Biblioteka



s. 8.



 


 


– Józef, wstawaj, już czas.
– Ja chyba nie pójdę na wigilię. Źle się czuję.
– A co ci jest?
Zienkiewicz usiadł na jego pryczy i mówił dość głośno, żeby go mógł usłyszeć w szumie sypialni.
– Jestem po prostu słaby.
– Ale z czego.
– Myślę, że to wciąż jeszcze skutki drogi.
– Ale przecież to już ponad pół roku.
– A jednak wciąż nie mogę przyjść do siebie.
– Mogę zapalić świeczkę?
– A nie będziemy przeszkadzać? Palą się już jakie?
Widział, jak Feliks rozglądnął się po stuosobowej sali.
– O tak, już jest ich sporo.
– Proszę bardzo.
Przez chwilę Zienkiewicz mocował się z zapałkami i świeczką.
– No, źle nie wyglądasz – powiedział, przyglądając się mu. – Ale pamiętasz, Józek, prosiłem cię, zwłaszcza w jesieni i teraz w zimie: nie pracuj, zapłać zastępcę, bo to odbijanie soli w kotłach to dla ciebie za ciężka robota.
– No, w końcu nie stać mnie na to, bym wciąż wynajmował zastępców.
– Nie stać cię, nie stać cię. Gdybyś miał tylko te pieniądze, któreś rozpożyczył, mówmy: któreś rozdał, to byś mógł sobie zrobić spokojnie jeden rok urlopu wypoczynkowego.
– Nie mogę patrzeć obojętnie, jak ludzie głodują albo w ogóle jak sobie nie mogą poradzić materialnie.
– Tyś nie Rotszyld. To pieniądze rodziny albo przez ciebie ciężko zapracowane lekcjami, których udzielasz.
– Och, daj spokój.
– Myślę, że ty za mało dbasz o jedzenie. A poza tym bez końca pomagasz proboszczowi. Przecież to też cię wyczerpuje. Katechizacja. Odwiedzanie chorych. Dokarmianie. Zbiórka ubrań. Rozdzielanie ich. Dowożenie opału ludziom starym w te mrozy. Księdzem chcesz zostać? Ty, matematyk, inżynier, oficer.
– Ale zostaw już. Wieje wiatr? A jak z temperaturą?
– Poczekaj chwilkę, wyglądnę i powiem ci wszystko. Sam jestem ciekawy.
Został sam. Powrócił do swoich poprzednich myśli. „Jeżeli tylko dożyję. Jeżeli tylko powrócę do kraju, to wstąpię do klasztoru. Chyba do kapucynów”. Dopiero tu, w tej trudnej społeczności widział z całą wyrazistością, jakie ma znaczenie ksiądz. Ile może zdziałać dobrego, ile złego, a na ile zostać niedostrzegalny, gdy jest żaden. Zostać księdzem i pomagać tym, co załamani, opuszczeni, starzy. Uczyć małe dzieci, katechizować młodzież. Nie spodziewał się tego, że potrafi trafić do dziecka, do jego mentalności, że potrafi nawiązać kontakt z młodzieżą – że za nieśmiały. Aż dopiero tutaj przekonał się, że to leży w zakresie jego możliwości. Sam zaoferował swe usługi tutejszemu duszpasterzowi. A teraz już mógłby się zajmować bez końca katechizowaniem i wychowywaniem młodzieży tutejszych rodzin. Gdyby tylko mu starczało sił i czasu. A już nie mówiąc o nawiązywaniu kontaktu z ludźmi osamotnionymi, których tu było w nadmiarze i trzeba było im nie szczędzić czasu ani cierpliwości.
Wracał Feliks.
– No, parę stopni poszło w dół. Będzie 45. Tylko żebyś nie miał wątpliwości: poniżej zera. Tu też nie jest najcieplej, na pewno niewiele ponad zero. Wiatru prawie nie ma.
– Mróz jak mróz, ale najgorszy dla mnie jest wiatr przy takiej temperaturze. Po prostu nie jestem w stanie oddychać.
– Wstawaj, wstawaj. Widzisz, że nasza sala prawie opustoszała.
– Tak nawiasem mówiąc, dokuczają mi bardzo wrzody.
– No widzisz, to są skutki głodowania.
– Nie tylko, nie tylko.
– Zamiast rozpożyczać, dbaj bardziej o jedzenie.
– Już nie narzekaj. Trzy, cztery. Jestem gotów.
Wyskoczył z łóżka. Zadźwięczały kajdany.
– E, dobry jesteś – powiedział z uznaniem – widać, że się gimnastykujesz.
– Czy można inaczej.
Ubierał się.
– Wsadź na siebie wszystko, co masz. Bo niby to blisko, ale po drodze można wszystko odmrozić.
