Biblioteka



10



 


*


   Wiedziała od dawna, że Józek idzie do wojska. Budziło to w niej niepokój jeszcze przed miesiącami, gdy wojna wisiała nad światem. Teraz, gdy już wybuchła, asenterunek Józka wpędził ją w panikę.
   Uwierało ją i to, że nie miała z nim takiego kontaktu, jaki mieć powinna. Odszedł do dworu na służbę przed paru laty, gdy była jeszcze dzieckiem. Teraz ona szybko dorosła i on też spoważniał. Spotykali się przelotnie, gdy przychodził do domu na chwilę, jakby byli obcymi ludźmi. „Przecież to brat mój, przecież ja jego siostra”. Napięcie to w niej rosło wobec zbliżającego sie dnia rozstania. Obserwowała i uczestniczyła w jego przygotowywaniu się do wojska. Tata dał mu kuferek zamykany na kłódkę – kuferek, który i jemu służył, gdy był w wojsku – żeby sobie wziął do niego swoje najważniejsze rzeczy osobiste. Ale nie tylko. Mama upchała do niego kawał grubo posypanej papryką słoniny i pęto kiełbasy, a tata mu przykazywał:
   – Pamientoj, Józek, nojwazniejse przykozanie w wojsku: Frajtra słuchoj, kuferek zamykoj i swoje se myśl.
   Już na samym końcu mama dała na Mszę świętą, żeby Bóg go miał w swojej opiece. Poszli całą rodziną do kościoła. Przystąpili do spowiedzi i do Komunii świętej na jego intencję. Liczyła na to, że jakoś w drodze rozmowa się nawiąże. Ale nic z tego. Tata z mamą tak się rozgadali, że nie było rady. Modliła się tylko za niego serdecznie, prosząc Boga, by go strzegł od nieszczęścia i od złych ludzi. W ciągu dnia trwało pakowanie się, załatwianie jakichś ostatnich spraw. Józka zresztą wciąż w domu nie było, bo musiał chodzić po krewnych i znajomych, żeby się z nimi pożegnać. Wieczorem zeszli się sąsiedzi. I gadanie trwało do późna w noc, mimo że nazajutrz mieli zamiar wyruszyć skoro świt.
   Źle spała, obudziła się i ubrała prawie pierwsza. Na żadną rozmowę z Józkiem już nie było szans, bo się wszyscy spieszyli i denerwowali. Początkowo nie miała zamiaru jechać z nimi. Ale zdecydowała się, w rozpaczy i w nadziei, że może tam, na miejscu, będzie jakaś do tego okazja. Do Tarnowa chciał się zabrać i wujek Franciszek, bo się wybierał do Krakowa. Na chwilę przed odjazdem wujek dał znać, że się spóźni, żeby na niego poczekać. Wobec tego czekali. Znalazła się nieoczekiwanie sama przy Józku. I zobaczywszy tę jedyną okazję, która się nadarzyła, zaczęła mówić, wzruszona i zdenerwowana:
   – Józek, nieprędko się chyba zobaczymy. Nigdy nie było okazji, żeby porozmawiać. Teraz więc chciałam ci powiedzieć – mówiła szybko i nie bardzo składnie, czuła to, ale jeszcze bardziej się spieszyła – że pomimo to, że byłeś we dworze, byłeś i jesteś dla mnie najdroższym bratem. – Miała spuszczone oczy, bo bała się, żeby jej nie zmieszał jakiś wyraz jego twarzy, a chciała wszystko powiedzieć, co nosiła w sercu tyle czasu. – Będę się za ciebie modliła, żeby ci się nie przytrafiło żadne nieszczęście, żebyś szczęśliwie wrócił do domu. – Czuła na sobie jego, najpierw zdziwiony, potem już chyba rozrzewniony wzrok. Wciąż mówiła: – Boję się o ciebie. Żebyś się nic nie zmienił. Żeby cię źli ludzie nie skrzywdzili. Żebyś nie zginął ani nie został ranny. Ale pamiętaj, czekamy na ciebie. Będziemy tęsknić. Będziemy wypatrywać każdej wiadomości. – Złapała oddech.
