Biblioteka



s. 10.



 


 


 Zasłuchał się w zmartwienia, które mu przedkładała stara kobieta spotkana w przedziale. Choć wciąż przeszkadzała mu rozmowa prowadzona na ławce za jego plecami. Jak się domyślał z tonu głosu, to był młody mężczyzna i dziewczyna. Choć rozmawiali prawie szeptem, choć to, co mówili, było wytłumiane przez stukot pociągu, to przecież dolatywały do niego poszczególne słowa. Była tam i rewolucja, i Łódź, i Traugutt, powstanie i robotnicy. Głos chłopca był twardy, stanowczy, uparty, czasem nawet gwałtowny, pełen pogardy i gniewu. Głos dziewczyny był spokojny, tłumaczący, czasem proszący, błagający, zaklinający.
Nawet nie zauważył, że pociąg się zatrzymał. Pojechałby z pewnością dalej, na szczęście przywrócił go do przytomności okrzyk konduktora tuż pod jego oknem:
– Krzeszowice! Kreisdorf!
A więc przeprosił staruszkę, która go i tak jeszcze zdążyła pocałować w rękę. Wstał. Mignęły mu przez okno głowy sąsiadów zza oparcia, którzy wcześniej wyszli z wagonu – płowa czupryna chłopca i czarna, z długimi warkoczami, dziewczyny. Zagarnął węzełek i szybkim krokiem przeszedł do drzwi wyjściowych. Pociąg wciąż jeszcze stał. Jeszcze tylko mały kłopot z wysiadaniem. Tłumoczek, poręcz, habit. Ostro schodzące schody wagonu donikąd, bo z ostatniego stopnia trzeba było zeskoczyć na tłuczony kamień, którym wysypany był peron. „A to już nie te lata” – uśmiechnął się do siebie. Na szczęście pomógł mu konduktor, który wyrósł niespodziewanie jak spod ziemi. Podziękował mu:
– Bóg ci zapłać, drogie dziecko.
Znali go tu wszyscy. Tyle lat już przecież jeździł z Krakowa do Krzeszowic, z Krzeszowic do Krakowa. I szanowali. Powstaniec – najczęściej go tak nazywali. Szukali jego towarzystwa, wykorzystywali, że chodził pieszo do Czernej, aby się do niego przyłączyć i porozmawiać trochę. Bywało, że go przepraszali za swoją natarczywość. Bronił się: „Na to jestem. Dla was jestem”.
Dzień był słoneczny. Upalny. Na szczęście wiał lekki wiatr od strony Tenczynka. Pełnia lata. Na niebieskim niebie słońce wiszące wciąż jeszcze wysoko, choć już była popołudniowa godzina. Nie miał dziś żadnej sprawy ani w Nowej Górze, ani w Czatkowicach, ani w Paczółtowicach. Nie wchodził w miasteczko. Z przyjemnością zagłębił się w park niosący chłód i cień. Przed domem zdrojowym na dróżkach spacerowych snuli się kuracjusze popijający wodę mineralną z porcelanowych kubków. Skierował się w stronę kościoła czerwieniejącego świeżą cegłą. Choć nie przepadał za neogotykiem, ten kościół uważał za wyjątkowo udany. Wszedł do środka, przyklęknął na chwilę. A potem ścieżką, wzdłuż strumienia, wszedł na drogę do Czernej. Wapienna bita szosa, po obu stronach odgrodzona od pól fosą, odcinała się ostro swoją bielą od zieloności traw. Za fosą żyto, na przemian z ziemniakami, falowało na wietrze, który jeszcze bardziej dał się odczuwać teraz na otwartej przestrzeni.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – dogoniło go pozdrowienie.
– Na wieki wieków – odpowiedział.
Odwrócił się i przystanął. Jakiś chłopiec, gimnazjalista, najwyraźniej chciał mu towarzyszyć. W granatowym mundurku, wysoki, z sypiącym się wąsem, chyba już zbliżający się do matury. Poznał go. To był sąsiad z tylnej ławki w pociągu. Rozglądnął się odruchowo, szukając jego towarzyszki, ale tej nie było.
– Ojciec znowu u nas.
Może mu się zdawało, ale w tonie tego, co mówił chłopiec, wyczuwał jakąś ironię czy prowokację. Odpowiedział spokojnie:
– Wciąż jestem tutaj. Tylko czasem wyjeżdżam i to na krótko, gdy mnie jakieś sprawy do tego zmuszą.
– No, ale często zmuszają. Odkąd ojciec znowu został wybrany wikariuszem prowincjalnym, przeorem.
