASZ(zmieszany): To… to Jego sprawa.
RACHEL: Czyń znaki, Juda, Mojżeszowe.
   Wiedź środkiem życia. Droga krwawa.
   Krwawsza niż morze, choć Czerwone.
JUDASZ(drwiąco): Ciekawość tylko… w jaką
   stronę.
   Mojżesz przed sobą miał Jehowę.
RACHEL: Ty masz przed sobą Messyasza,
   co nowy Zakon nam ogłasza.
JUDASZ(wylękły): Cicho, bo jeszcze kto
   podsłucha.
   (głośno): Mojżesz miał laskę.
RACHEL: Ty masz ducha.
   Uderzaj w serca. Z kamieniska
   łatwiej niż z serca zdrój wytryska.


   A potem już całą sobą weszła w ten świat judaszowy. Poza nią, obok niej działy się jakieś dziwne, kiedy indziej by powiedziała: zwyczajne sprawy. Różyczka bawiła się piłką, powtarzając sobie do taktu:


     Kipi kasza, kipi groch,
     lepsza kasza niźli groch,
     bo po grochu brzuszek boli,
     a po kaszy się zagoi.


   I znowu od początku:


     Kipi kasza…


   I tak wciąż dookoła. Staszek z Terenią grali w domino. Kłóciły się dzieci i wzajemnie się uciszały: „Cicho bądźcie, widzicie, że Karolcia czyta”. Płakał Władziu, bo chciał iść „na lącki” do Karolci. Gotowały czy podgrzewały mu mleko na drugie śniadanie, nawet był ktoś raz i drugi z sąsiedztwa od Guligów, coś tam pożyczyć czy też coś tam odnieść. Nie zwracała na to uwagi. Nie odrywała się, nie chciała się oderwać, nie potrafiła się oderwać. Byle dalej, byle więcej. Tylko ten świat był dla niej ważny. Czasem nie potrafiła czytać dalej, zatrzymywała się nad tekstem, wracała do niego. Czytała jeszcze raz, chciałaby się go od razu nauczyć na pamięć, zapamiętać, nawet nie zapamiętać, przyswoić go sobie, wchłonąć w siebie – tak stawał się dla niej drogi, tak prawdziwy, uznawała, że wyrażał to, co w niej tkwiło od lat w jakichś odczuciach, przeżyciach najbardziej wewnętrznych, głębokich, które jej się zdarzyły podczas modlitwy, w czasie rozmyślania, gdy siedziała w pustym już czasem kościele, wpatrzona w Jezusa, który do niej mówił w Ewangelii, w Jezusa z którym złączyła się przez Komunię świętą. Rostworowski potrafił po prostu napisać, co ona czuła. Wyrazić tekstem, co jeszcze nikt w słowach nie zawarł. Znajdowała w nim własne chwile słabości, własne udręki i rozpacze, własne i ludzi, z którymi żyła na co dzień. Szła dalej i chętnie wracała do tej pierwszej odsłony, którą widziała jako jedną z najlepszych.


RACHEL: Ty masz ducha.
   Uderzaj w serca. Z kamieniska
   łatwiej niż z serca zdrój wytryska.
JUDASZ: Toteż nie trysnął w Nazarecie.
   Widziałaś przecie.
RACHEL: Szemrał lud.
JUDASZ: I sprawiedliwie! Krzyk po świecie:
   „zaprawdę stał się wielki cud,
   zaprawdę Panna Go poczęła,
   bo trędowate czyści z ran,
   bo głuche, ślepe, chrome leczy,
   a nawet – tedy Syn Człowieczy –
   umarłe wskrzesza!”
   Aże Jan,
   słysząc w więzieniu Jego dzieła,
   rzekł Mu posławszy uczniów dwu:
   „tyżeś, na którym nie masz plamy,
   czyli innego wyglądamy?”
   I co? Ludziskom brakło tchu,
   tak się kwapili starzy, młodzi,
   każdy ciekawy, „czem wygodzi”,
   każdy ciekawy, „co się stanie”
   a co się stało?! Nic! Kazanie!
RACHEL: Juda. I dusza czasem ślepa.
   Czasem i dusza także chroma.
   Czasem na garńcu lśni polepa
   a wewnątrz szczerba niewidoma,
   że trzeba duszy…
JUDASZ: Dusza, dusza!
   Duszę do wiary się… przymusza!
   A siłą! Pięścią! Dając znak,
   aby się mogła imać czego!
   Bo wierzy kto? Myśli kto?
   A jakże! Jedni winnic strzegą,
   drugiemu dorazu owcy brak,
   ten sprzedał wieś, ten stawia dom,
   ten jarzma kupuje, ten żonę bierze
   i wzywaj, spraszaj, nie wiem jak,
   by się schodzili na… pacierze!
RACHEL: Tobie zaprawdę ciężko żyć.
   Tobie modlitwa nawet cięży.
JUDASZ: Mnie cięży srom.
RACHEL: Jaki srom?
JUDASZ: Taki, że się musiał kryć
   przed własną bracią w Nazarecie.
RACHEL: Boć nie jest prorok beze czci
   jedno w ojczyźnie, w domu swoim.
   Widzieli, jako trzody pasł,
   jak u rodzica krajał deski…
   i przez to w oczach braciej zgasł,
   choć stał się bratem Pan niebieski.
JUDASZ: Bo my, gdy wierzym, to się boim.
RACHEL: A bośmy ludzie małej wiary.