   Ale tu, w tym momencie on zaczął mówić:
   – Dziękuję ci za to, co mi powiedziałaś. Właśnie tym bardziej, że ta służba we dworze bardzo mnie od was oddaliła. Ale tylko na pozór. Czuję, jak nigdy dotąd wyraźnie, że tu jest mój dom. Że tu przynależę. Że nikt mi nie jest bliższy na świecie jak matka, ojciec, no i rodzeństwo. Mówisz, że się o mnie boisz, żebym nie zginął. Powiem ci, że i ja o was się boję i opuszczam was z wielkim niepokojem. Myślałem dużo o wojnie. I wiem, że wojna to wielka zagadka i naprawdę nikt nie wie, co się może zdarzyć i gdzie jest bardziej niebezpiecznie: czy dla tych na froncie, czy też dla tych, co zostają w domu. Będę się modlił za was.
   Posłyszeli głos ojca:
   – No i wreście idzie i Francisek. Siadojcie na wóz.
   Czuła, jakby kamień stoczył się z jej serca. Boże, jak była wdzięczna za tę chwilkę rozmowy.
   – Karolka, jademy z Józkiem do Tarnowa, a moze byś i ty zabroła sie snami. Jako kces. Jo cie nie namowiom. Ale zawdy jak to w mieście. Cosik ujzys, łozglondnies sie. Bedzies mioła potym co dzieciom opowiadać. Dzisiok robimy se świento. Jakze to mo być inacy, kiej Józka wiezemy do asenterunku. Bedemy mieli jednego wiency wojoka w rodzinie.
   I tak pojechała. Na początku drogi wszyscy byli ożywieni, rozbawieni nawet. Żartowali z poborowego.
   – Jesce nie wim, Józuś, cy my cuzamen do kupy razem nie bedymy z tobą wracać do Śmietany.
   – A dlaczego tak miałbym z wami wracać?
   – Uni wybirają jak w ulengałkach. Ufermy wracają doma.
   – A coż mi brakuje, że mi od oferm wyzywacie – obruszył się Józek.
   – Jo cie nie wyzywom, ino ostrzegom. Cobyś sie nie zdziwił, jak cie odrzucą.
   – Nie myśl se, Józuś, ze cie juz jutro w mundur ubierą i na Mochów wyślą. Nojpirw bedą cie ucyli, jak sie robi „hab acht” przed kużdom szarżom.
   – A jak bedzies stoł po kostki w błocie, to ci kożą robić „nieder”, żebyś sie utaploł jak prosie.
   – I zapamientoj se: wceśni cy późni dostanies „kasarnioka”, bo jakbyś nie posiedzioł w ciupie, tobyś nie wiedzioł, ześ był w wojsku.
   – Kasarniok to jesce nic. Bele tylko go nie powiesili na słupku, bo potym rence bolą pare miesiency.
   – Nie strascie go, nie strascie. Karolina, a ty cemu siedzis i nic nie godos. Cemu sie nie ujmies za bratym. Jesce hycnie gdzie w krzoki i telo go bedemy widzieć.
   – I trza sie bedzie zawrócić z próznymi rencami do chałupy.
   – Taki strachliwy znowu to nie jestem.
   – Ale jak cie puscą do domu na świenta, to bedą ludziska sie patrzyć na ciebie jak na jakie dziwowisko. A syćkie dziwuchy bedą sie łoglondać za tobom jak za dziedzicem.
