Biblioteka



s. 9.



 


 


 Zerwał się na głos budzika. Jeszcze było ciemno, choć już nie tą ciemnością nocy ale poranka, złamaną zbliżającym się świtem. Gdy wychodził z hotelu Lambert do katedry, szarzało, jasnością kamienną, jaka charakteryzuje zimowe poranki w Paryżu. Białe tynki kamienic przylepionych jedna do drugiej odcinały się ostro od czerni dachów mansardowych pokrytych czarnymi kamiennymi płytkami, od czarnych, żelaznych kratownic balkonowych. Wyszedł z wysepki Świętego Ludwika przez most, mając przed sobą masyw katedry od strony prezbiterium, z gigantycznymi łukowatymi przyporami podtrzymującymi sklepienie i dach. Wszedł od strony głównego wejścia do ciemnego wnętrza. Ogarnęła go, jak zawsze, gdy tu wchodził, ta harmonia nieba i ziemi, jak to nazywał, to wzniesienie ziemi do wsporników, od których żebrowania sklepienia niosły aż ku niebu, ku samym zwornikom. Doszedł do środka, skąd widok na dwie gigantyczne rozety z prawej i z lewej strony, rozpryskujące kamień w regularne żebrowania. Zadźwięczał dzwonek. Wyszedł ksiądz do ołtarza. Msza święta odprawiana w tym monumentalnym wnętrzu robiła na nim zawsze ogromne wrażenie. Dobrze mu tu było. Dobrze mu było w całym Paryżu, którym się zachwycił od samego początku. I wciąż w tym zachwycie i dziękczynieniu trwał. Dziękczynieniu Bogu za to, że go obdarzał nad miarę. Najbardziej Bogu był wdzięczny za Augusta, którego został wychowawcą. Przecież wielu młodych ludzi spotkał w życiu. Ale Gustek był absolutnym wyjątkiem, fenomenem wprost niepojętym, zaskakującym go wciąż, zwłaszcza wtedy, gdy mu się już zdawało, że go zna i jest w stanie przewidzieć jego postępowanie. O niepospolitej inteligencji a równocześnie i prostocie, o gwałtownym charakterze, ale tak opanowanym, że nie zauważył dotąd żadnego wykroczenia przeciwko temu, co się nazywa uprzejmością, o umyśle ścisłego matematyka, a przy tym o wrażliwości poety, konkretny, prawie pragmatyk, a równocześnie głęboko religijny. Gdyby tylko miał zdrowie, mógłby kiedyś odegrać tę rolę, którą chcieli mu wsadzić na barki tak ojciec i cała rodzina, jak wszyscy zwolennicy jego dziada, zmarłego Adama Jerzego Czartoryskiego, którzy by – tak jak tamtemu – tak i wnukowi najchętniej włożyli na głowę polską koronę. Jakże był wdzięczny Bogu za Paryż. Choć mu się czasem zdawał, jak całe to obecne życie, tylko snem. Czasem jeszcze budził się w nocy i był pewny, że to sypialnia stuosobowa w Usolu. Leży na pryczy, a obok niego na wyciągniecie ręki sąsiednia prycza Zienkiewicza, dochodzi do niego kaszlenie, chrapanie, mamrotanie, kroki w ciemności, kuli się z zimna ubrany we wszystko ciepłe pod cienkim kocem, przywalonym kożuchem. Wtedy, zlany zimnym potem, szukał roztrzęsionymi rękami zapałek, świecił świeczkę, bo dopiero wtedy mógł się wyrwać z tamtego świata, bardziej realnego niż wszystko inne, i powrócić do tego obecnego, który wciąż był zbudowany ze zwiewnego muślinu malowanego pastelowymi barwami.