   Potem dzieci poprosiły ją delikatnie, nie przerywając jej czytania, żeby sobie siadła pod oknem, bo trzeba stół nakrywać do obiadu. Przygotowały go – chyba po raz pierwszy – bez jej pomocy. Na pierwsze był kapuśniak z ziemniakami, na drugie kukurydzianka omaszczona masłem topionym. Zjadła to pospiesznie, pozostając w swoim transie, prawie nieobecna. Dzieci były tym jej stanem wyraźnie zaniepokojone.
   – Coś ty, Karolinko, taka zamyślona?
   – Może byś, Karolinko, przestała czytać tę książkę.
   – Opowiedz nam, co w niej jest.
   – O Panu Jezusie.
   – Jakże o Panu Jezusie. Przecież sama powiedziałaś, że w tej sztuce nie występuje Pan Jezus.
   – Ano prawda. Nie występuje, ale wciąż o Nim jest, wciąż o Niego chodzi. O Jego naukę.
   – A ta sztuka jest napisana wierszem?
   – Tak, wierszem.
   – A nauczyłaś się już jakiegoś wiersza? To nam powiedz, może być króciuteńki, taki tylko dla przykładu.
   – Dobrze.
   Zaczęła mówić:


JAN: A wy szpiegi z Tyberiady.
   Ale tu wara! Tu nie dwór!
   Donieście temu, co was śle,
   że tu przed kijem nikt nie klęka!
   My tutaj sami! Tu stajenka!
   My tu owieczki na niczyjej łące!
   Tu każdy równy! Każdy brat!
   Każdemu bez pytania bliski!


   Nastała chwilka ciszy przy stole. Ocknęła się. Spostrzegła, że nie bardzo zrozumieli.
   Bo to trzeba czytać całą książkę, to dopiero wtedy się zrozumie.
   – Może, Karolciu, jeszcze jeden wierszyk.
   – Ale z pomocą książki:


JUDASZ: Trzeba czynić znaki!
JAN: Znaki?…
JUDASZ: A znaki!
JAN (jak zdziwione dziecko): Toś ty taki?
JUDASZ: Nie ja! Maluczcy! Ślepi! Rzesza!
   Ci, co za życia leżą w grobie:
   ci, których Słowo nie pociesza!
JAN: Toś ty jest taki?… Wspomnij sobie.
   Będzie niedawno. Tu. W Bożnicy.
   Przyszli niektórzy Doktorowie
   kusząc Go: „chcemy widzieć znak”.
   A On? cóż onym odpowiedział?
   Oto, że naród cudzołożny
   i zły ugania się za znakiem.
JUDASZ: Ale ze sercem nie jednakiem!
   Bo nie każdemu dość po słowie.
   Jeden se niebo kupić chce,
   gdy mu na ziemię srebrników brak,
   drugi chce zatrzeć w ludzie przedział:
   „ty dzisiaj tak? ja jutro tak”,
   trzeci chce wiary, co jak tarcza
   chroni, gdy żądzę zdusić trza
   a czwarty? ja?
   ja chcę, iżby się nie krył w Nazarecie
   przed tymi, którym Słowo nie wystarcza!
JAN: Toś ty jest taki?…


   Przerwała, mówiąc:
   – Wystarczy na dziś.
   – I jeszcze trochę, Karolciu, prosimy, jesce odróbke. Moze być co inszego troche dalej.
   – To wam przeczytam fragment, gdy święty Jan mówi do świętego Piotra:


JAN: I żal, Ojcze, żal mi Jego.
   Przecie zawżdy był proroczy.
   Lecz mogłem Mu spojrzeć w oczy
   człowiek naprzeciw człowieka.
   A dziś?… nie wiem sam dlaczego,
   dzisiaj patrzę nań z daleka.
   To wydaje mi się dworny,
   to bolesny i pokorny,
   to okryty chustą białą,
   to odzieniem purpurowym,
   jakby Jego Ciało Słowem
   a Słowo Ciałem się stało.
   I strach, Ojcze, mię ogarnia.
   Nie śmiem dotknąć Jego szaty.
   Nie śmiem ramiony grzesznymi
   wezwać, kiedy serce wzywa.
   Tak, że na uboczu stoję,
   chociaj miłość we mnie żywa…
   że mam duszne niepokoje,
   chociaj dusza Mu dowierza
   i że, Ojcze, chociaj kwiaty,
   gwiazdy słałbym Mu na drodze,
   pierzcham przed Nim jak owczarnia,
   gdy uderzy kto w pasterza.
   Bo już nie dotyka ziemi,
   Bo już nie nasz. Nie człowieczy.