Nie lubił tego słowa. Jakoś mu zawsze brzmiało zbyt urzędowo. Nie chciał być nigdy urzędnikiem. Nie chciał, by go za takiego miano. Wolał, żeby poprzestawano na nazywaniu go: „ojciec”.
– Piękne urodzaje zapowiadają sie w tym roku.
– Jeszcze parę dni i zaczną kosić. Ale ojcu należy się, żeby być prowincjałem. Zakon to tak jak wojsko. Musi mieć dobrego dowódcę, a żeby być dowódcą, tego trzeba się nauczyć – filozofował towarzysz. – A ojciec przecież był oficerem. Carskim, bo carskim, ale oficerem.
Znowu ta jakaś nuta ironii czy nawet nie pogardy pobrzmiewała w jego głosie. Odpowiedział:
– Jakim ja tam byłem oficerem. Gdy tylko skończyłem szkoły, poszedłem budować drogi – bronił się.
– Ale oficerem ojciec był – napierał towarzysz podróży.
– Chciałem się uczyć. A w tamtych latach najłatwiej było skończyć szkołę oficerską w Petersburgu i w ten sposób zostać inżynierem.
Wysoko, gdzieś pod niebem, śpiewał niewidoczny skowronek. Od pól szedł zapach dojrzewającego żyta, maków, bratków. Chciał zmienić temat, chciał, żeby zniknął ten ton nieszczerości. Zapytał:
– Gdzie chodzisz do gimnazjum?
– W Krakowie.
– Które gimnazjum?
– Pierwsze, Świętej Anny.
– Do której klasy?
– Przeszedłem do ósmej.
– To w tym roku matura. I co dalej?
– No właśnie. Zobaczymy. Ale dlaczego ojciec wstąpił do klasztoru? – chłopiec wrócił do poprzedniego tonu. – Nie lepiej było zostać za granicą i stamtąd prowadzić pracę polityczną czy wojskową?
Był zaskoczony jego natarczywością, dociekliwością czy nawet nachalnością. Ale podjął tę młodzieńczą rozmowę.
Ja od początku byłem przeciwko powstaniu. Uważałem powstanie za bezsensowne. Ale gdy wybuchło, dołączyłem, żeby pomóc moim braciom.
– Czy wolno podejmować decyzje wbrew samemu sobie? Czy wolno było popierać szaleństwo?
– Ja nie powiedziałem: szaleństwo.
– Ale wielu tak nazywa to święte bohaterstwo. – Chłopiec mówił z prawdziwym przejęciem.
– Ja bym nazwał to powstanie aktem desperackim albo aktem rozpaczy.
– Nie bohaterstwa? – upierał się chłopiec.
– Owszem, i bohaterstwa. Ale składało się na nie wiele czynników. Po pierwsze, to była ucieczka przed branką. Wojsko rosyjskie to jest takie samo nieszczęście jak wojsko austriackie, tylko podniesione do którejś tam potęgi. Poza wszystkim służy do niszczenia narodu polskiego.
– Pacyfikowania.
– Owszem, pacyfikowania, ale przede wszystkim niszczenia: zabiera się narodowi młodych ludzi na kilkanaście lat – w tamtym wypadku na piętnaście lat – morderczej służby wojskowej. W ogłupiającym drylu młody człowiek powoli przemienia się w maszynę do zabijania, strzelania, rąbania, kłucia. A wszystko to, jak powiedziałem, w ogłupiającym drylu, gdzie za każde przewinienie grożą okrutne i upokarzające kary, gdzie trzeba wykonywać bezsensowne niejednokrotnie zadania, w ciągłym krzyku, w ciągłym wrzasku feldfebli, często zdziczałych ludzi, znęcających się nad podwładnymi z bestialstwem.
– Czy to był cały sens powstania? Ojciec twierdzi, że strach przed wojskiem był powodem powstania.
– Nie. Branka była katalizatorem, który przyspieszył proces. Powstanie to był przede wszystkim protest przeciwko krzywdzie, która jest wyrządzana narodowi polskiemu. Przeciwko rusyfikacji, ciągłym upokorzeniom, jakich na każdym kroku doznawali Polacy od zaborców. Wszyscy – od chłopa po arystokratę, od dziecka po starca. Ale oczywiście powstańcom chodziło o wolność, o wyzwolenie narodu spod panowania zaborców. Choć szans nie było wiele.
– A więc szaleństwo.
Przechodząca grupka dzieci obległa go, wołając na przemian:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
I rzuciły się do całowania jego rąk. Tulił je do siebie, głaskał głowiny, poznawał niektóre. Pachniały świeżym chlebem i mlekiem. Niosły na rękach kobiałki z bańkami.