Po powrocie z katedry poszedł do siebie na górę i zabrał się do kontynuowania lektury świętego Jana od Krzyża. To było jego codzienne tu ranne czytanie. Nie spieszył się, choć miałby ochotę pochłonąć jak najwięcej tekstu. Ale przekonał się, że inna to lektura niż zwyczajna. Niosła mu za każdym razem tyle odkryć niespodziewanych, takie otwierała horyzonty, za którymi tęsknił całe życie, na które czekał lata. Była odkrywcza, choć za każdym razem stwierdzał, że przecież on to wszystko w jakiś sposób już wcześniej wiedział, że już to od dawna przeczuwał. Podziwiał za każdym razem świętego Jana, tak jak podziwiał świętą Teresę z Avili, której dzieła czytał poprzednio, do których obiecywał sobie powrócić, świadomy, że i tak nie zdołał nawet części pojąć tego, co jej teksty zawierały. Podziwiał ich, że potrafią tak mówić o Bogu i o tym związku człowieka z Bogiem, który się potocznie nazywa modlitwą, a który naprawdę jest paletą niekończących się form, barw, głębi przeżyć.
Przerwał czytanie, bo chciał skończyć list do swojej siostry, Maryni:
„Zacznę od topografii: dom nasz na wyspie, graniczymy z dwóch stron z Sekwaną, co nam ułatwia komunikację na statkach parowych. Na wyspie kościół Świętego Ludwika, o kilkadziesiąt od nas kroków. Ulica wąska i ciemna, nasz dom najwspanialszy z gmachów. W nim szkółka panienek, w liczbie których jest panna Borzobogata. Mieszkanie zajmujemy au second, jedno wejście od bramy, w loży której jest portier lub jego żona, stale nie wiedzący, kto jest w domu, kto przyszedł lub wyszedł, więc portier na niby, jakby powiedziała Anielcia. Z drugiej strony graniczy mieszkanie z domową kaplicą, przez którą przechodzimy do wewnętrznej sieni. – Mamy dwa duże pokoje, przedpokój i biblioteczkę, bez książek, a przynajmniej bez biblioteki. – Towarzysz mój miły chłopak, choć trochę zwichnięty wychowaniem samotnym. Więcej czuwam nad nim i z nim się bawię (kilka razy co dzień w piłkę) aniżeli go uczę, bo ma nauczycieli osobnych. – Służba składa się z byłego żołnierza z Auvergne, rannego w rękę pod Orleanem, ospałego (zwyczajnie, wracając z kościoła przed siódmą, muszę go budzić) – zresztą bardzo dobrego i chętnego człowieka. – Ale senność cechuje cały dom, który jeszcze po siódmej jest pogrążony we śnie z bramą zaryglowaną, jakby w czasie oblężenia. Toteż najtrudniejszym zadaniem dnia jest wydobycie młodzieńca ze snu do jawu”.
Nie skończył, bo uświadomił sobie, że najwyższy czas zabrać się do budzenia Gustka, który czytał do późna w noc, „a rano, oczywiście, nie można go wołami z łóżka wyciągnąć”. Ale tym razem nie było tak źle. Poczekał, aż się wykąpał i ubrał, zeszli na dół na „małe śniadanie”.
– A w którymż to kościele był dzisiaj mój czcigodny mentor na Mszy świętej? – zapytał go August, śmiejąc się. – Proszę pozwolić, że spróbuję zgadnąć. Kościół parafialny St. Louis, kościół Świętej Genowefy, przypominający Panteon, kościół Świętej Klotyldy, kaplica Sióstr Wizytek, kościół Jezuitów przy ulicy Servres, église polonaise de l’Assomption, który obsługują zmartwychwstańcy, czy katedra?
– Dzisiaj katedra – odpowiedział, również się śmiejąc. – Ale nie kpij ze mnie. Jeżeli nie miałem prawdziwego kościoła prawie przez dziesięć lat, to teraz muszę sobie odbić. A poza tym, ty mówisz: „Nie wystarczy pomodlić się w domu? Trzeba iść do kościoła w tym celu?”. Koniec cytatu. Czy nie tak?
– Dokładnie tak.
– Otóż ja nie jestem artystą. Jeżeli, to tylko budowniczym. Otóż obiekt architektoniczny typu kościół jest wyrazem wiary tych, którzy go budowali. Tym bardziej cały jego wystrój: ławki, stalle, konfesjonały, ołtarze, rzeźby, witraże, obrazy. Każde dzieło sztuki jest wyrazem tego, co w artyście żyje. My, którzy odbieramy dzieło sztuki – patrzymy, słuchamy – docieramy do tamtego przeżycia. Innymi słowy: dzieło sztuki religijne, muzyczne czy plastyczne, pomaga nam w zbliżeniu się do Boga, pomaga nam, by uruchomione w nas zostały pokłady duszy może dotąd jeszcze uśpione. I żeby było śmiesznie, to co się dzisiaj głosi jako tezy nowatorskie, Kościół praktykuje konsekwentnie przez cały czas swego istnienia.