   – Śliczne.
   – Jak on ślicnie o Panu Jezusie mówi. Jescem nigdy nie słysał cegoś takiego – powiedział Staszek.
   – No dobrze, to już dosyć. Obiad zrobiłyście znakomity. Czułam się jak na uczcie Lukullusa.
   – Kto to był Lukullus?
   – Nie wiem. Z pewnością jakiś rzymski patrycjusz, ale tak lubi wujek mówić. Teraz koniec rozmowy. Ja się zabieram do dalszego czytania. A wy nastawcie wody do pomycia statków, żeby nie myć w zimnej, bo tłuszcz w zimnym nie puści.
   – Już nastawiona.
   – E, to dzielne jesteście. Zabierajcie się do mycia naczyń. A wytrzeć porządnie, na sucho, ścierką. Stół wam zostawiam, a ja idę na ławę pod okno.
   I znowu wróciła w swój świat. Skończyła przed samym zmrokiem. Prawie wtedy, gdy przed domem zadźwięczał dzwonek sań i za chwilę usłyszała od progu tubalny głos taty:
   – Niech będzie pokwolony Jezus. Syćko zdrowe? Z głodu nie poumirały? Chałpa nie spolono? Cygany dziecisków nie ukradły? Nie cniło sie wom za nami?
   Gdy wszystkie dzieci przywitał, wycałował, wyszedł z izby, mówiąc:
   – To jesce ide do kunia. Trza go rozebrać i wprowadzić do stajenki. Zaroz tu bede. A ty, matka, szykuj wieczerze.
   – Kiej obiadowaliście? – spytała mama.
   – W południe, gdy dzwonili na Anioł Pański w kościele.
   – No to wieczerzać bedziemy jak zawdy. A teroz przekąsimy coś z tatom. Bośmy głodne jak wilki.
   – Mamo, a czy mogłabym wyskoczyć na chwilę do wujka Franciszka? – spytała.
   – Coby zaś nie. Siedziałaś cały dzień w chacie, to sie przeleć. Wróć tylko na wieczerze. Gościeniec dostanies jak wrócis.
   Porwała książkę i tak jak stała, pobiegła. Okryła się tylko maminym pledem. Choć szybko biegła, mróz smalił ją po gołych nogach pokrzywami. Wpadła do Borzęckich jak burza. Wujka zastała w jego świetlicy na szczęście i wyjątkowo samego, bez żadnych gości. Porządkował książki w bibliotece.
   – A czemuż to wujek nie w łóżku?
   – Już mi się znudziło tak leżeć i leżeć. Zresztą, dzisiaj się lepiej czuję.
   – Niech wujek patrzy, co mi przysłał pan Wiktor.
   Wujek wziął książkę, założył swoje cwikiery, żeby lepiej widzieć, podszedł do okna i powiedział z uznaniem:
   – O, Karol Hubert Rostworowski. Jeszcze tego dzieła nie widziałem. No, to się brat Albert z tego ucieszy. Poczekaj, poczekaj. Przecież czytałem obszerną recenzję w prasie o tej sztuce, pełną zachwytów. To już było wystawiane w Teatrze Słowackiego. Tak, pamiętam. Chyba to będzie z rok temu. Kto to grał Judasza?
   – Solski – podpowiedziała mu.
   – Tak, Solski, podobno rewelacyjna kreacja. Oni tę sztukę chyba wystawili po raz pierwszy w Wielkim Poście ubiegłego roku.
   – 22 lutego.
   – A skąd ty tyle wiesz o tym?
   – Nic nie wiem nad to, co tu wyczytałam. Jak wujek otworzy książkę, to znajdzie to, co powiedziałam. Nic więcej nie wiem i przyszłam się dowiedzieć: Kto to jest ten autor.
   – O ile pamiętam: urodzony w Rybnej pod Krakowem w 1877 roku. Ma na swoim koncie trochę wierszy, parę dramatów, nie najwyższego lotu. Jak to bywa między naszymi ludźmi: był długi czas takim wierzącym a nie praktykującym. I przeżył nawrócenie. Mówią, że pod wpływem brata Alberta. Nawet nie żeby on go jakoś osobiście przekonywał. Ale to, co brat Albert robi, tak na niego wpłynęło, że stał się zupełnie innym człowiekiem. Zgłosił się wreszcie do niego z prośbą, by go przyjął pomiędzy braci zakonnych. Ale ten się nie zgodził.
   – Dlaczego?
   – Z bardzo prostej przyczyny. Karol Hubert jest chory na gruźlicę. Nie dałby rady. W krótkim czasie przy tej ciężkiej pracy, jaką wykonują bracia albertyni, by zmarł. Przecież oni opiekują się żebrakami, pijakami. I miał mu powiedzieć: „Ty piórem służ Bogu”. Stąd też moje słowa.
   Wujek wciąż przeglądał książkę.
   – Jak wujek chce, to proszę ją sobie zatrzymać na dziś i czytać pod kątem naszych potrzeb: czy my potrafimy wystawić ją na ten Wielki Post. A jeżeli tak, to w jaki sposób.
   – Tyś ją już przeczytała?
   – Tak.
   – I jak ci się ona podoba? Co ty myślisz na ten temat?
   – Może niech wujek sam przeczyta, a potem, jutro rano, porozmawiamy.
   – O, widzę z twojego mówienia, że sprawa jest poważna i ten utwór cię wziął. Dobrze, zabieram się do czytania. Jutro rano możesz przyjść. Będę do twojej dyspozycji.
   Przy kolacji tata z mamą opowiadali, jak im się udał świetnie targ. Tata sprzedał znakomicie prosiaka. Mama napotkała swoje panie, które kupiły od niej wszystko, co z sobą wzięła. Na koniec tata spotkał swoich znajomków, których chciał spotkać. Poszli do knajpy, ale wypili tylko jedną herbatę z rumem. Mama przy tym była i może poświadczyć. A co się nagadali, to się nagadali. Za wszystkie czasy. W sumie, opłaciła się ta wyprawa.
   – Ale tu w domu tyz nowina, jak słyse. Pon Wiktor sie odezwoł. Tylko cosik ci Magda dokucała, jak tu Kasia opowiado.
   – O, Kasiu, „Skarżypyta na kopyta, język na podeszwę” – zaśmiała się. – Ale wszystko skończyło się dobrze. A to najważniejsze. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Nieprawda, Kasiu?
   – Karolka – zapytała mama – jak ty z tą Magdą potrafis wytrzymać. Przecie ona mo swój dom, a siedzi u nos od rana do wiecora. Niech by siedziała. Ale zazdrości ci wszystkiego.
   – Mama wie, że w domu nie lubią jej.
   – Nie lubią, bo tako dojęto.
   Już po pacierzu, gdy zasypiała, wracały jej na pamięć fragmenty przeczytane. Zwłaszcza słowa Racheli:


   On tu sklepik miał,
   otwarty ledwie do wieczora,
   taki, ot, trochę ryb, kołaczy…
   A przecież było wiele luda,
   a przecież były też i cuda
   w onem słuchaniu, w onej mowie.


   Zwrotki, które się przewijały przez cały utwór, pobrzmiewały, wybijały się, stanowiły rodzaj refrenu.
   Zasnęła, kołysana rytmem tego utworu.
   Gdy rano przyszła do Borzęckich, wujek wręczył jej książkę, mówiąc:
   – Arcydzieło.
   – A co my z tym możemy zrobić?
   – Po pierwsze, znaleźć kogoś, kto zagra Judasza. Od tego wszystko zależy. Po drugie: Rachelę. Właściwie można by tę sztukę nazwać: Judasz i Rachela – tak ważna jest ta druga rola. Z tym, że Rachelę już mam.
   – Kogo? – spytała ucieszona.
   – Ciebie.
   – Mnie?! – prawie wykrzyknęła.
   – Tak, ciebie – wujek powtórzył. – Już zaraz na początku przy czytaniu to mi przyszło do głowy.
   – Ja czytałam i wcale do takiego wniosku nie doszłam.
   – A więc ty. I od razu ci radzę: pogadaj o tym z księdzem proboszczem. Daj mu tę książkę, niech przeczyta. I też niech ci wyrazi swoje zdanie. Po trzecie, ścinać. Bo nie dacie rady. I to ściąć połowę albo więcej. Tym bardziej, że tu są takie partie, które można usunąć. Zatrzymać należy partie genialne.
   – O których wujek myśli?
   – Jest ich wiele, ale weź na przykład spotkanie faryzeuszów z kapłanami. Czytałaś, ale nie zawadzi jeszcze raz czytać. Kapłani w poczuciu ostatecznego zagrożenia ze strony Jezusa, proszą do siebie na naradę swoich odwiecznych wrogów, faryzeuszy. I dochodzi do pojedynku słownego. Słuchać można bez końca, majstersztyk.
   Wujek zaczął czytać półgłosem:


ANNASZ: Witam was w mym domu.
ANANEL: Witamy…
   (rozglądając się ciekawie po scenie):Wielka
   już narada?…
   (po chwili z uznaniem): A ładnie…
   (wskazując fontannę): To tak ciągle sika?…
KAJFASZ (zimno): My teraz sądzimy Nazarejczyka.
ANANEL (słodko a śpiewnie): A bo to gwałt?…
   (patrząc w basen, wzruszony): Pluska sobie…
   (idąc w stronę kolumn): A rybki są?…
   (dotykając ręką kolumny): Marmur… Ha…
   Nie każdy taki dom posiada…
   Ha… bo nie każdy sposobność ma…
   Ja nie zazdroszczę niczego nikomu,
   za to są tacy, co w ozdobie
   widzą od razu grzech…
ANNASZ (cicho do Kajfasza): On drwi.
ANANEL: A cóż?… Kto może… Kogo stać…
   Któryż ubóstwa nie unika?…
KAJFASZ (twardo): My teraz sądzimy Nazarejczyka.
(Między wciąż naradzającymi się Faryzeuszami złośliwe uwagi).
ANANEL (nie odrywając wzroku od kolumny, naiwnie): No?… Uczy…
ANNASZ: Uczy. I obala
   zakon.
ANANEL (jw.): Zakonu nie obali…
ANNASZ: Ale przepisy. Tłumaczenia.
ANANEL(jw.): Przepisy?… Można różnie
   brać…
   Tłumaczyć sobie różnie można…
KAJFASZ (z wewnętrznym rozdrażnieniem):
   Ale obali Synagogę.
ANANEL: (patrząc poczciwie w Kajfasza): Iii…
   Dotąd skarżyć się nie mogę…
   Jest zawsze pełno… Ludność zbożna…
KAJFASZ: Albowiem dotąd jeszcze fala
   nie uderzyła. Grzmi w oddali.
ANANEL: On Synagodze nie jest wraży…
   On Synagogi nie odmienia…
ANNASZ (hamując się, ażeby nie wybuchnąć):
   Tylko umniejsza świetność Thory!
ANANEL: Nic nie umniejszył do tej pory…
ARYSTOBUL (zrywając się): Tylko mówił, żeście ślepi!
   Że komara przecedzacie
   a wielbłąda połykacie!
ANANEL (bardzo niewinnie): Mówił tam kiedyś
   o wielbłądzie…
   I o bogaczu… I o niebie…


(Pomiędzy Faryzeuszami wzrastające zadowolenie, między Saduceuszami oburzenie).
SZYMON (prawie groźnie): Mówił tam kiedyś
   i o sądzie,
   że rodzaj jaszczurczy nie uciecze
   przed piekłem!
ANANEL (jw.): Sądy to człowiecze…
   Takie mówienie, jak się zdarzy…
   Nikt wam nie kazał brać do siebie…
JOAZAR (drżącym od złości głosem): Mówił, że
   domy wyjadacie wdów, modlitwy czyniąc!
ANANEL: Inni znów
   biorą bez modlitw… Czyż to lepiej?…
ANNASZ (ledwie panując nad sobą): Mówił, że
   Pana bez ołtarzy i bez świątyni czcić się będzie.
ANANEL: Po co świątynia?… Pan jest wszędzie…
KAJFASZ (wybuchając): Po co kapłany, chcesz powiedzieć!
ANANEL (pokornie): Ja mogę w ogóle cicho
   siedzieć…
ANNASZ (do Kajfasza): Spokojnie, Synu.
   (do Ananela): Wy pragniecie,
   byśmy leżeli u waszych nóg?
ANANEL: My nic… My sobie… On nie nasz
   wróg…
ANNASZ: A czyj?
ANANEL: A wasz…
JOZUE (wzburzony): A wasz to nie?
ANANEL: Nam dziesięciny lud nie płaci…
KAJFASZ (zacinając się od wewnętrznej złości):
   Więc niby… znaczy… nasza wina,
   że lud rokoszem dzisiaj płonie,
   że staje po Jego stronie?
ANANEL: Ja nie wiem… Swary, gdzie ciężary…
   Zawsze od biedy się zaczyna…
IZMAEL: A wy to niby nie bogaci?
ANANEL: Nie… Każdy w ręku ma rzemiosło…
ANNASZ (grożąc palcem): Które wam rządy już
   przyniosło.
ANANEL: Uczymy a wy ucztujecie…