– A skąd to idziecie?
– Z pola.
– A coście tam robiły?
– Nosiłyśmy jedzenie.
– A pomagałyście też?
– A tak, tak.
– Idźcie z Bogiem.
Odeszły jak przyszły. Jak stado wróbli, które na chwilę obsiądzie miedzę. Wrócił do rozmowy:
– Były szanse, że poderwą się inne narody ujarzmione. Istniała propozycja dostaw broni i pieniędzy ze strony na przykład Francji. A więc nie całkiem szaleństwo.
– No to i tak ojciec łaskaw. Ale wciąż jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi, dlaczego ojciec został karmelitą zamiast emisariuszem.
– W 1843 roku, gdy miałem 9 lat – to było więc pięćdziesiąt lat temu – poszedłem do szkoły, która się nazywała Instytut Szlachecki. Mieściła się w Wilnie, przy ulicy Świętego Ducha, w gmachu dawnego kolegium pijarskiego, które zostało zlikwidowane przez władze carskie. Do dyspozycji Instytutu oddano też klasztor i kościół, w którym urządzono salę zabaw. Okna naszego Instytutu wychodziły na dawny klasztor dominikanów, w którym – po zlikwidowaniu przez władze carskie zakonu dominikanów – urządzono więzienie. Ulica Dominikańska prowadziła do rynku. Tędy od czasu do czasu ciągnął pochód więźniów politycznych w stronę rynku, gdzie pozbawiano ich oficjalnie praw obywatelskich i szlacheckich, łamiąc nad ich głowami szable. Czasem widzieliśmy grupy skazanych na Sybir maszerujących na stację. Ludzie rzucali na nich kwiaty z okien, tak jak się rzuca na trumnę przed złożeniem jej do grobu. Nie dziwisz się, że ci podaję takie szczegóły?
– Nie. Zrozumiałem wszystko. Ale ojciec chyba nie ma zamiaru przestraszyć mnie, opowiadając, jaka kara mnie spotka za działalność konspiracyjną.
– 29 lutego 1864 roku pod Borkami został rozbity przez wojska rosyjskie oddział polskich powstańców pod wodzą Romana Rogińskiego. Powstańcy rozproszyli się, niestety zostali wychwytani przez polskich chłopów i oddani w ręce władz rosyjskich. To nie było wyjątkiem. Raczej regułą.
– Zrozumiałem i to. Ojciec chce mi powiedzieć, że nie od tego końca trzeba zaczynać, tylko akurat od przeciwnego. To zadam ojcu pytanie. A gdyby teraz powstanie wybuchło, przystąpiłby ojciec do niego?
– To nie jest pytanie na temat. My rozmawiamy o czym innym.
– Słusznie. Ojciec ma rację. Widać, że umysł matematyka. Ale mimo to proszę o odpowiedź.
– Wiesz, co napisałem do mojego brata, gdy dowiedziałem się, że wybuchło zbrojne powstanie w Polsce? „Jest to wielkie nieszczęście, że młodzież nasza, zostawiona własnemu natchnieniu, popełnia niedorzeczności, które na szwank narażają nie tylko zdrowie, ale cały byt młodzieży”. I jeszcze jedno zdanie: „Ojczyzna nie krwi, której do zbytku się przelało na niwach Polski – ale potu potrzebuje! Na nieszczęście kraju, młodzież tego zrozumieć nie chce”. To wtedy napisałem, bo takie moje były wtedy przekonania. I takie są do dziś.
– Ale ojciec przystąpił do powstania. Czy teraz by ojciec też przystąpił?
– Przystąpiłem, by ratować, co się da. I to samo dziś bym robił. Jak wiesz, zlecono mi funkcję naczelnika Wydziału Wojny w Wydziale Wykonawczym Litwy. A więc nie walczyłem z bronią w ręku. Wtedy miałem 28 lat. Dziś zbliżam się do siedemdziesiątki.
– To znaczy, że ojciec potępia powstanie.
– Odpowiem ci pytaniem. Jak uważasz, kto skorzystał najwięcej na powstaniu?
– Chętnie posłucham.
– Otóż moim zdaniem: Rosjanie. I nawet gdyby powstanie nie wybuchło, powinni byli sami sprowokować, żeby do niego doszło.
– Dlaczego ojciec tak uważa?