– No dobrze. Zgoda co do kościoła jako dzieła sztuki. Ale sama liturgia Mszy świętej czy też nabożeństwa?
– To samo z liturgią. To też jakieś dzieło sztuki i ono też nam przekazuje treści religijne.
Kończyli „małe śniadanie”, gdy lokaj dał znać, że nauczyciel do matematyki już przyszedł. Powrócił do listu, aż posłyszał otwieranie i zamykanie drzwi pokoju Gucia, potem kroki nauczyciela po schodach w dół. Poderwał się od pisania. Wypadł ze swojego pokoju, zastukał do Augusta.
– Proszę, niech pan wejdzie, panie Kalinowski – posłyszał.
– Żyjesz? Wymęczył cię ten matematyk bardzo?
– Nie, nie, nie bardzo, tylko zdenerwował mnie trochę, bo się upierał do końca, że tego zadania ostatniego nie rozwiązałem sam, ale na pewno mi ktoś musiał pomagać. Że pierwsze dwa jeszcze, jeszcze – choć z biedą – mógłbym sobie sam poradzić, ale trzecie jest z pewnością pańskim dziełem.
– I nie uwierzył do końca?
– Nie uwierzył.
– Bóg z nim, a my chodźmy do parku pograć trochę w piłkę. Chociaż na krótko, bo już niedługo dwunasta, czyli śniadanie.
Gdy już schodzili na dół ze swojego drugiego piętra, Gustek powiedział do niego:
– Co ja bym miał, gdyby pan nie pojawił się w tym domu. Albo bym dawno zwariował, albo umarł na melancholię. A tak się pana bałem.
– Mnie? Czemu? Gucio, czemuś ty się mnie, stary chłopie, bał. Nawet jużeś ciut wyższy ode mnie.
– Bo się mój książę ojciec odgrażał, że wreszcie przyjdzie na mojego wychowawcę patriota, który dziesięć lat za swoją polskość na Sybirze przecierpiał – nawet został początkowo skazany na śmierć za swój udział w powstaniu – to on mnie Polski nauczy.
– Ach, to dlatego byłeś na mnie z początku tak najeżony. A tymczasem ode mnie na temat powstania czy Sybiru, czy nawet miłości ojczyzny, niewiele słyszałeś.
– Chyba żem spytał. Ale jak to było, że mój ojciec pana znalazł?
– Brat mojego kolegi ze Sybiru, redaktora Oskierki, kiedyś polecił mnie twojemu ojcu jako wychowawcę, argumentując, że na Sybirze również tym się zajmowałem. Potem spotkałem się z twoim ojcem w Krakowie, w lesie Wolskim, w pałacu księżnej Marceliny Czartoryskiej, gdzie sprawę ostatecznie dogadaliśmy. No to gramy. – Sięgnął po piłkę leżącą w koszu. – Może wezmę również rakietki, to byśmy zagrali w wolanta.
Wyszli do ogrodu. Było chłodno.
– Nie będzie ci za zimno? Może weź coś na siebie, przecież to zima.
– Nie, zaraz się i tak rozgrzejemy.
Ustawili się jak codziennie i grali. Niedługo zresztą. Bacznie się Gustkowi przyglądał i gdy tylko zauważył pojawiające się ceglaste rumieńce na jego twarzy, przerwał grę.
– Mam dość – powiedział do Gustka. – Dziękuję. Chodźmy na górę, weź prysznic, pamiętaj tylko, wytrzyj się ręcznikiem do czerwoności. Radzę ci tak, bo i sam tak robię.
Za chwilę już wołał pod jego drzwiami:
– August, schodzimy, już bije dwunasta.
Schodzili na dół do jadalni zmęczeni ale i odprężeni, „jak dwaj kumple, choć – przyszło mu do głowy – jeden ma już prawie całe życie za sobą, a drugi prawie całe życie przed sobą. Gustek to rocznik 58, ma 16. Ileż ja mam lat”. Z niedowierzaniem stwierdzał po raz tysięczny: rocznik 1835, a więc obecnie, w roku 1873, czterdzieści bez lat dwóch.