   Potem przycichali. Brała ich drzemka, kimali na siedząco. Aż dopiero przed samym Tarnowem się ożywili, bo zgęstniało na drodze. Furmanek przybywało, jakby to był jaki wielki jarmark. Kiedy wjechali w miasto, już się okazało, że to, co tu się dzieje, nie da się porównać z żadnym targiem albo jarmarkiem. Jeszcze na początku miasta było jako tako, ale tuż zaraz był koniec świata. Nalegała, żeby zostawić konia z wozem gdzieś z kraja, choć tata się upierał, że dojedzie do samego rynku. Wreszcie jej posłuchał i zajechali do znajomego, a właściwie dalekiego krewnego, choć już i u niego był na podworcu jakiś wóz, nawet jakaś bryczka, tak że z trudem znaleźli dla siebie miejsce.
   Tak sobie obiecywali jeszcze wczoraj, że tu będą ich witali uroczyście, z bramami a może z kwiatami. Zamiast tego była na ulicach i uliczkach ciasnota nieprawdopodobna. Miejscowi i przybysze, cywile i wojskowi, Żydzi, Cyganie, żebracy i żebraczki. Czasem przez tę ciasnotę przepychał się wóz ze zrozpaczonym chłopem albo bryczka konna. Trafiała się i karoca. Ale przed tą rozstępowali się ludzie z szacunkiem i ze strachem, bo stangret palił z bata nad karkami końskimi i te parły zapamiętale w tłum. Sklepy wszystkie były otwarte, ale na nie ludzie najmniej zwracali uwagę. Za to wyszynki miały utrzymanie za wszystkie czasy.
   – Wstąpimy na chwilę na poczęstunek – powiedział Józek. – Należy się wam to ode mnie, choćby za to, żeście mnie odwieźli do Tarnowa.
   – Ani mi sie waż. Jesce som nie wis, czy cie uznają za zdulnego.
   – Wypić musimy, wcześniej albo później. Jest na placu „Burok” szynk u Simberka, tam można spokojnie posiedzieć. Albo znajdziemy coś na Zabłociu czy na Grabówce. Tylko że tam chętnie przychodzą górale. Albo jak nie, to ostatecznie na placu Sobieskiego jest hurtowy skład i drobna sprzedaż wódki u Trauma.
   – No, to jo nie wiedziołem, ze ty mos takie rozeznanie w Tarnowie.
   – Wszystko trzeba wiedzieć, wszystko trzeba poznać – jak to Karolka mówi.
   – Ty sie Karolciom nie zastawioj, bo ona to w innym znaceniu mówi.
   – Nie idemy do żodnego szynku – włączyła się matka. – Nie kce, zeby mój syn piniondze u Zydów tracił.
   – Przecież nie chcę wydawać reńskich. Wypijemy herbatę z rumem, a u Trauma blaszany półkwaterek za trzy centy można dostać, kwaśnej albo wzmocnionej.
   – Znom to, znom. Tylko trza uwazować, coby ci oko łod ni nie zbieloło. Tam bym nie set, bo to trucizna. Po tym cłek chory. Nojsompirw łodprowadzimy Franciska do pociągu, bo on przecie do Krakowa.
   – Ależ nie, wy se idźcie swoją drogą. Odprowadźcie Józka do kasarni.
   – Nie, wujku, mnie się tam nie spieszy. Jak wejdę, to już stamtąd nie wyjdę. Ja ci chętnie potowarzyszę. A jak wy?
   – My kcemy uwidzieć, zeście odjechoł – zażartował tata. – Procesyjo, za mnom. Jo bede przepowiadoł: „Uważojcie, dziura w moście” – tata zaśpiewał.
   – Uważojcie, dziura w moście – zaśpiewali za tatą.
   – Żeby które nie wpadłoście.
   – Żeby które nie wpadłoście – powtórzyli.
   Droga do stacji wcale nie była mniej zapchana niż do rynku, tylko tu najwięcej było kobiet zapłakanych, z zaczerwienionymi oczami, z zaczerwienioną twarzą od płaczu, często tulące malutkie dzieci na rękach albo prowadzące swój drobiazg za ręce.