– Wystarczy, że już mam nos odmrożony, wydłużył mi się jeszcze bardziej – zaśmiał się.
– Kiedy?
– Gdzieś na tych ostatnich etapach do Irkucka w tamtą zimę. Wtedy wiało a wiało. Nic nie pomogło. Mimo że łeb okręciłem sobie kołdrą.
– No, a teraz już ani słowa.
Wyszli w ciemność. Mróz uderzył ich jak siekierą. Niby już się powinien był do tego przyzwyczaić, a wciąż zaskakiwał go jak fenomen nie z tego świata. Zapierał oddech, przenikał na wylot. Od zamarzniętej Angary ciągnął przenikliwy wiatr. Tylko ruch mógł ich ratować. A więc szli szybko, wywołując swoiste gwizdy każdym stąpnięciem. Uważał, żeby się nie poślizgnąć. Mrużył oczy, wypatrywał ścieżki w ciemności. Punkty światła prowadziły do celu ich wędrówki: kolejnego dużego budynku dawnych koszar wojskowych, który jaśniał oświetlonymi oknami. „Idziemy jak na roraty szło się w naszych stronach” – pomyślał z uśmiechem. Ale już było lepiej, już łatwiej iść. Już – choć to dopiero parę minut – organizm potrafił jakoś oswoić się z tym szokiem, jakiego doznał po wyjściu na pole, już łatwiej oddychać, już oczy mniej łzawią, już struga wciąganego przez nos powietrza nie pali, tylko każdy wydech wciąż kłębem pary osiadający szronem na wąsach i brodzie. Jeszcze kilkadziesiąt, kilkanaście kroków, kilka. Już mały tłumek otupujący śnieg z butów przy drzwiach i upragnione ciepło.
Nie, ale teraz ciepło nie było ważne. Sala! Sala! Boże. Co za cudo. W kącie ogromny chojar jodły. Gęsty, rozsiadły, ciemnozielony, prawie czarny, obwieszony łańcuchami, wszelakiego rodzaju zabawkami, ale przede wszystkim jarzący się, świecący – utkany gęsto świeczkami. Świeczki wszędzie, na ścianach ozdobionych girlandami uplecionymi z gałęzi jodły. Pachniało lasem. Jak na wiosnę? Jak w lecie? Jak na jesień? Nie! Jak tu. Teraz na wigilię! Nad głowami, z sufitu zwisały żyrandole: koła owinięte świerczyną, na których umieszczone gęsto świeczki. Dopiero teraz spostrzegł, że stoi przy nim Edmund Downar Zapolski, były oficer rosyjski, który się podjął przygotowania wigilii, i przygląda mu się.
– No co, ładnie przygotowaliśmy salę wigilijną, nasz polski wieczernik.
– Człowieku – objął go za szyję. – Bóg ci zapłać. Aleś zrobił ludziom niespodziankę.
– To nie ja sam. To cały komitet, do którego ty też należysz, ale wyłączyliśmy ciebie świadomie, ze względu na twój obecny stan zdrowia. Poczekaj, ale to jeszcze nie koniec. Popatrz na stoły.
Wzdłuż sali, pod ścianą, biegł stół jeden, w głębi były dwa krótsze. Wszystkie przykryte na biało, na nich co parę metrów leżała paczka opłatków.
– Mężczyźni, 40 kobiet i księża. W sumie dużo ponad 200 osób.
– No to jak Usole Usolem, takiego przyjęcia nie było.
Rozglądnął się wreszcie po ludziach. To nie tylko on został zaskoczony tym wyglądem sali. Wszyscy, którzy tylko wchodzili, przystawali oszołomieni tą odświętną szatą.
– A popatrz, co tam obok drzewka. Może dostrzeżesz.
Wspiął się na palce.
– Mój Boże. Szopka.
Szli do szopki przez radosny tłum stojących ludzi, rozmawiających, cieszących się, odświętnych, uroczystych, niecodziennych. Coraz go ktoś pozdrawiał, ściskał rękę, poklepywał po ramieniu, ba, nawet całował. Wśród nich ludzie, których, zdawało mu się, że pierwszy raz w życiu widzi, że nigdy się z nimi nie spotkał. Podeszli do szopki. Pod słomianą wiejską strzechą Święta Rodzina, pasterze, wół i osioł, wszystko jak trzeba.
– Polska szopka.
– Aleście się napracowali.
– Nic to, ważne, że się ludziom podoba. Niech mają trochę radości.
Ale już był czas na rozpoczęcie wigilii. Któryś z księży zaklaskał. Uciszyło się.
– Pomódlmy się wspólnie – zapowiedział ksiądz Onufry Syrwid.