– Czy pan naprawdę chce być zakonnikiem?
– Tak, naprawdę.
– Ale dlaczego do karmelitów. To jeden z najcięższych zakonów. Obowiązują jakieś nocne wstawania, jakieś nocne modlitwy i dużo milczenia.
– Najchętniej zostałbym pustelnikiem. Jakoś bardzo tęsknię za samotnością, milczeniem i modlitwą. Za samotnością choćby dlatego, że przez dziesięć lat na Sybirze żyłem wciąż w tłumie, wciąż otoczony gadaniem i sam gadający. Brakowało mi modlitwy. Nie umiałem się modlić, jak zresztą nadal nie umiem się modlić, choć starałem się o to i staram się nadal. Spodziewam się, że ten zakon, który żyje tradycją największych mistrzów modlitwy: świętego Jana od Krzyża i świętej Teresy z Avila, pomoże mi na tej drodze. Bo uważam, że nie ma ważniejszej czynności człowieka jak modlitwa. Dopiero wtedy: będąc blisko Boga przez modlitwę, można iść do ludzi – można im nieść Boga sobą. Święty Tomasz z Akwinu powiedział: Contemplata aliis tradere: ludziom można przekazywać tylko to, co się samemu przemodliło.
– A jak sobie pan to wyobraża. Przecież z karmelitami w Polsce nie jest najlepiej. Nie mam dobrego rozeznania, ale to zostało spowodowane przez, chyba, kasację.
– Wymyśliłem sobie drogę. Wstąpię do klasztoru w Grazu i tam odbędę nowicjat. Już pisałem w tej sprawie do nich. Jeszcze chętnie pojechałbym do Linzu, do prowincjała, ojca Bertholda, któremu podlega również Galicja, aby uzgodnić szczegóły. Chodzi tu również o to, że w 1877 roku – zakładam, że to wtedy będzie możliwe do zrealizowania – będę miał 42 lata, a wtedy potrzebna jest dyspensa z Rzymu, żeby takiego starca przyjąć do klasztoru, nie mówiąc o tym, że nie mam żadnych listów polecających od biskupa. Bo przecież mój biskup to Wilno. Po nowicjacie filozofię i teologię będę studiował u karmelitów. Najprawdopodobniej w Györ-Raab na Węgrzech. Oczywiście, jeżeli wszystko dobrze pójdzie w nowicjacie. Jak już wiem, mistrzem nowicjatu w Grazu jest ojciec Terezjusz, niemożliwie surowy i wymagający człowiek, który sieje spustoszenie wśród szeregów kandydatów. Po otrzymaniu sakramentu kapłaństwa pojadę do Krakowa, do kardynała Dunajewskiego – a będzie to rok chyba 1882, a ja będę miał 46 lat. Niewiele więc życia zostanie na służbę ludziom w stanie kapłańskim. Ale lepiej później niż wcale, jak to mówi nasze przysłowie. Są jeszcze sprawy, które, boję się, że w tym czasie mogą się wydarzyć. Choruje moja siostra, Marysia. Nie wiem, co z moim ojcem w Hrozowie, bo się dopytać nie mogę, ale to już wiek, no i zdrowie nietęgie. Ale skąd przyszliśmy na to, że ja ci naraz opowiadam swoje plany życiowe?
– Nie bardzo wyobrażam sobie dalsze życie bez pańskiego towarzystwa.
– Nie odejdę wcześniej niż wyprowadzę cię na jakąś prostą.
– To znaczy?
– To znaczy, jak wiesz, chciałbym, abyś uczęszczał do normalnego liceum, najchętniej z internatem. Bo tobie…
Już wchodzili do jadalni. Przy stole zastali siedzących.
– A o czym że to rozprawiacie, że aż was z klatki schodowej do jadalni słychać? – spytał ich książę Władysław, któremu akuratnie lokaj nalewał kawę do filiżanki.
Gustek witał się z mamą i tatą, witał się i on z księciem i z księżną. Równocześnie odpowiadał na pytanie:
– Tłumaczyłem Augustowi, że na moje rozeznanie nic mu nie brakuje, oprócz towarzystwa rówieśników i mądrzejszych nauczycieli i lepszego pedagoga, nie takiego jak ja. Jak mości książę pozwoli, mam konkretną propozycję – bo już trochę rozglądałem się w tej materii: kolegium jezuitów dla Gustka, tu, w Paryżu, w dzielnicy Vaugirard.