   – Serce jaze sie kraje, gdy cłowiek na to patrzy – powiedział ojciec. – Tutok dopiro widno, ze wojna to nie śmichy chichy.
   – Płaczą nie na darmo. Wiele z nich już nigdy swoich mężów nie zobaczy.
   Na stacji tłoczno było jak w kościele. Musieli się przepychać, żeby wyjść na perony. Tam zgromadzone masy wojska czekały na załadowanie. Oprócz tego, akuratnie zajechał pociąg z bydlęcymi wagonami pełen żołnierzy jadących z Krakowa w stronę Rzeszowa, Przemyśla, Lwowa. Kobiety z bańkami blaszanymi podawały im w półlitrówkach blaszanych mleko. Na czerwonych ścianach wagonów wypisane były wapnem hasła po polsku i po niemiecku: Nach Moskau! Sieg. „Na Mocha”. Żołnierze śpiewali wojskowe piosenki. Z jednych wagonów rozlegały się polskie, z innych niemieckie. Wujek, który przed chwilą się oddalił, teraz wrócił mówiąc:
   – Nic z tego. Nie zobaczycie mojego odjazdu. Pociągi do Krakowa są odwołane. Najbliższy odchodzi po południu.
   Wracali więc do centrum miasta w tym samym rozgardiaszu.
   – Masz jakie pieniądze ze sobą? – powiedział wujek do taty.
   – A dyć z prózną kiesenią nikaj nie jade.
   – To się rozglądnij trochę po sklepach. Zastanówcie się, co potrzebujecie. I kupujcie. Róbcie zapasy potrzebnych rzeczy. Bo powoli, powoli zacznie wszystkiego brakować.
   Słuchała uważnie tych rad wujkowych.
   – Ech, wyście, Francisku, zawdy taki som. Bojaźliwy i przeostrozny.
   Tu już nie wytrzymała i zganiła ojca:
   – Tatuś, czy było kiedy, żeby ci wuj źle doradził? Nigdyś nie żałował, jakeś go posłuchał.
   – Wiis, Francisku, jakigo mos adwokata. Moja rodzono córka wiency cie sanuje niz mnie.
   – Nie jest to tak. Wiesz, że cię kocham nad życie, ale powiedz sam: przecież źle nie wyszedłeś na tym, gdyś wujka posłuchał.
   – Moze i nie źle. Ale zawdy żol piniondze tracić. Ale jak ta kcecie. No to sie rozchodzimy. Józek do kasarni. Jo z mamom po sklepach.
   – Maryś, siostro moja, rozejrzyj się, może jakiś pled, może płótno pościelowe. O, chustkę na głowę dla Karoliny. Nawet nici, przędzę, guziki, koronki – to kupuj.
   – Koronki sama se dziergom. Ale muline trza by kupić. Przendze do cerowanio. Myśle, ze ty mosz recht. Lepi mieć to, co potrza, a nie potym sie prosić po ludziach, choćby swoich. Kupie ci, Karolcia, piknom chustke na głowe, boś tego warto.
   – Nie, mama, nie o chustce myślcie. Ja się obejdę. Ale o sobie, o reszcie dzieci, o domu.
   – A jak ty, Karolciu, natrafisz na coś, co ci się spodoba albo się przydo lo ciebie, abo lo twojego teatru, kup se, a nie oglądoj sie, ile kostuje. Franek piniondze mo. A jo mu zwróce.
   – No dobrze, dobrze. Ty se, Karolciu, z Frankiem i Józkiem idźcie swojom drogom, a jo z Maryśką – nasą. Spotykomy sie w kasarni abo przy furze. – Tato zamknął sprawę.
   Poszła więc z wujkiem i Józkiem w stronę rynku. Tu było najgorzej: na środku placu, na zbudowanym z desek podium, siedziała orkiestra wojskowa i grała: „Jeszcze Polska nie zginęła”. To ją zabolało, jak świętokradztwo.