– Powiedziałeś przed chwilą, że wyszedł ze mnie matematyk. Niechże teraz wyjdzie w jakimś stopniu inżynier. W tamtych latach, a właściwie przez cały wiek XIX, który ochrzczono mianem wieku elektryczności i pary, świat szedł naprzód pod każdym względem, we wszystkich dziedzinach – od filozofii począwszy, a skończywszy no, nie wiem na czym, choćby na wynalazkach w dziedzinie elektryki. Cały świat. Z wyjątkiem narodu polskiego. Myśmy się zajmowali konspiracją. A jeżeli nie konspiracją, to część była na Sybirze, inni zginęli na polu walki albo umarli z wycieńczenia, z chorób, przy próbach ucieczki, a reszta zajmowała się wysyłką pieniędzy, paczek żywnościowych i odzieżowych, a jeszcze inni chodzeniem po rozmaitych urzędach, do rozmaitych osobistości, ażeby wybłagać zamianę wyroku śmierci na dożywotnie więzienie, zamianę dożywotniego więzienia na zsyłkę na Sybir, zamianę statusu katorżnika na status przymusowego mieszkańca Syberii. Zamianę mieszkania w C. na zamieszkanie w P. Jeszcze inni ciułali grosze, żeby dać łapówkę komu trzeba, żeby podanie trafiło, żeby było rozpatrywane w trybie przyspieszonym, żeby było w ogóle rozpatrywane.
– Takie czynności również wyrabiają postawę patriotyczną.
– Ale to jeszcze nie wszystko. Za udział w powstaniu, za pomoc powstańcom, za należenie do organizacji konspiracyjnych, które nawet nie były wprost zaangażowane w walkę zbrojną, nie tylko skazywano ludzi, ale odbierano majątki ziemskie. W skonfiskowanych majątkach osadzano Rosjan. Dokonywała się rusyfikacja terenów rdzennie polskich. Jeżeli przy tym weźmiesz pod uwagę, że te sprawy ogarnęły całą prawie bez reszty polską inteligencję, to sobie zdasz sprawę, jakie straty poniósł nasz naród, nasza polska kultura.
– Wielka sprawa wymaga wielkich ofiar.
– Oczywiście. Jechałem do miejsca skazania, do Irkucka, prawie rok. Najpierw wagonami bydlęcymi w strasznych warunkach. Potem wozami. Potem saniami przy czterdziestostopniowym mrozie. Ilu ludzi umarło po drodze, Bóg jeden wie. Tam nas skierowano do pracy w kopalni srebra. Jak wiesz, srebro występuje przeważnie z ołowiem. Jakie ołów ma działanie dla zdrowia, nie potrzebuję ci tłumaczyć. Mnie na szczęście wysłano do warzelni soli. Ale wszystko jedno. Najlepsze lata zostały tak zmarnowane. Po odsiedzeniu kary młodzi ludzie wracali starcami na ziemie polskie, aby stwierdzić, że to inny kraj – nie ten, który przed laty żegnali. Ci, którzy ich witali, stwierdzali, że nie takich oczekiwali. Najlepszym wyjściem dla obu stron byłoby, gdyby powracający z Syberii znowu tam wyjechali. Kto tego nie zrobił, miał przed sobą bolesny okres przystosowywania się do tych nowych warunków, które zastał. Wiem to z własnego doświadczenia. A ilu było takich, którzy, domyślając się trudności, zdecydowali się zostać na Syberii. I tak tracił naród wiernych synów. Wiem też i o tym, bo i sam byłem o krok od powrotu na Syberię, gdy po dziesięciu latach przyjechałem do Warszawy w kwietniu 1874 roku. Jeżeli tego nie zrobiłem, to również i dlatego, że jeszcze na Syberii postanowiłem wstąpić do zakonu.
Spojrzał na Wielki Las. Po prawej stronie, na wzgórzu dzielącym Czatkowice Górne od Czatkowic Dolnych, buki zaczynały się już czerwienić. „Znowu kolejne lato przeminęło jak z bicza strzelił”. Spod lasu rozciągała się w dół ku rzeczce i ku drodze, którą szli, szachownica pól.
– Tak. My się zajmujemy konspiracją i wysyłaniem paczek do więzień, a sytuacja ekonomiczna i społeczna jest katastrofalna. W rolnictwie rozpacz. Wielki przemysł prawie nie istnieje. To samo z nauką. Zwłaszcza tą, która jest potrzebna rozwojowi gospodarczemu. Bo ona wymaga laboratoriów, eksperymentów. A one kosztują. Państwa zaborcze w te tereny świadomie nie inwestują. I jakie są skutki. Masowy exodus naszego narodu. Ludzie najbardziej prężni, obdarzeni inicjatywą, albo głodni, na skraju rozpaczy, opuszczają kraj. Stany Zjednoczone albo po prostu tuż za miedzę. W Zagłębiu Ruhry mówi się po polsku – ale nie na długo. Francja. Belgia. Do robót najcięższych, najbardziej prymitywnych, najbardziej niebezpiecznych, do kopalni, do hut.