– Propozycja godna zastanowienia i przedyskutowania. Zobaczymy, co powiedzą na to lekarze: czy gruźlica jest już na tyle zaleczona, że mógłby podjąć normalną naukę. Ale o tym jeszcze kiedyś porozmawiamy szerzej. Trochę się spieszę, bo dano mi znać, że nasz marchand ma jakieś świetne, szesnastowieczne polonica w znakomitym stanie i chce, żebym je oglądnął. Ale, żebym nie zapomniał – zresztą w tym celu tu przyszedłem, by ciebie, Gucio, uprzedzić. Dziś na obiedzie będziemy mieli młodego polityka galicyjskiego, pana hrabiego Gołuchowskiego. Młody, bo to rocznik 1849, ale podobno duże rokuje nadzieje. To spotkanie ciebie, Guciu, powinno szczególnie zainteresować, a i pana Józefa. No, ale teraz spieszę się.
Słuchał tego i znowu żal mu się zrobiło, już nie po raz pierwszy, gdy patrzył, jak ginie to, co tu było. „Przecież po upadku powstania listopadowego ten Hotel Lambert był stolicą Polski, którą stworzył książę Adam Czartoryski – król Polski, choć niekoronowany, jak go powszechnie nazywano. Tu się wszystko działo, tu zbiegały się prawie wszystkie nici życia politycznego, kulturalnego Polski przez kilka dziesiątek lat” – myślał z żalem.
Doszli do przystani parostatkowej znajdującej się w pobliżu ich domu, aby się udać na lekcję fizyki. Stojąc tak, August zaczął nagle mówić na ten temat, jakby czytając jego myśli, jakby odpowiadając na nie:
– Odszedł stary książę, mój dziadek, Adam Jerzy, w 1861 roku. I szkoda niepowetowana. Chociaż musiał. Miał 91 lat. A tak go brakowało w okresie powstania styczniowego. Gdy patrzę na jego życie, nigdy nie dość mi podziwu. Co on zdziałał, co on zamierzał. Nie wszystko mu wychodziło. Zawodziły go często karty, na które stawiał, ale nie rezygnował, wciąż podejmował nowe działalności, opętany jedną myślą: niepodległością Polski.
– A co cię tak najbardziej w jego życiu urzeka?
– Choćby sam początek, jego młodość, jego przyjaźń z księciem Aleksandrem, późniejszym carem. Marzenia, wraz z nim, odbudowania Polski w jej dawnych granicach. Gdy się to nie udało, rzecznik rozwiązania sprawy polskiej w oparciu o Rosję, w latach 1804-1805, w tak zwanym planie puławskim, jak i na Kongresie Wiedeńskim 1813-1815. W Królestwie Polskim przywódca legalnej partii opozycyjnej. W czasie powstania listopadowego wykonał woltę. Został prezesem Rządu Tymczasowego. Od 1833 poszedł na emigrację do Paryża. Stał się przywódcą Hotelu Lambert. Odtąd widzi możliwość odbudowy Polski w antyrosyjskiej polityce państw zachodnich, w rozwoju ruchów narodowych w Europie południowo-wschodniej, które popiera przez swoich agentów wciąż tam wysyłanych. W czasie Wiosny Ludów liczy na rozpad Austrii, popiera rewolucję węgierską i włoską. W czasie wojny krymskiej 1853-1856 patronuje polskim i niepolskim formacjom wojskowym tam tworzonym. A w ogóle był człowiekiem, który nie dawał spokoju rządom państw Europy, ale i Stanom Zjednoczonym. Wciąż upominał się o sprawę Polski, był wciąż obecny na terenie międzynarodowym. A teraz pół hotelu przeznacza się na cele dobroczynne dla dziewcząt.
– Nie bądź taki surowy. Hotel nie należy do twego ojca, ale do jego siostry, Izy Działyńskiej, co wiesz dobrze.