   – Tak się robi atmosferę patriotyczną – mówił wujek. – Austriacy nagle sobie przypomnieli, że my jesteśmy Polakami, bo potrzebują mięsa armatniego. Jak się wojna skończy, wtedy sobie o nas znowu zapomną.
   Wszędzie widać było pijanych rezerwistów, świadomych swojej bezkarności. Poznać ich było, bo na kapeluszach, włożone za wstążki, sterczały kartki asenterunkowe. Po dwóch, po trzech, trzymając się pod ręce, rozpychali się w tłumie. Śpiewali pijackimi głosami. Może wielu z nich chyba nie było tak pijanych, jak udawało. Zaczepiali dziewczyny. Targali Żydów za brody, wołając:
   – Biber!
   – Wujku, a może byśmy jednak najpierw odprowadzili Józka do kasarni, a potem się tutaj wrócimy.
   – Jak chcesz. Dobrze, mamy czas.
   Poszli więc do kasarni. Ale się okazało inaczej niż przypuszczali. Wielkie gmaszysko zawalone było ludźmi. Korytarze pełne czekających. Nikt nic nie wiedział. Przechodzący oficerowie, przeważnie austriaccy, nawet nie spoglądali na tych, którzy ich zagadywali. Podoficerowie, przeważnie Czesi, opędzali się od ludzi jak od natrętnych much.
   – Chodźmy na dziedziniec, może tam języka zasięgniemy.
   Na obszernym dziedzińcu panował bezruch. Rezerwiści siedzieli na swoich kuferkach, tobołkach i czekali. Na co – trudno było się zorientować. Wielu z nich spało albo drzemało. Józek się złościł i denerwował, wujek jak zwykle spokojny.
   – No, to nasi władcy stracili dokumentnie głowę – zakonkludował. – Jak się z taką sprawą nie umieją uporać, co będzie jak przyjdą prawdziwe problemy. Spróbujemy dowiedzieć się coś od znajomków, na zasadzie: przez ludzi do ludzi.
   Niedługo mu trzeba się było rozglądać, a już kogoś zauważył. Podeszli.
   – A po cos tu tak siedzicie, Macieju? – spytał wujek mężczyznę w sile wieku.
   – Cekom.
   – Długo tak juz?
   – Od wcora w połednie.
   – Przez wczoraj, przez noc i dziś?
   – Ano tak bedzie, jak godocie.
   – I co dalej?
   – Kozali cekać, to cekom.
   Wujek ocenił, że od Macieja nic się na pewno nie dowie, i zaczął się znowu rozglądać.
   – Kogoś ci tu muszę znaleźć.
   Nie minęła chwila, gdy powiedział:
   – Już!
   Wujek uśmiechnięty przepychał się do idącego kaprala. Obserwowała. Tamten wcale nie był zachwycony tym spotkaniem, ale przystanął, zasalutował, wysłuchał. Wujek przedstawił Józka, który już podszedł. Tamten pokiwał głową i odszedł. Potem, gdy już wyszli z kasarni, gdzie Józka zostawili na podwórzu, żeby czekał na polecenia kaprala, wujek tylko krótko powiedział:
   – Jak to się ludzie potrafią zmieniać, gdy im się choćby odróbkę władzy powierzy. No, ale może pomoże. Zobaczysz, jak się tu wrócisz, bo ja do tego Krakowa muszę jakoś dojechać. Ale tak nawiasem mówiąc, zauważyłaś, jak są ustawione szarże w wojsku cesarsko-królewskim. Oficerami wyłącznie Austriacy. Z rzadka Węgrzy. Podoficerami Czesi. Szeregowi to Polacy, gnębieni przez wszystkich tamtych.
   – Nie mamy zdolnych ludzi?
   – Nie, to świadoma polityka. Oni nas się boją. Boją się nie tylko, żebyśmy zajmowali jakieś stanowisko. Ale boją się, żebyśmy się nie nauczyli sztuki wojennej. No, ale na to my nic nie poradzimy. – Wujek zmienił temat: – Może spróbujemy sobie kupić parę książek. Chodźmy do rynku.