– A czy wobec tego nie byłoby lepiej, gdyby ojciec chociażby drogi w Polsce poprawił. Mamy takie kłopoty z komunikacją. O, choćby ta droga. Zamiast jakiejś przyzwoitej nawierzchni mamy wciąż dziury i pagórki, i pełno kurzu, bo akuratnie wapień nie nadaje się do tego celu.
– Oczywiście, mógłbym się zająć drogami. Ale zwłaszcza podczas mojego pobytu na Syberii zobaczyłem, że tego, czego najbardziej Polsce potrzeba, to odnowy duchowej. Nie tylko zresztą Polsce, ale i mnie samemu tego potrzeba najbardziej.
– No i jak ojciec to realizuje? – w pytaniu brzmiała nuta ironii.
– Generalnie rzecz biorąc, włączyłem się do tej instytucji, która się nazywa Kościół polski. Na co dzień może się tego nie dostrzega, bo przyzwyczailiśmy się, że tak jest i tak musi być. Ale kościół dla nas to nie tylko miejsce, gdzie po polsku możemy się modlić, śpiewać, gdzie po polsku mówią do nas księża na kazaniach. Ale Kościół zastąpił nam – w pewnej mierze – organizację państwową. Są diecezje z polskimi biskupami. Jest prymas rozciągający swoją władzę ponad zaborami. Kościół polski reprezentuje nasz naród na płaszczyźnie międzynarodowej w tej organizacji, która się nazywa Kościołem katolickim, mającym w końcu w życiu ludzkości znaczenie niebagatelne.
– A więc ojciec to jednak taki polski emisariusz działający w ukryciu, zamaskowany w habit zakonny.
– Widzę, że i to musimy sobie wyjaśnić: nie ma różnic pomiędzy chrześcijaństwem a służą narodowi. Kochając swój naród, służąc mu z całym oddaniem, realizujemy przykazanie miłości, które jest naczelnym przykazaniem chrześcijaństwa.
– A szczegółowo rzecz biorąc?
– Był taki proboszcz małej parafii francuskiej, w Ars, święty Jan Vianney, spowiadał dzień i noc. Kiedyś ktoś powiedział, patrząc na pracę tego księdza: Dajcie mi kilkudziesięciu takich spowiedników, a odnowię naród francuski. Może przesadził. Ale chyba trochę miał racji. Ja ani tyle, a co najgorsze: ani tak dobrze nie spowiadam, ale jestem w tym samym nurcie działania.
Zaturkotała bryczka za plecami.
– Może ojca podwieźć? Jadę do Czernej.
– Bóg ci zapłać, przyjacielu. To już niedaleko, chętnie się przespaceruję. A pozdrów ode mnie tatę i mamę.
– Dziękuję.
Wózek popędził, wznosząc tuman kurzu.
– Co jeszcze?
– Co jeszcze? Pomagałem w założeniu klasztorów w Wadowicach, w Przemyślu, w Krakowie. Na początku – w powrocie do życia klasztoru w Czernej.
– Myśli ojciec, że my odnowy duchowej aż tak potrzebujemy?
– Tak. Wciąż tyle u nas prywaty, warcholstwa, niezgody, kłótliwości. Taki brak myślenia wspólnotowego, działania wspólnotowego.
– Twierdzi ojciec, że zabory nic nas nie nauczyły?
– W tym zakresie nie. A nawet nasze wady narodowe pogłębiły.
– To ma ojciec ponury obraz naszego społeczeństwa.
– Tak, niewesoły. Nieraz myślę sobie, co się stanie, gdy naród nasz wreszcie zdobędzie upragnioną wolność i stworzymy niepodległe państwo. Czy potrafimy się gospodarzyć, a zwłaszcza czy potrafimy się dogadać, działać wspólnie. Bo dotąd wciąż myślimy o mieczu, którym wyrąbiemy sobie wolność. Ale co dalej. Co dalej.
– Czy ojciec naprawdę uważa, że miłość pomoże nam w odzyskaniu niepodległości? Bo ja wprost przeciwnie. Tylko nienawiść do wszelkich naszych wrogów. I tych zewnętrznych, którzy rozgrabili naszą ojczyznę, i tych wewnętrznych, którzy ciemiężą lud wieśniaczy i proletariat.
– A więc nienawiść jako hasło życiowe?
– Tak i tylko tak.