Inny ksiądz, ksiądz Ferdynand Stulgiński, z przygotowaną Biblią w ręce, zaczął czytać fragment świętego Mateusza:
– „Z narodzeniem Jezusa Chrystusa tak było…”
Słuchał. O narodzonym Jezusie w stajni. O pasterzach poderwanych przez aniołów. I starał się w tamtym opisie odnaleźć własną nić. Własną swoją i wszystkich tu zgromadzonych zesłańców, którzy się zeszli, poderwani wołaniem aniołów, do Jezusa.
Ksiądz skończył odczytywanie. A wtedy senior ksiądz zapowiedział:
– Odmówmy wspólnie „Ojcze nasz”.
Zahuczało od ludzkich głosów odmawiających rytmicznie Modlitwę Pańską. Potem jeszcze krótka modlitwa łacińska zakończona błogosławiącym wszystkich i wszystko znakiem krzyża. Znowu głos księdza Onufrego:
– Nie ma gości i gospodarzy. Wszyscyśmy gośćmi na tej ziemi i wszyscyśmy gospodarzami według powołania Bożego. Weźmy opłatki przygotowane na stole i złóżmy sobie ze serca szczerego życzenia. To łamanie się opłatkiem wigilijnym jest obyczajem naszym, polskim, najświętszym. Przeniesionym w sposób niezwykły do liturgii domowej ze Mszy świętej. Wobec tego, po pierwsze, nie spieszmy się, nie uciekajmy w zdawkowe, oklepane słowa, zwroty, zdania. Po drugie, zacznijmy nasze serdeczności od słowa: przebacz, daruj, wybacz, a dopiero wtedy wszystko dobre, co ci serce dyktuje, powiedz. Znowu nie na wyrost. Powiedz to, co chciałbyś, by spełniło się w życiu twojego człowieka z pomocą Bożą, z pomocą ludzi jego ale i twoją, w ciągu roku, postaraj się osobiście o to, by to twoje życzenie przybrało realne kształty. Dopiero wtedy w tym symbolu łamania się opłatkiem rodzi się w nas prawdziwie Bóg: bo rodzi się miłość. Ja osobiście wam wszystkim życzę szybkiego powrotu do ojczyzny i dobrego, Bożego tutaj pobytu.
Jeszcze chwilę panowała wciąż cisza, skupienie i głębokie przejęcie słowami tego mądrego i świątobliwego księdza. Potem poczęto brać opłatki ze stołów i przystąpiono do wigilijnego obrzędu. Pierwszy był przy nim Zienkiewicz:
– Tylko tyle: wybacz za to, co było ode mnie złe i żebyś nam powrócił do zdrowia jak najprędzej.
– A ja ciebie przepraszam za kłopot, jaki ci sprawiam, i życzę, żebyś dalej tak ludziom tutaj pomagał żyć po ludzku.
I tak się zaczęło. I trwało, i trwało. I już na końcu nie czuł nóg, już mu się mieniło od twarzy, już prawie język mu się plątał. I już tylko przy nim jednym kłębili się ludzie. Aż trzeba było ceremoniał ograniczyć do samego łamania się opłatkiem, bez słów, bo zarząd prosił zasiadać przy stole, jako że barszcz stygnie. Usiadł zagarnięty przez Bolesława Oskierkę, który mu wykrzyknął do ucha:
– Siadaj wśród naszej paki, nie musi mieć cię zawsze zarząd.
Tak też się stało. Był Mieczysław Siesicki z Kowieńskiego, Jakub Gieysztor, Kazimierz Laudyn i oczywiście Feliks Zienkiewicz, i Bolesław Oskierko. Już przy barszczu musiał opowiadać, wypytywany na wszystkie strony. Nie spodziewał się, że tyle o nim wiedziano, że tak się interesowano jego życiem, że tak komentowano między sobą wydarzenia z jego życiorysu.
– Ale jak ty się uchowałeś? Przecież otrzymałeś wyrok śmierci.
– Zawdzięczam to mojej rodzinie, że potrafiła go zamienić na 10 lat robót fortecznych.
– No to jak fortecznych, skąd się tu wziąłeś?
– Okazało się, że Omsk jest przeładowany i zamieniono mi wyrok na 10 lat katorgi.
– Owszem, wiedziałem, że z Irkucka zostałeś skierowany do kopalni srebra do Nerczyńska, a więc jeszcze tysiąc wiorst na wschód.
– Bardzo się tego bałem. Pisałem do rodziny. I wyobraź sobie, że jakimś cudem, sam nie wiem już jakim, uzyskali dla mnie zmianę wyroku.
– Szczęście od Boga. Bo tam mało kto wytrzymuje. A jak dotarłeś do Irkucka?