   Wrócili. Tutaj się nic nie zmieniło. Orkiestra grała wciąż „Jeszcze Polska”. Tłumy przewalały się bez przerwy. Nagle zobaczyła idącego na wprost nich żołnierza. Chyba oficera, bo miał gwiazdki. Ale takiego munduru nie widziała nigdy. Nie tylko krój był inny, ale i kolor. Siwy, chyba tak trzeba było nazwać go, albo siwawy. Na głowie miał czapkę z daszkiem, ale okrągłą, miękką. Też siwą.
   – Wujku, widzi wujek tego oficera? – zwróciła się do wujka Franciszka.
   Wtedy niespodziewanie usłyszała:
   – Wiewiórko!
   Zamarła. Spojrzała. Przecież to był jesienny gość z Krakowa. Aż przystanęła z wrażenia. A on tymczasem już się witał z wujkiem, zaskoczonym zresztą podobnie jak ona.
   – To ja do ciebie do Krakowa jadę, a ty tutaj? – pytał wujek.
   Już się serdecznie witali. A wujek mówił dalej:
   – Słałem listy do ciebie i słałem. Nie było żadnej odpowiedzi, to sobie powiedziałem: pojadę zobaczyć, co się dzieje. Zasięgnę języka. Może, nie daj Boże, jakie nieszczęście się przydarzyło.
   – A więc, jeżeli nie musisz już jechać do Krakowa, żeby mnie tam spotkać, zapraszam cię na moją skromną kwaterę, gdzie będziemy mogli sobie spokojnie porozmawiać. Oczywiście Wiewiórka też jest zaproszona, mimo to, że już zdążyła wyładnieć, że ma więcej piegów i urosła jeszcze bardziej, o parę centymetrów.
   Czuła, że spłoniła się jak rak, ale on udawał, że tego nie zauważył, zagarnął ich i już przeprowadzał jak Mojżesz naród żydowski idący przez Morze Czerwone. Porównanie, jakie sobie wymyśliła, było o tyle trafne, że faktycznie ludzie rozstępowali się z respektem przed wysokim, postawnym oficerem w jakimś obcym mundurze i w ten sposób wydostali się zadziwiająco szybko z rynku, przeszli błyskawicznie zatłoczonymi uliczkami, znaleźli się w części miasta, której nie znała. Tu już było normalnie, można było swobodnie iść i rozmawiać.
   – Odstąpili nam zaprzyjaźnieni ludzie dom z ogrodem i łąką – niektórzy nazywają go nawet dworkiem – i w ten sposób możemy spokojnie realizować nasze plany.
   – Ale powiedz, proszę, coś więcej na temat tego, co ty teraz robisz. Co z TSL-em i dlaczego ty w mundurze „Strzelca”, choć się od niego zawsze odżegnywałeś.
   – Po prostu dawno się nie widzieliśmy i są tego fatalne skutki widoczne jak na obrazku.
   – Ale czy ci niepotrzebnie nie zabieramy czasu?
   – Tak się składa, że idę z magistratu, gdzie miałem jakieś sprawy do załatwienia, i mam wolną chwilę. Zresztą już jesteśmy na miejscu.
   Stali przed pięknym dworkiem – pokaźnym domem za ogrodzeniem. Prowadzeni przez porucznika weszli przez szeroko otwartą bramę po schodach, do drzwi wejściowych. Dalej, przez obszerny korytarz – rodzaj hallu – do jasnego pokoju z oknami na sad i łąkę. Na łące, przy ognisku, nad którym wisiał na trójnogu duży kocioł, kręcili się jacyś młodzi ludzie w cywilu. Między nimi paru żołnierzy ubranych w mundury podobne do munduru pana Wiktora. To wszystko zdążyła zauważyć, zanim została zaproszona do zajęcia miejsca przy stole. Jakby wyjaśniając jej to, co zauważyła, porucznik Wiktor mówił:
   – Jest to wygodna rezydencja właśnie dla tej łąki, gdzie mogliśmy ulokować naszych żołnierzy, a nawet prowadzimy ćwiczenia, oczywiście w ograniczonym zakresie. Jak widać, kucharze kończą gotować obiad, bo zaraz powinni wracać żołnierze z ćwiczeń polowych.