– A czy ty wiesz, że jak się raz zacznie nienawidzić, to się już nigdy nie skończy?
– I całe szczęście. I o to chodzi. Trzeba być czujnym, bo wróg, jak hydra, odradza się wciąż.
– Żyć wciąż w nienawiści do ludzi?
– Tylko do złych ludzi.
– Myślisz, że się tak da. Jak się nauczysz nienawidzić, to już będziesz nienawidził wciąż i wszystkich. Nawet tych, których kochasz.
Przechodzili obok dużego budynku po lewej stronie.
– To się już pożegnamy, bo ja wstąpię na chwilę do zakładu księdza Siemaszki. Ale tak na odchodne, jak już jesteśmy przy nazwisku księdza Siemaszki i przy jego dziele. To jest jeden z tych, który ratuje, który chce ratować nasz naród przed samozagładą i nienawiścią. Zajął się sierotami.
– Kropla w morzu. Tu potrzeba rozstrzygnięć generalnych.
– Przyjdzie i do tego, ale na drodze małych kroków miłości podejmowanych przez coraz bardziej dojrzałe społeczeństwo. Ale już pójdę. Może się jeszcze kiedyś spotkamy. A na razie poszukaj koleżanki, która ci się gdzieś zgubiła.
Uśmiechnęli się obaj.
Wszedł na podwórzec zakładu. Było pusto, jakieś dziecko rysowało na ubitej ziemi. Przysiadł obok niego.
– Co rysujesz?
– Dom. Tak, bo ja mam dom i tatusia, i mamusię, i ja tam pojadę. Tylko muszę dorosnąć.
– A gdzie inne dzieci?
– Poszły na spacer do Krzyku – chłopiec wyciągnął rękę za siebie, w górę, wskazując nad dom. – Do tego lasku. Tam, nad Godyniami.
– A kiedy wrócą?
– A na kolację.
Usłyszał, że ktoś otworzył drzwi.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Witamy ojca Rafała. Proszę do środka. Dzieci w szpitaliku bardzo się ucieszą.
– Na wieki wieków. No to rysuj, a ja pójdę do tych, co chorują na grypę, anginę i na głowę.
– I na brzuszek też.
Dźwignął się i ruszył w stronę wejścia do budynku.
– Dużo tych moich piskląt choruje?
– Paru, ale niegroźnie. Staszek, a co ty tu znowu robisz? Zamiast w łóżku, to on znowu na podwórku i rysuje dom. Natychmiast marsz do szpitalika.
– A to takie buty z cholewami. Toś ty też chory. Chodź.
Prowadził uciekiniera ze sobą.
– Ja nie jestem chory, tylko mnie brzuszek boli.
– Naprawdę, czy tylko tak całkiem na niby?
– A nie powiesz nikomu?
– Nie powiem.
– To ci powiem do uszka – i już ciągnął go za habit, aby się do niego schylił. – To tylko na niby, bo dziś przychodzi poczta i tatuś powinien mi przysłać list.
– Niech ojciec patrzy, trudno go upilnować. Dziękuję, że ojciec do nas wstąpił, że ojciec o nas nie zapomina.
– Jakbym ja zapomniał, to mi i tak przypomnicie, że mam przyjść na spowiedź.
Weszli do izby, gdzie leżały dzieci.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zabrzmiał chór dziecięcych głosów.
Było tylko parę łóżek zajętych. Niektórzy chłopcy nie wytrzymali i biegli do niego, plaskając gołymi stopami po podłodze. Ojciec Rafał udawał gniew:
– Do łóżka, bo się poprzeziębiacie.
Ale tulił ich do siebie. Już rozwiązywał węzełek, wyjmował cukierki, kładł szeroką garścią na kocyk przy każdym dziecku.
– A to macie z poleceniem, żeby jak najprędzej wyzdrowieć. Bo kto to widział chorować, gdy słońce świeci i ptaszki śpiewają.
Szedł od łóżka do łóżka, gładził po czuprynach. Znał ich dobrze.
– Już idę, bo muszę zdążyć do klasztoru przed nocą.
Na korytarzu usłyszał szybkie kroki za sobą. Mały Staszek uchwycił go za habit:
– A mogę cię zaprowadzić do twojego domu?
– Jeżeli ci pozwoli pan wychowawca.
– Pozwoli, jak go ty o to poprosisz.
– A trafisz z powrotem?
– O, ja już byłem o wiele dalej.
– Dobrze, to idź i powiedz, że proszę – i ty – żebyś mnie odprowadził.