– To świadczy przeciwko mojej rodzinie, która się powinna dogadać w takich sprawach. Nie jestem przeciwko dobroczynności, ale to miejsce powinno być przeznaczone na cele wielkiej polityki Polski. Oczywiście, jak jej brakło, niech będzie pensjonat. A syn wielkiego Adama – mój ojciec – zajmuje się zbieraniem bibelotów do swojego muzeum, które wsławi jego nazwisko i nazwisko jego rodziny na wieczność całą. Być to może, że i tak to będzie. Jak go nie stać na co innego, niech zbiera po antykwarniach paryskich i po kościołach polskich nadal starocie, ale niemniej żal tamtego, które tętniło tu życiem.
– Ojciec twój prowadzi również życie polityczne. Stał na czele partii Białych i przystąpił do powstania.
– Kiedy? Wtedy, gdy powstanie straciło swój pierwszy impet – gdy Francja łaskawie okazała zainteresowanie. Dopiero wtedy? A teraz zajmuje się popieraniem autonomistów galicyjskich. I to wszystko. Sprawdza się tu stara prawda. Syn został zdominowany przez wielkiego ojca. Żył w jego cieniu i taki pozostał. Jeżeli ktoś przez pół swojego życia jest chłopcem na posyłki, to przez następne pół nie może nagle przemienić się w króla, zasiąść na tronie i kierować życiem narodu. Księciu Władysławowi, mojemu ojcu, pozostał tylko profil po Adamie Czartoryskim, więcej nic.
Słuchał tego, co August mówił, zupełnie zaskoczony. Nigdy dotąd nie wypowiadał się na temat swojego ojca. Zaskoczony był surowością tych stwierdzeń.
– Proszę mnie dobrze rozumieć, ojca kocham ponad życie i bardzo mi go żal. Ale jak mogę mu pomóc. Powiedzieć mu prawdę? Po co. Na to, żeby mu zrobić przykrość. Przecież sam pan widzi, jak tu wygląda życie. Grobowiec rodzinny. Któż jest przy stole na śniadaniu czy na obiedzie. Nie mam nic przeciwko tym ludziom. Przecież ich szanuję. Zwłaszcza moją drugą matkę. Jak pan wie, moja matka, Maria Ampano, córka królowej hiszpańskiej Marii Krystyny, po której, jak mój ojciec mówi, odziedziczyłem urodę i suchoty, zmarła w 1864 roku. A mój ojciec w 1872 ożenił się z księżniczką orleańską Małgorzatą Nemours, wnuczką króla Ludwika Filipa. Zresztą prawie bezustannie chorującą. A więc na obiedzie jest codziennie moja druga matka, jej stała towarzyszka, miss Detkins, poza tym siostra mojej drugiej matki – zauważył, że Gustek nigdy nie posłużył się słowem „macocha” – księżniczka Blanche d’Orleans i jej guwernantka, mlle Bernard, pan Błotnicki – oczywiście kochany Bobo – zasłużony wielce i wielce poczciwy – bo wychowywał Juliusza Słowackiego, od 23 roku sekretarz mojego dziadka Adama, wychowawca mojego ojca i stryja Witolda, w końcu jakoś i mój, uroczy, najmilszy, ale przecież on ma ponad 80 lat. Wreszcie mój ojciec. I koniec.
Podpłynął stateczek. Weszli na pokład. Gustek, podobnie jak on sam, lubił tę drogę parostateczkiem: jednostajny rytm pracy maszyny parowej, którą dało się odczuwać pod nogami. Mielenie wody przez koła napędowe, przypominające mu młyńskie koła, i te widoki przesuwające się przed oczami. Mijali powoli po prawej stronie, tuż w pobliżu, Hôtel de Ville, po lewej z daleka przecudowny masyw katedry Notre Dame, na którą nigdy dość patrzenia, tuż zaraz Palais de Justice, za chwilę po prawej olbrzymi Louvre. Potem już ciągnęła się zieleń ogrodów les Tuileries. Nad Sekwaną unosiła się leciutka różowawa mgiełka, jak to często o tej porze dnia, nadając tym krajobrazom wymiar jakiś nierzeczywisty.
– Nic w tym domu się nie dzieje. Wieczorem o dziewiątej wszyscy w łóżkach, dom zamknięty na cztery spusty. Ani my u nikogo nie bywamy, ani nikt u nas. Żeby chociaż jakiś teatr albo koncert. No, może raz na rok. I to jest rezydencja Czartoryskich? Po co my w ogóle mieszkamy w Paryżu. Siedzieć w Sieniawie i to nam wystarczyć powinno.