   – Powiedziałeś: ochotnicy. To nie tylko „Strzelec”?
   – Oczywiście, „Strzelec” jako baza wyjściowa. Ale obecnie rząd austriacki zgodził się, byśmy przyjmowali ochotników – legionistów. To są ci, którzy nie zostali powołani przez austriackie władze rekrutacyjne, a więc przede wszystkim młodsze roczniki. Liczymy się z tym, że wojna potrwa rok, a może nawet dwa czy więcej. W ten sposób sprzątamy sprzed nosa Austriakom ludzi, którzy by tak czy tak za rok czy dwa zostali powołani do wojska.
   – A ty nie? Nie powołano cię do wojska austriackiego?
   – Tak jak i ciebie. No, my, to znaczy ty i ja, już jesteśmy nie pierwszej młodości. Chociaż ja jestem trochę młodszy niż ty – uśmiechnął się przyjaźnie – jednak mobilizacja już mnie nie objęła. Przyjęli mnie do „Strzelca” z otwartymi rękami, bo na gwałt potrzebują kadry oficerskiej.
   – Właśnie, ale skąd ty w randze porucznika.
   – Może zapomniałeś, ale w tej randze kiedyś opuściłem wojsko austriackie. Jak każdy obywatel cesarsko-królewski – tak jak i ty – przeszedłem służbę wojskową, ale zrobiłem takie głupstwo – tak to kiedyś oceniłem – wstąpiłem do szkoły oficerskiej. Trwało to nieco dłużej, ale zdobyłem szlify. I teraz się przydały jak znalazł.
   – A twój TSL?
   – Gdy Mars wchodzi, milkną muzy – zaśmiał się. – Jak dożyję końca wojny, to wrócę do tej roboty. Teraz oceniłem, że tutaj ojczyzna mnie potrzebuje.
   Dało się słyszeć dalekie śpiewanie.
   – O, moi chłopcy wracają.
   Nadsłuchiwała.


     Nie noszą lampasów, lecz szary ich strój,
     nie noszą ni srebra, ni złota,
     lecz w pierwszym szeregu podąża na bój
     piechota, ta szara piechota.
        Maszerują strzelcy, maszerują,
        karabiny błyszczą, szary strój.
       A przed nimi drzewa salutują,
       bo za naszą Polskę idą w bój.
     Miarowo bagnetów kołysze się łan,
     a w sercu ich szczera ochota
     – bo w pierwszym szeregu podąża na bój
     piechota, ta szara piechota.


   Oddział był dalej niż się to na początku zdawało. Piosenka się nasilała i opadała, czasem zupełnie zanikała, za chwilę wiatr ją znowu przynosił i była blisko, tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Przy kotle ożywiło się jeszcze bardziej. Nieopodal ogniska krajano chleb.
   – A co, Wiewiórko, z „Judaszem”? – zapytał niespodziewanie.
   – Nie otrzymał pan mojego podziękowania? Posłałam na adres, który mi dał wujek – odpowiedziała i znowu poczuła, że się rumieni.
   – Nie, nie, otrzymałem i dziękuję, ale pytam czy wystawiliście go? Przydał wam się? Spodobał się?
   – O tak. Przygotujemy go na najbliższy Wielki Post. Role są rozdane. Zrobiliśmy parę prób.
   – A ciekaw jestem, kto wziął Rachelę.
   Znowu poczuła, że się rumieni.
   – Ja wzięłam tę rolę. Tak zresztą radził wujek i ksiądz proboszcz – dodała na usprawiedliwienie.
