Biblioteka



s. 6.



 


 


 Ojciec jeszcze przy śniadaniu zapytał go:
– Pójdziesz na egzekucję Sierakowskiego?
– To nawet mój obowiązek.
– Jednego tylko nie rozumiem – mówił ojciec z oburzeniem drżącym w jego spokojnym tonie głosu. – Jak można wykonywać wyrok śmierci na człowieku ciężko rannym. Przecież to nie tylko wbrew jakiemukolwiek prawu, ale wbrew ludzkiemu poczuciu. To już nie jest zbrodnia. To zezwierzęcenie. Ale widzisz. Do tego doszło. Oni sobie z nikogo nic nie robią. Mają w pogardzie własne społeczeństwo. Zawsze zresztą tak było. Traktowali i traktują je jak bydło. Gorzej, jak niewolników. Ale też nic ich nie obchodzi opinia świata. Bo przecież nie można sobie wyobrazić, żeby takie akty bestialstwa zostały przemilczane.
– Zachód temu sam winien. Cóż z tego, że w gazetach przejdzie fala oburzenia. Rządy nie wyciągają z tego powodu żadnych konsekwencji wobec Rosji.
– Tylko, jak będziesz szedł, bardzo cię proszę, uważaj. Wilno to nie Warszawa. Litwa to nie Królestwo. Zdążyłeś się już chyba zorientować.
– Faktycznie, że podobne do jednego wielkiego więzienia. Przynajmniej taka jest atmosfera.
– W więzieniu normalnym obowiązuje jakaś praworządność. Tutaj nic z tego. Jeżeli wzbudzisz podejrzliwość, możesz być zesłany na Sybir.
– Co to znaczy: wzbudzisz podejrzliwość?
– Ha. Otóż właśnie. Co to znaczy wzbudzić podejrzliwość – no, to proste: przestaniesz się podobać. Zdaniem tego kogoś – źle popatrzysz, coś źle powiesz, źle się zachowasz. I to wystarczy.
– Bez procesu?
– Bez. Na tak zwanej drodze administracyjnej. Wystarczy na przykład, że się na czarno ubierzesz.
– Nie pomoże, że mi babka umarła?
– Nie, wywiozą na Sybir, a w najlepszym razie zapłacisz wysoką grzywnę. Jest tu rozbudowana tajna policja zupełnie monstrualnie. Poza tym wielu takich, którzy z nią współpracują. Wreszcie – ludzie donoszą. Podpatrują, podsłuchują. I donoszą.
– Litwini na Polaków, Polacy na Litwinów?
– Nie, tak podział nie przebiega. Po prostu: podłota donosi. Jak dotąd, mamy spokój. Dobrze, żeś z nami zamieszkał. Dom w centrum miasta. Zawsze do nas ludzie przychodzili. Nikt się nie dziwi, że przychodzi ich trochę więcej w związku z twoim przyjazdem. Dobrze, że wziąłeś posadę nauczyciela. To też uprawnia cię do szerszego kontaktu z ludźmi.
– Pójdę już.
– Tylko uważaj, żebyś się komuś nie zaczął…
– Nie podobać – dorzucił.
Dzień był parny. Zbierało się chyba na deszcz albo nawet na burzę. Nastrój w mieście był bardzo poważny. Jakby wszyscy o tym wydarzeniu wiedzieli. Jakby wszyscy w tej tragedii brali udział. Główny nurt ruchu ludzkiego kierował się właśnie w TAMTĄ stronę.
Wyszedł za miasto. Z daleka już zobaczył u podnóża wzniesienia rusztowanie: ze świeżego drewna platforma na palach, znad której sterczała szubienica. Patrzył z oddali, bo dzielił go od rusztowania zwarty tłum ludzi. Było ich już dobre parę tysięcy. Nie chciał się przepychać do przodu. Zatrzymał się wraz z przychodzącymi. Skąd tylu uczestników. Przecież ani tu Sierakowskiego znali, ani o nim wiedzieli. Dopiero po chwili zwrócił uwagę, co stanowi niesamowitość tego tłumu. Panowała cisza. Żadnych pieśni. Żadnych rozmów. Nic. Ludzie stali. A byli wszyscy. Trudno było mu powiedzieć, że przeważała jakaś grupa wiekowa. Starsi i młodzież. Mężczyźni i kobiety. Nawet z dziećmi, nawet na rękach. Stali i czekali. Ale nie było w tym czekaniu zniecierpliwienia. Nawet nie rezygnacja. Smutek? Powaga? Godność? Tak, chyba to było słowo najtrafniejsze: godność. Oglądnął się do tyłu. Ludzie wciąż płynęli. Jeszcze przed chwilą był na końcu. Teraz stał już w zwartym tłumie, który go otaczał. „Nasze narodowe święto”. Akademia ku czci Rzeczypospolitej Polski na wolnym powietrzu. Jest i trybuna, na której będą przemawiali główni reprezentanci narodu i władzy. Podium, gdzie zostanie rozegrany dramat ojczyźniany z wyznaczonymi głównymi aktorami – katem i skazańcem. Za miastem, na wzgórzu. Jak Golgota. Tam też się odbyło takie przedstawienie. Jakoś to sformułowanie nie wywołało w nim poczucia świętokradztwa czy wręcz bluźnierstwa. Wprost przeciwnie, uznał to odkrycie za trafne, adekwatne. Kolejne przedstawienie. Nie pierwsze i nie ostatnie. Ludzie przychodzą: dla nich to organizowane. Każde przedstawienie ma jakieś posłanie, jakiś element moralizatorski. Ma czegoś ludzi nauczyć. Dzisiejsze też ma: niech się przestraszą. Niech się nauczą, czego od nich się wymaga: posłuszeństwa. I za co się karze: za nieposłuszeństwo.