– Czekają na ciebie, aż dorośniesz.
– Na mnie – uśmiechnął się z goryczą. – Po pierwsze, nie mam zdrowia. Gruźlica mnie zżera. A po drugie, jak mogę wyrosnąć na wielkiego polityka w takim środowisku. Mogę zostać najwyżej matematykiem, bo tu liczy się myślenie ścisłe, i koniec.
– Albo jeszcze księdzem.
– Też nie, bo, jak w wypadku polityka, i tu potrzebne jest tęgie zdrowie.
Wysiedli przy place de la Concorde. Przecięli go. Popatrzył wzdłuż Champs Elysées, na końcu których górował Arc de Triomphe, i za chwilę byli na miejscu.
Odczekał na niego, dopóki nie skończyła się lekcja. Wracali tą samą drogą. Ale już nie rozmawiali. Może Gustek był zmęczony lekcją, może było to skutkiem ostatniej rozmowy. Zdążyli, aby się jeszcze umyć, przebrać i na czas zejść o 19 na obiad. Chwilę stali w jadalni przy oknie, rozmawiając na temat następnego dnia i przewidzianych zajęć, aż z gabinetu wyszedł oczekiwany gość z księciem Władysławem. Spokojny, uprzejmy, z galicyjskim akcentem swojej francuszczyzny. W którymś momencie, gdzieś koło drugiego dania, z samej chyba czystej uprzejmości, zahaczył o niego.
– O ile dobrze usłyszałem, Kalinowski pańska godność. A z których Kalinowskich, jeśli można spytać?
Wyjaśnił pokrótce.
– Sybirak – książę dorzucił.
– Tak to jest, mości książę. Będąc tu, w Paryżu, coraz spotykam sybiraków – zesłanych za udział w powstaniu styczniowym.
– Szkoda tylko, że nasz znakomity wychowawca Augusta wybiera się do klasztoru.
– Pokutować za błędy swojej młodości – zażartował Gołuchowski.
– Nawet chyba tak tego nie formułuje, jeżeli wolno mi interpretować pańskie, panie Józefie, zamiary. Chce w ten sposób służyć ojczyźnie.
– A do jakiegoż to klasztoru?
– Do karmelitów ciągnie go moja bratowa, też karmelitanka, siostra Ksawera, w Krakowie, na Łobzowie. Chce, by wstąpił do Czernej pod Krakowem, by wspomóc, po kasacie nie mogący się podnieść, tamtejszy klasztor. Bardzo godny polecenia cel. Słyszałem, że w nim, oprócz ojca Tyrki Józefa, Polaków wcale nie ma, tylko Austriacy i Francuzi, jeżeli się nie mylę. Ale wróćmy do naszego tematu.
– My w Galicji nie chcemy dopuścić do tego, co się stało w Królestwie. Przecież styczniowe powstanie spowodowało straty niewyobrażalne. Dopiero po latach udaje się nam uzyskać jaki taki obraz. Wam – przepraszam, że się z tym zwracam do pana, panie Kalinowski – paliły się ręce do wojaczki, a koszty ponosił naród.
– Pan Kalinowski akuratnie szablą nie walczył. Był komisarzem do spraw wojny na Litwie.
– To i większa odpowiedzialność. Nie chcę tu nikogo obwiniać, ale warto przytoczyć parę danych. Otóż na podstawie naszych pobieżnych obliczeń w powstaniu uczestniczyło w sumie około 200 tysięcy ludzi, co jest ilością zawrotną, biorąc pod uwagę warunki, w których to powstanie się rozgrywało, z tym, że w poszczególnych okresach siły walczące wynosiły najwyżej 30 tysięcy żołnierzy. Stoczono 1200 bitew i potyczek. Na Sybir wysłano 38 tysięcy powstańców, w tym najwięcej z Litwy i Białorusi. Wyroków śmierci przez powieszenie wykonano co najmniej 670. Ilość poległych trudno nam obliczyć, tym bardziej, że początkowo wojska carskie nie brały jeńców, tylko ich zabijały i dobijały rannych.
– Straty przerażające. Ale nie tylko w ludziach. Również i w dobrach materialnych.