– Podobną trasą jak wszyscy. Z Wilna wyjechałem koleją 11 lipca do Nowogrodu. Tu się skończyła linia kolejowa. Potem statkiem do Permu. Stąd już kibitkami, a więc po dwóch, po trzech katorżników, żołnierz i woźnica, od półetapu do etapu, od etapu do półetapu, grupami po dwieście, trzysta osób. Ural przekroczyliśmy we wrześniu. Za Kungurem potem już Jekaterynburg. Naszym pierwszym miastem syberyjskim był Tiumeń, potem Tobolsk, Tomsk. Przyjechałem tu w listopadzie i zostałem dwa miesiące, bo się przeziębiłem na dobre. Z początkiem lutego Krasnojarsk, no i stąd Irkuck. I tak kończy się moja historia, od kwietnia jestem tu.
Przez te swoje sprawozdania nie bardzo miał nawet czas skończyć rybę, zresztą świetną: po żydowsku, z cebulą. Bo już podawali kutię, trochę cyganioną, bo najwięcej w niej było pęcaku, a już maku, orzechów i miodu – na lekarstwo. Wreszcie kompot z suszonych owoców. Nie, nie spieszono się z podawaniem ani z jedzeniem. Bo to zresztą było więcej rozmawiania niż jedzenia. Gwar panował taki, że odpowiadając na zadawane pytanie musiał wprost prawie krzyczeć, że gdy skończył, czuł się rzeczywiście zmęczony i z przyjemnością przysłuchiwał się relacjom swoich kolegów. Wieczerza powoli dobiegała końca. Sprzątano ostatnie statki ze stołów. Był czas na kolędowanie, jak obyczaj każe i jak przewidywał program. Zaczęło się dobrze. „Wśród nocnej ciszy”, „Gdy się Chrystus rodzi”, „Lulajże, Jezuniu”. Ale to był właściwie koniec. Każda następna kolęda śpiewana była przez coraz mniej osób. Coś się działo. Rozglądnął się po ludziach siedzących przy stole. Z podpartymi głowami na jednej, na dwóch rękach. Niektórzy z ukrytą twarzą w dłoniach. Ktoś całkiem położył głowę na rękach skrzyżowanych płasko na stole. Jakby spał. Trwali ze zwieszonymi głowami. Ci, którzy siedzieli pod ścianą, oparci o nią, tępo spoglądali w sufit albo w choinkę. „Nieobecni. Myślami ulecieli do swoich w Polsce”. Siedzący opodal Józef Łagowski zaczął nieoczekiwanie „Boże, coś Polskę” – co było jak zgrzyt po szkle, dokończone prawie przez niego samego. Zrobiło się ciemno. Większość świeczek się wypaliła. Pozostałe dawały niewiele światła. A równocześnie nikt nie odważał się, żeby zamknąć jakoś ten wieczór, który zaczynał się przekształcać w coś upiornego. Zapanowała cisza przerywana trzaskami dogasających świec. I nagle ktoś z głębi zaczął powoli deklamować:
– „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie.
  Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
  kto cię stracił”.
Myślał, że zmartwieje. Że umrze, tak siedząc. Że wszyscy tak jak on teraz tu umrą, że nie wytrzyma ani on, ani nikt z tu obecnych. Przejęło go zimno, serce najpierw jakby stanęło, a potem zaczęło bić wytężonym rytmem. A ten ktoś mówił dalej… Już widział pola, pagórki i lasy, i łąki, grusze i miedze, niebo i grykę. Zamknął oczy. I już chciał tylko, żeby ten nie przerywał, żeby nie kończył. Niech mówi. Niech tak tylko mówi. Jak najdłużej. Jak długo tylko jego serce potrafi wytrzymać. Nagle usłyszał spazm płaczu. Tuż obok ktoś prawie zaskowytał. Podniósł oczy i zobaczył w tym gasnącym świetle ludzi z twarzami zalanymi łzami, tłumiących szloch, zagryzając wargi. Chowających twarz w dłoniach, z wygiętymi w kabłąk plecami, wstrząsanymi spazmami płaczu. Nagle ktoś krzyknął:
– Skończ! Skończ, bo oszaleję! – poderwał się z ławy i pędem przebiegł salę, runął w drzwi i wyszedł, zostawiając je otwarte.
Potem już w panującej ciszy wyszedł drugi, trzeci. Potem już grupami bez słowa wychodzili. Niektórzy jeszcze na wpół przytomni, zataczając się jak pijani, trzymając się swoich towarzyszy, jak najprędzej na dwór, z tej zaczarowanej izby, gdzie przed chwilą szumiała pszenica falująca lekkim wiatrem, mieniły się w niej chabry, maki i kąkole, buczały pszczoły i trzmiele, a na nieboskłonie niewidoczny skowronek wyśpiewywał swoje trele.