Chłopiec odszedł, a on wyszedł przed dom i czekał, słuchając świerszczy, których chóry śpiewały w pobliskim zbożu. Za chwilę chłopiec wypadł z drzwi, wołając:
– Mogę, mogę.
Wobec tego przemaszerowali podworzec i już byli na drodze, przecięli ją i zagłębili się w krzaki nad rzeczką. Jeszcze kładka i wchodzili w klasztorny las. Zawsze tu panował chłód. Gęste poszycie leśne utrzymywało wilgoć. Szumiał potok. Piękno tego zakątka urzekało go zawsze. W swoich snach powracał często w to miejsce. Dolina Jozafata. Tajemniczy „diabelski most”, o którym snuły się legendy powtarzane przez starych ludzi z nabożeństwem, przez dzieci ze strachem.
– Dlaczego mówią na ciebie „ojcze”?
– Bo jestem ojcem.
– Czyim ojcem?
– Tych, którzy tego chcą.
– A możesz być i moim ojcem?
– Mogę.
– Ale tylko na chwilę. Dopóki mój prawdziwy tatuś nie przyjedzie. Dobrze?
– Dobrze.
– Jak ty jesteś moim ojcem, to mogę cię trzymać za rękę. Prawda?
– Prawda.
– Ja mam trochę brudne ręce, ale zaraz obetrę i będzie dobrze. – Wycierał dłonie o spodnie.
Poczuł w swojej chłodnej dłoni ciepłą, miękką łapkę.
– No to ojciec powinien opowiadać rozmaite ciekawe rzeczy, które dziecko powinno znać. Prawda?
– Prawda.
– No to mi opowiadaj.
– Idziemy teraz do klasztoru. Wchodzimy w Dolinę Jozafata. A w Dolinie Jozafata będzie odbywał się…
– Sąd ostateczny – dopowiedziało dziecko, naśladując ton ojca Rafała.
– No to jak ty wiesz, to nie potrzebuję ci opowiadać.
– Opowiadaj, opowiadaj, bo ty jesteś ojciec.
– A więc najpierw przybędą aniołowie…
– Z trąbami.
– I zbudzą wszystkich ludzi, którzy umarli, i tu zgromadzą. Sprawiedliwych ustawią…
– Po prawicy.
– A złych…
– Po lewicy.
– I potem przybędzie na obłokach Pan Jezus…
– Z Matką Najświętszą.
– I do tych po prawicy powie: Byłem głodny, a daliście mi jeść, byłem spragniony…
– A daliście mi pić.
– Byłem chory…
– A odwiedziliście mnie. To ty także tak zrobiłeś, bo przyszedłeś do chorych dzieci, nieprawda?
– Prawda.
– Byłem smutny, a pocieszyliście mnie.
– Tego nie ma w Ewangelii. Ale na pewno też tak powie.
– I to też się będzie do ciebie odnosiło.
Wchodzili szeroką, kamienistą ścieżką pod klasztorną górę. W dole doliny płynął wartkim nurtem, awanturując się pomiędzy omszonymi kamieniami, potok. Szli w morzu zieleni o wszystkich odcieniach – brzóz, wiązów, buków, świerków, jodeł. W ciszy lasu, którą przetykały głosy ptaków.
– Podoba ci się tu?
– Podoba.
– Tak będzie na końcu świata, tylko sto razy piękniej.
– O, tam jest diabelski most – chłopiec wskazywał palcem ledwie szarzejący w gęstwinie zarys budowli.
– Pan Jezus do tych po lewicy – zaczął chłopiec – powie: Byłem głodny… – Dzieciak odczekał, aż on powiedział:
– A nie daliście mi jeść.
– Byłem spragniony…
Odpowiedział dziecku:
– A nie daliście mi pić.
– Byłem chory…
– A nie odwiedziliście mnie.
– A dlaczego mój tatuś mnie nie odwiedza, gdy jestem chory?
– Może o tym nie wie.
– Ja piszę do niego listy, a on nie odpisuje.
– Masz jego adres?
– Nie mam adresu, ale piszę na adres świętego Mikołaja.
– Bo na końcu powie Pan Jezus: Byłem smutny, a nie pocieszyliście mnie.
Teraz dziecko zaprotestowało:
– Tego nie ma w Ewangelii.
– Ale na pewno tak powie.
– Jak już teraz wszystkie poważne sprawy są załatwione, to teraz powinieneś mi opowiedzieć bajkę. Ojciec opowiada dzieciom bajki. Nieprawda?
– Prawda. Ale bajki to wieczorem, do snu. Dobrze?
– Dobrze. Ale wyjątkowo może być jedna teraz. Przecież sam widzisz. Nie ma słońca. Zrobiło się ciemno.