– Otóż w Królestwie skonfiskowano 1660 majątków, a na ziemiach zabranych 1800.
Na chwilę zamilkł.
– Właśnie my tego chcemy uniknąć i do odzyskania niepodległości dążymy na drodze dyplomatycznej.
– Już o tym mówiliśmy przed chwilą – wtrącił książę – ale niech pan będzie łaskaw, już bez szczegółów, powtórzyć wasze zamierzenia.
– Otóż naszym dążeniem jest, aby utworzyć federację trzech państw, Austrii, Węgier i Polski.
– Początku tej orientacji – włączył się Gustek – można by chyba dopatrzyć się w adresie szlachty galicyjskiej do cesarza austriackiego: „Przy tobie, najjaśniejszy Panie, stoimy i stać będziemy”. Nieprędko im to zapomni naród polski.
Zapadła nieprzyjemna cisza. Gość stropiony zdecydował się kontynuować rozpoczętą myśl:
– Nie mamy zamiaru przedstawiać Austrii wszystkich naszych planów. Mogliby się przestraszyć ich. Wobec tego na razie pokazujemy im nasz plan minimum.
– A rozmawialiście na ten temat z Berlinem? – powiedział znowu nieoczekiwanie August.
Książę Władysław zaskoczony zareagował negatywnie:
– O czym ty, Guciu, mówisz.
– Nie, nie – poparł Gustka gość z Galicji – bardzo trafna uwaga. Wiedeń jest, oczywiście, mocarstwem samodzielnym. Niemniej, pozostaje w zażyłych stosunkach z Niemcami, nawet pod niektórymi względami można by mówić o zależnościach. Ale odpowiadam na słuszne pytanie: nie, nie rozmawialiśmy, ponieważ byłby to z naszej strony polityczny nietakt. Pozostawiamy to naszym kolegom dyplomatom austriackim, którzy są nam bardzo życzliwi.
– W dyplomacji nie ma miejsca na takty albo nietakty, ani na życzliwość. Jest tylko twarda gra. Jeżeli nie pójdziecie do Berlina, to okazujecie tylko waszą słabość. A na życzliwość austriackich kolegów nie macie co liczyć – pan hrabia daruje – nie bądźcie śmieszni.
Słuchał Augusta, jakby go pierwszy raz spotkał w życiu. Nie spodziewał się, że ma takie wiadomości i, co więcej, że go stać na takie wypowiedzi. A on znowu przycichł. W jadalni trwała konsternacja. Wobec tego Gustek kontynuował temat:
– Pamięta pan memorandum, jakie feldmarszałek von Kuhn wystosował do cesarza Franciszka Józefa w 1870 roku: „Musimy wykorzystać rewolucyjnych Polaków do walki przeciw Rosji. Musimy przyrzec oddzielenie ich kraju od Rosji, nawet jeśli musielibyśmy w tym celu poświecić Galicję”. Nie muszę chyba tego tematu szerzej rozwijać. I idąc tą samą drogą: rozmawialiście o tej sprawie z Budapesztem?
– Co do Węgrów nie mamy żadnej wątpliwości, że nam sprzyjają i będą nas popierać. Przecież nawet przysłowie polskie mówi: „Węgier, Polak – dwa bratanki”.
Przygasł, napotkawszy spojrzenie Augusta.
– Proszę kończyć, proszę kończyć, bo ono jest dopiero w całym brzmieniu trafne: „I do szabli, i do szklanki”. Ale nie do dyplomacji. Jakże sobie pan wyobraża, że Węgrzy chętnie przystaną na trzeciego, równego sobie partnera. Wiedeń może się tego nie bać, liczy na korzyści: łudzi się, że kiedyś może Rosja odda im Królestwo a Prusy – Wielkie Księstwo Poznańskie. I w ten sposób zgromadzi przy sobie 20 milionów Polaków. Ale dla Węgier – tylko strata.
– W pewnej mierze ma książę rację, ponieważ faktycznie niektóre koła węgierskich dyplomatów, gdy im przedstawiliśmy nasze propozycje, wyraziły całkowite désintéressement. Ale, wasza książęca mość – tu zwrócił się do księcia Władysława – jak widzę, rośnie w tym domu godny następca księcia Adama. Czyżby był to jakiś genius loci ten hotel Lambert?