   – I tak dalej, i tak dalej. To pisane tak plastycznie, że w oczach się samo buduje.
   – No i co? Poradzis zrobić to przedstawienie z książki pana Wiktora? – spytał tata, gdy wróciła do domu.
   – Wujek mówi, żebym spytała o radę księdza proboszcza. Dlatego, jeżeli pozwolicie, poszłabym jutro na Mszę świętą na godzinę ósmą, a potem spróbuję porozmawiać o tym.
   Już na wyrku, przed zaśnięciem, wracało do niej tamto zdziwienie: „Dlaczego wujek powiedział, że Rachelę powinnam zagrać ja?” Na pewno, była zachwycona tą postacią: taką prostą, czystą, taką absolutnie porwaną Jezusem. „Ale żebym to akurat ja miała zagrać?”.
   Ksiądz proboszcz też nie znał tego utworu. Nie znał też tej historii z bratem Albertem, o której opowiadał jej wujek. Obiecał, że przeczyta w najbliższym czasie, ale w żadnym wypadku nie na jutro, bo jeszcze dzisiaj ma jechać na konferencję dekanalną i gdzieś jeszcze. Gdy się od niej dowiedział, że w tej sztuce nie ma Pana Jezusa, z miejsca ustosunkował się do niej negatywnie, ze względu na ludzi. W tej sytuacji już go nawet nie nagabywała, kto by mógł zagrać Judasza. Ale nie dała za wygraną. Powiedziała, że choć przestała chodzić do kościoła na codzienne Msze święte ze względu na ciężkie mrozy, to jutro przyjdzie, bo a nuż księdzu proboszczowi uda się przeczytać, a ona chciałaby usłyszeć jego zdanie, bo już jest naprawdę krótki czas, nawet gdyby się chciało tę sztukę wystawić w Niedzielę Męki Pańskiej, a nawet w Niedzielę Palmową.
   I tak też zrobiła. Na drugi dzień po Mszy świętej zaszła do zakrystii. Ksiądz wyraźnie na nią czekał. Ale w zakrystii nie chciał z nią rozmawiać, jako że – jak to powiedział – jest to dłuższa sprawa. Czekała więc w kościele, bo ksiądz się chyba modlił w zakrystii, potem spowiadał parę narzeczeńską, która miała brać ślub jeszcze przed Wielkim Postem. Ale nawet nie bardzo zmarzła w zimnym kościele. Wykorzystała to czekanie, żeby spokojnie przedłużyć dziękczynienie po Mszy świętej, na której, jak zwykle, przyjęła Komunię świętą. Potem jeszcze odprawiła sobie spokojnie Drogę Krzyżową. I dopiero teraz przekonała się, jak w niej zamieszkała ta sztuka. Ile w niej zbudowała, ile w niej przemieniła, jak bardzo ją odświeżyła i ubogaciła. I to nie na zasadzie nowych obrazów. Przecie ona kończyła się na Ostatniej Wieczerzy, a więc na długo przed początkiem drogi krzyżowej. Ale cały bogaty obszar problemów, który ona porusza, znalazł się dość nieoczekiwanie w jej rozważaniach przy poszczególnych stacjach, które swoim zwyczajem odprawiała, nie korzystając z pomocy książeczki do nabożeństwa, ale po prostu improwizując.
   Na plebanii ksiądz nie poprosił jej do kancelarii, jak się tego spodziewała, ale do jadalni, co było wyjątkiem i wyróżnieniem, którego dostępowało niewielu. Była onieśmielona białym obrusem i dużym stołem, i filiżankami na spodkach, i mlekiem, i kawą podanymi w osobnych dzbanuszkach. Dodała jej otuchy gospodyni, która się do niej uśmiechnęła przyjaźnie, a przede wszystkim sam ksiądz proboszcz, który, gdy się z nią krótko pomodlił przed posiłkiem, wykrzyknął:
   – To cudowna sztuka. Czegoś takiego się zupełnie nie spodziewałem. Od strony teologicznej bezbłędna. Nie poprawna, ale bezbłędna. Mało z tego. Dla mnie przynajmniej, odkrywcze: włożyć całą problematykę społeczną, która jest pomijana przez teologów. Dopiero przez tę sztukę zdałem sobie sprawę z tego, że Jezus nie przyszedł tylko na to na świat, żeby nam przynieść czy oczyścić prawdy już objawione w Starym Testamencie, typu: że Bóg jest duchem, że Bóg jest jeden choć w trzech Osobach, że Bóg się nam objawia w świecie przez ludzi, że Bóg udziela nam swoich darów i tak dalej, i tak dalej. Rostworowski w tym swoim dziele wypunktował, otworzył nam oczy – przynajmniej ja to tak odebrałem – że być chrześcijaninem to budować społeczeństwo, w którym ma panować sprawiedliwość społeczna, w którym nie tylko nie będzie głodnych, nagich, bezdomnych, ale – co dla mnie najważniejsze – w którym każdy ma być wolny, ma żyć w prawdzie: nieokłamywany, niemanipulowany, nietraktowany jak przedmiot, jak rzecz, ale który będzie podmiotem świadomym i odpowiedzialnym za swój los i za los swoich braci.
   Stygło mleko i kawa w dzbanuszkach. Gospodyni, zaniepokojona podniesionym głosem proboszcza czy też nietkniętym śniadaniem zaglądnęła raz i drugi, ale nie śmiała przerywać. Bo ksiądz proboszcz mówił dalej:
   – I nie ma to dotyczyć poszczególnych jednostek! Mamy stworzyć takie społeczeństwo, które byłoby nie tylko sprawiedliwe, ale i wolne. Które samo byłoby podmiotem, które byłoby samorządne. I takie nastawienie jest conditio sine qua non każdego chrześcijanina. Ty sobie zdajesz sprawę, co to znaczy? To znaczy ni mniej ni więcej, że ten, kto tak nie postępuje, tak samo grzeszy, jakby zaprzeczał istnieniu Boga, jakby odrzucał bóstwo Jezusa Chrystusa, jakby zbezcześcił Najświętszy Sakrament. Że obowiązkiem każdego chrześcijanina jest walka o społeczeństwo sprawiedliwe, wolne, stanowiące o sobie, w którym będą ludzie żyli w prawdzie.
   Słuchała tego zupełnie zachwycona. Przyznawała, że nie umiała czytać. Że to, co ksiądz proboszcz wyczytał i zrozumiał, to nawet jej przez myśl nie przeszło. Owszem, od samego początku, od pierwszej chwili, miała przekonanie o prawdziwości tego tekstu i jego głębi, jakimś współbrzmieniu, zgodności z Ewangelią, ale nie dosięgała do tej interpretacji, tym horyzontem, w jakich to dzieło ujmował ksiądz proboszcz. A tymczasem on mówił dalej:
   – I to się kryje w tym tajemniczym, wciąż niezrozumiałym, niezgłębionym przez nas zdaniu Jezusa: cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili. Zdaniu, do któregośmy wciąż jeszcze nie dorośli, które stoi dla nas jako zadanie do spełnienia. Zdaniu, które następuje po tej litanii, jaką usłyszą zbawieni na sądzie ostatecznym: „Byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem nagi, a przyodzialiście mnie”. To zdanie Rostworowski przez swoją sztukę pomaga nam zrozumieć.
   W tym momencie gospodyni po raz trzeci zajrzała do jadalni i nie wytrzymała:
   – Pseprosom wos piknie, jegomość, ale to syćko stygnie, a wyście zmarznieńci i Karolka tyz. Późno, jak pośniodocie, mozecie se jesce gwarzyć az do połednia.
   Dopiero wtedy proboszcz jakby oprzytomniał. Ale nie dał się zbić z pantałyku i odpowiedział:
   – No, to nalewaj, ale to tak nie jest, jak mówisz. Bo śniadanie nie zając, nie ucieknie, a myśl gorsza jest od zająca. Jak jej zaraz nie ujmiesz w słowo, to ci czasem już się straci na zawsze i nigdy nie powróci. Pij, Karolka, jedz. Ale teraz już lepiej rozumiem brata Alberta.
   – W jakim sensie? – spytała, zaskoczona tym stwierdzeniem.
   – Myślę, że Rostworowski wyraził tu idee swojego mistrza. My widzimy w bracie Albercie opiekuna najuboższych, tego, który się zajął miejską hołotą, mówmy: marginesem społecznym naszych miast. A z tego wynika, że on w swojej koncepcji szedł daleko dalej. Jemu chodziło o przebudowę naszego społeczeństwa albo też o zbudowanie nowego społeczeństwa. Właśnie takiego, o którym mówiliśmy.
   Choć bardzo jej było żal przerywać ciąg myślowy, choć słuchałaby tego, co proboszcz przedstawiał, z najwyższym zainteresowaniem, już od dłuższej chwili bała się, że ksiądz proboszcz na tym zakończy, a potem ktoś przyjdzie i urwie się ich rozmowa. Siedziała jak na szpilkach i czekała tylko sposobności, by się włączyć. Uznała, że teraz jest okazja najsposobniejsza, i spytała:
   – A czy widzi ksiądz proboszcz kogoś spośród naszych chłopców przygotowujących się do bierzmowania, który mógłby zagrać Judasza?
   – Kto mógłby zagrać Judasza, tego nie widzę. Mogę ci za to powiedzieć, kto mógłby zagrać Rachelę.
   – A kto? – spytała tknięta niepokojem.
   – Ty.
   „To już ktoś drugi, kto mnie widzi w tej roli” – pomyślała. Nie chciała dociekać ani dopytywać się, dlaczego, żeby to nie było jakąś próżnością, ale pomyślała: „Przecież ksiądz proboszcz jest moim spowiednikiem. Zna mnie na wylot. Przed kim innym mogłabym się wstydzić, ale przed nim nie muszę”.
   – A dlaczego ja byłabym w tej roli odpowiednia? – spytała.
   – Bo jest w tobie tyle samo prostoty i bezkompromisowości co w niej.
   „Boże, żeby to jeszcze chciała być prawda, co ksiądz proboszcz mówi” – myślała zawstydzona.
   – Nie wstydź się, bo widzę, że zaczynasz się rumienić. Mówię to, co myślę. Pytasz, ja odpowiadam.
   – No to jak potrafimy wystawić tę sztukę, jeżeli nie mamy głównego aktora.
   – Nie. W tym roku w żadnym wypadku, bo to po prostu jest już za późno. Do tego potrzeba bite pół roku, jeżeli ma się już rozdzielone role, a więc pół roku czystej roboty z aktorami. Przecież musisz wziąć pod uwagę, że jeszcze chwila, a zacznie się wiosna i ludzie będą mieli jeszcze parę innych rzeczy na głowie, nie tylko przygotowywanie sztuki teatralnej. A ty nie masz nawet wybranych aktorów.
   – A ja myślałam o tym, żeby ta sztuka była grana przez grupę młodzieży, która przygotowuje się do bierzmowania.
   – Zgoda, jeszcze lepiej. Możemy tak zrobić. Zamiast pół roku mamy rok przed sobą. Bez pośpiechu, bez paniki, zaczniemy przygotowywać tę sztukę już teraz. Znajdziemy aktorów, rozdzielimy role, każdy sobie przepisze swój tekst, zacznie się w niego wczytywać, spróbuje się wczuć w swoją postać. Zgoda, ja zapowiem to na najbliższej lekcji. A tobie zatrzymam tę Rachelę. Dobrze?
   – Dobrze. A Judasza?
   – Jak nie znajdziemy nikogo lepszego, to może zagrać go twoja Magda.
   – Ale ja jej tego nie powiem.
   – Dobrze, dobrze – zaśmiał się ksiądz proboszcz. – Ja jej to tak zaproponuję, że będzie zachwycona tym wyróżnieniem.
   Wracała tak zamyślona, że przeszła koło swojego domu, nie widząc go, i gdy znalazła się już w lesie, za wsią, opamiętała się, wróciła ze wstydem, że taka gapa, że nawet do domu trafić nie może.
   Mama już na progu powitała ją pytaniem:
   – No i co? Jegomość przystoł na tom książke pana Wiktora? Bedziecie grali te śtuke?
   – Tak, ale w przyszłym roku. Jednak zaczniemy się przygotowywać już zaraz, bo to trudna sztuka.
   – Judosa fto bedzie groł?
   – Może Gulig – powiedziała wymijająco – nie wiem jeszcze.
   – A ty? Doł ci jakom role?
   – Tak. Żona Judasza.
   – A uno tako sama dobro jak i un? Tyz zdradziła Pana Jezusa?
   – Nie, ona męczennica. Ją zabijają za to, że odważnie wyznawała Pana Jezusa.
   – E, to jo bym taki roli lo ciebie nie kciała.
   Do obiadu jeszcze było trochę. Usiadła przy oknie i zaczęła przeglądać rolę Racheli. Jak to ksiądz proboszcz powiedział? Że ona jest taka sama bezkompromisowa jak ja. Szukała jej wejść. Już na początku znalazła to w rozmowie szpiegów wysłanych przez faryzeuszy z Judaszem, gdy on, mówiąc o Panu Jezusie, nieopatrznie nazywa Go Mesjaszem – nieopatrznie swoim zdaniem – i zaraz usiłuje się z tego wycofać:


JUDASZ: Ojce. Nie chęć zdrożna,
   nie chęć, by naród, co ogłasza
   Bogiem bałwany i ryciny,
   gdy będę z boku przy Rabbim stał,
   by naród krzyczał: „patrzcie syny:
   oto apostoł Messyasza!”
PIELGRZYMI (porozumiewając się wzrokiem):
   Więc Messyasza?
JUDASZ (z lękiem): Nie. Nie mówię.
   Ja nie wiem. Może. Przyjął chrzest…
   naucza… wśród celników je…
   a gdy go spytać, odpowiada,
   że…
RACHEL (gorąco, podniesionym głosem): Że
   Messyaszem jest!
PIELGRZYMI: O!
JUDASZ (przypadając do Racheli i chwytając ją
   za ramię, półgłosem
):
   Ty! Ty głupia!
RACHEL: Odpowiada,
JUDASZ: Ty głupia.
RACHEL (jednocześnie): Odpowiada, że Go tu
   Ojciec słał niebieski,
PIELGRZYMI: Ooo!
RACHEL (jw.): że przed wiekami był poczęty
PIELGRZYMI: Ooo!
RACHEL (jw.): i święty, święty, zawsze święty!
PIELGRZYMI: Ooo! (naradzają się szeptem).
JUDASZ (jednocześnie): Ty głupia! Wiesz ty?
   Za to śmierć!
RACHEL (schylając się po kosz – wyczerpana):
   Uczył: „pod korcem nie kryj Prawdy”.
   Ojcowie. Oto chleb i wino.
   Oto, co z nami jada zawdy.
   (postawiwszy kosz przed Pielgrzymami, siada
   przy studni
).
JUDASZ(podchodząc do Racheli): Usiadłaś?
   Teraz to się wierć!
   I ratuj jakoś! Cóż to? Łezki?
   Nie o nas chodzi.
   (wskazując radzących Pielgrzymów): Nad
   Nim Rada.
RACHEL (której płyną łzy po twarzy): On mi
   i własną śmierć przebaczy,
   lecz tobie, Juda, tobie biada.


   Przeglądała dalej: wszędzie tak samo: konsekwentna, wierna, nieukrywająca się ze swoją wiarą, ryzykująca wciąż wszystko, aż do ostatniej chwili, gdy dobija się do Sanhedrynu, gdzie kapłani i faryzeusze przesłuchują Judasza, a w końcu namawiają do zdrady, i którym on w końcu ulega. Jak to zagrać, jak to powiedzieć?



                                                     cd. rozdziału – s. 6