Naraz w tej ciszy, którą przepędzał tylko wiatr, dał się słyszeć daleki dźwięk piszczałek. Jeszcze prawie nierzeczywisty. Jeszcze jak złuda. Bo pojawiał się i zamierał. Ale już za chwilkę realny, ciągły. Wiedział, co to znaczy. Idą. Nawet nie musiał się oglądać. Znał to na pamięć. Nieraz się zastanawiał, skąd ta tradycja takiej orkiestry wojskowej złożonej z piszczałek. Skąd te dziwne utwory muzyczne. I chociaż nigdy nie przeprowadził jakiegoś szerszego studium, to dochodził do przekonania, że to prastare tradycje sięgające czasów barbarzyńskich. Melodie skoczne, ale nie mające nic z wesołości. Skoczne a nie lekkie. Dzikie, groźne, agresywne, okrutne. Już byli całkiem blisko. Za orkiestrą oddział żołnierzy zamykający ze wszystkich stron okratowaną kibitkę-niekibitkę – pudło ciągnięte przez czarne konie. Ludzie rozstępowali się. Za gęstą kratą było ciemno. Nie dostrzegł ptaka schwytanego do klatki. Po przejściu konduktu pogrzebowego tłum się z powrotem zamknął. Jeszcze chwila, a tłum zafalował. Popatrzył nad głowami. Przy rusztowaniu formował się blok żołnierzy odgradzający murem rusztowanie od ludzi. Na podium wchodziły dramatis personae. Zygmunta wprowadzali po schodach dwaj żołnierze, trzymając go wpół. Właściwie nieśli w powietrzu. Pomiędzy dwoma wielkimi mężczyznami wyglądał jak chłopiec. Teraz stał już w białej koszuli rozpiętej na zabandażowanych piersiach. Lewa ręka zwisała bezwładna. Coraz opadała mu głowa. Lekko się chwiał. Chyba był nie całkiem przytomny. Może mu dali jakieś środki uśmierzające ból. Dawno go nie widział. Wydawał mu się teraz jeszcze bardziej kruchy i delikatny. Zaczęto odczytywać wyrok. Wiatr przynosił i rozrzucał poszczególne fragmenty zdań, urwane słowa. Zdawało się, jeszcze moment a Zygmunt runie na podłogę. Jeżeli do tego nie dochodziło, to zasługa tych dwóch dryblasów podtrzymujących go. Odczytywanie wyroku skończyło się ostatnim zwrotem: „przez powieszenie”. I wtedy Zygmunt jakby się obudził. Poderwał głowę i wskazując zdrową ręką na odczytującego, zaczął coś bełkotać. Ten podszedł do niego, aby mu tłumaczyć, odczytując jakiś fragment wyroku. I wtedy się stało. Zygmunt jak przemieniony krzyknął:
– Nie! Jestem żołnierzem. Przez rozstrzelanie.
Ten znowu mu coś mówił. Ale Zygmunt przysłuchiwał mu się najeżony i na koniec powtórzył:
– Protestuję. Nie zgadzam się. Przez rozstrzelanie.
Ale to był też koniec dialogu. Padł rozkaz:
– Wykonać.
Eskortujący chcieli go, jak dotąd, uchwycić wpół, by go poprowadzić na ławeczkę pod zwisający sznur. Ale stało się coś nieoczekiwanego. Zygmunt wyrwał im się i zaczął uciekać w kierunku schodków na dół. Udało mu się uczynić tylko kilka kroków. Został uchwycony za ramiona. Wyrywał się jak szaleniec, wrzeszcząc:
– Przez rozstrzelanie! Przez rozstrzelanie!
Już nie mógł tego znieść. Przecież Zygmunt jest ciężko ranny. Najlżejszy ruch powoduje ból. A to była szarpanina, walka, wyrywali mu wprost ramiona. Ból musiał być zupełnie niepojęty. Patrzył na to, co tam się działo, jakby to on sam był rozrywany. Jakby to jemu rozrywali w tej szarpaninie ranę na piersiach.
– Werble! – usłyszał rozkaz.
Zygmunt był już oplątany ramionami obu żołnierzy. Ale jeszcze krzyczał. I to nie z bólu, lecz z protestu. Przez huk bębnów przebijał jego głos. Ale już go nieśli na ławeczkę, już kat zakładał pętlę, chociaż Zygmunt kręcił głową, wił się jak piskorz i wciąż wrzeszczał. Nawet go nie postawili na ławkę, bo podkurczył nogi, tylko go rzucili w dół. Krzyk ustał jak ucięty nożem. „W Krakowie grają co godzinę hejnał, który się kończy też tak gwałtownie. Trębaczowi strzała tatarska przebiła gardło” – przyszło mu na pamięć jakieś zdanie. Zygmunt wisiał. Jeszcze się rzucił raz i drugi, jakby chciał się z pętli uwolnić. W końcu już wisiał jak wykrzyknik w białej koszuli i w czarnych butach spod niej wystających.
Dopiero teraz usłyszał szloch spazmatyczny. To cała łąka płakała. Niektórzy powtarzali jakieś słowa:
– Jezus Maria. Rany Boskie.
Ale to był płacz wszystkich. Jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył w życiu, żeby tłum płakał. Uklęknął na ziemi. Przyłożył dłonie do twarzy, dopiero teraz spostrzegł, że ma policzki mokre.