– A o czym byś chciał?
– O diabelskim moście. Ale taką twoją bajkę. Dobrze?
– Dobrze. Było dwóch braci, którzy się bardzo nie lubili. Ale przyszedł Wielki Post. W kościołach trwały rekolekcje. A po tych rekolekcjach spowiedź. Bracia przyszli do spowiedzi, żeby iść do Komunii świętej.
– A ja jeszcze nie byłem u pierwszej Komunii świętej.
– Ale wnet chyba pójdziesz. Ksiądz spowiednik im powiedział, że powinni wybudować most zgody.
– A on tylko to powiedział na niby, nie naprawdę.
– Nie. Powiedział naprawdę: żeby się pogodzili. Ale oni zrozumieli, że mają wybudować most z kamienia. A jak w sam raz potrzeba było mostu. I zaczęli budować. Jeden z jednej strony, drugi z drugiej strony. W jeden dzień budował jeden, w drugi budował drugi brat, żeby się nie spotykali.
– Tak, żeby nie musieli sobie patrzeć w oczy.
– Ale im dłużej budowali, tym lepiej zaczynali rozumieć pokutę, jaką im zadał spowiednik, że chodzi o to, aby się oni obaj pogodzili. Chociaż im tego nikt nie powiedział.
– Żaden człowiek, ale Anioł Stróż im to na pewno powiedział – uzupełnił chłopiec.
– Robota szła szybko. Bracia przystąpili do budowania ostatniego łuku. Powoli, powoli zbliżała się chwila, kiedy łuk trzeba będzie zamknąć. Wiedzieli, choć im tego nikt nie powiedział…
– Anioł Stróż im to powiedział.
– …że gdy będą kłaść ostatnie dwa kamienie w łuku, wtedy na tym moście obaj mają stanąć i uścisnąć się na znak przebaczenia.
– Popatrzeć sobie w oczy – chłopiec dodał.
– Tak. A teraz sobie chwilkę staniemy, bo się zmęczyłem. Dobrze?
Oparł się o drzewo i wydychał zmęczenie. Serce mu waliło. Czoło miał pokryte potem. „To już nie te lata” – powiedział do siebie, uśmiechając się.
– Dobrze. To ja ci teraz mogę dalej opowiedzieć, jak to było, żebyś się nie męczył – powiedział chłopiec. – Temu wszystkiemu przyglądał się diabeł. Najpierw myślał też tak jak oni: że to tylko chodzi o most. Bo diabeł jest głupi, prawda?
– No, taki głupi to diabeł nie jest.
– Taki głupi nie, bo zaczął się domyślać, że jak łuk się zamknie, to bracia się pogodzą. A diabeł nie chciał, żeby się bracia pogodzili. I przychodził w nocy, i burzył łuk.
Stali w chłodzie i ciszy jaru. Gdzieś górą wiatr czesał wierzchołki drzew, słychać było ich lekki szum i strumień płynący w dole. Chłopiec snuł swoją opowieść, a on – jeszcze zbierający siły – spojrzał na diabelski most i uśmiechnął się zaskoczony. Po jednym przęśle szedł na czworakach chłopiec z pociągu, po drugim dziewczyna z czarnym warkoczem. Zbliżali się do siebie uśmiechnięci. Pomiędzy przęsłami ziała pustka, bielały urwane kamienie, wśród których zieleniły się pnącza. Patrzył zaintrygowany, co będzie dalej. Dziecko tego nie widziało, wciąż było zajęte snuciem swojej opowieści. Już byli oboje na skraju urwanych przęseł. Dalej iść nie można było. Najpierw położyła się plackiem dziewczyna, potem to samo zrobił chłopiec. Czołgali się delikatnie, jak węże, z wyciągniętymi do przodu rękoma. Jeszcze dzieliła ich pewna odległość. Czołgali się coraz wolniej. Odległość powoli, ale systematycznie, zmniejszała się. Czekał. Chciał, żeby się to stało, co stać się powinno. Aż wreszcie ich wyciągnięte dłonie dotknęły się. Nawet tego z tej odległości nie dostrzegł, ale okrzyk radości potwierdził to osiągnięcie. Okrzyk odbił się echem, powtórzył się wielokrotnie. Dopiero teraz spostrzegło to dziecko.
– Diabeł przegrał. Teraz na chwilę to jest nie diabelski most, ale ludzki. Byłem winien, a przebaczyliście mi.
– Tego już całkiem nie ma w Ewangelii – strofowało go dziecko.
– Nie ma, ale mogłoby być. Chodźmy, bo ludzie czekają.