   – Byłem tego i ja pewny, że tak to będzie.
   Oddział był jeszcze daleko. Widziała, jak szli polną drogą, biegnącą między zaoranymi zagonami. Zabrzmiały słowa komendy:
   – Raz, dwa, trzy, cztery, lewa, lewa, lewa. Kompaniaaa, śpiewa!


     Ej dziewczyno, ej niebogo,
     jakieś wojsko pędzi drogą.
     Kryj się za ścianą, kryj się, kryj.
        Ja myślałam, że to maki,
        że ogniste lecą ptaki,
        a to ułani, ułani, ułani.
     Strzeż się tego, co na przedzie,
     co na siwym koniu jedzie,
     oficyjera, oficyjera,
     strzeż się strzeż.
        Jak okażę się mu miła,
        to nie będę się broniła,
        niech mnie zabiera.


   Potem oddział wkroczył na dziedziniec. Zabrzmiało:
   – Baczność! W dwuszeregu zbiórka! Do dwóch odlicz!
   – Raz, dwa, raz, dwa…
   – Spocznij! Rozejść się!
   Za chwilę dowódca oddziału wszedł do pokoju, „meldując posłusznie” przybycie. Pan Wiktor wysłuchał tego ze swoim spokojnym uśmiechem. Polecił przygotować się do obiadu. A gdy byli znowu sami, wyjaśniał, jakby przepraszając:
   – Chcemy zbudować inne wojsko, oparte nie na drylu, bezdusznym strachu i bezmyślnym wykonywaniu rozkazów. Mamy wspólny cel: Polskę. O nią chcemy walczyć nie pod przymusem. Tylko trudno odzwyczaić, zwłaszcza podoficerów, którzy przeszli musztrę austriacką, że można inaczej. Ale myślę, że przy dobrej woli doprowadzimy i do tego. – Zmienił temat: – Teraz chcę was zaprosić na obiad. Powiedzcie, czy wolicie zjeść tu, w pokoju, czy z żołnierzami przy ognisku?
   – Czy ty, Karolka, nie boisz się żołnierzy? Bo ja wolałbym z nimi.
   – Dlaczego miałabym się bać żołnierzy. Przecie to też ludzie.
   – No to idziemy.
   Wyszli, gdy już wszystko było gotowe. Żołnierze siedzieli z menażkami w ręku wokół ogniska i czekali na niego. Wstali, gdy porucznik Wiktor wszedł w ich krąg. Przedstawił im wujka i ją jako swoich przyjaciół. Polecił rozpoczynać wydawanie obiadu. Pierwszą menażkę otrzymał on, drugą ona, trzecią wujek, a potem już po kolei. Nikt nie rozpoczynał jedzenia, aż wszyscy mieli pełne menażki. Potem się wspólnie przeżegnali, odmówili „Ojcze nasz” i zabrali się do jedzenia. Był to smaczny kapuśniak z kawałeczkami wędzonki i kiełbasy. Do tego pajda chleba. Repeta – gdy ktoś sobie tego życzył – na koniec. Tak porucznik Wiktor, jak i ona z wujkiem jedli to samo. Rozmawiali z siedzącymi w pobliżu żołnierzami o kłopotach i radościach życia żołnierskiego. Żołnierz, który obok niej siedział, był to chłopiec chyba tylko o dwa lata od niej starszy. Z Krakowa. Tuż po maturze w gimnazjum Nowodworskiego.
   – Do „Strzelca” należę już od paru lat. Chodziłem na Wolską, w pobliżu Oleandrów, przy Błoniach. Jestem już w stopniu kaprala, bo mam za sobą przeszkolenie wojskowe. Zostałem odkomenderowany przez komendanta Józefa Piłsudskiego tu, do Tarnowa, z panem porucznikiem, do szkolenia ochotników.
   – Czym chcesz potem być?
   – Chcę iść na Uniwersytet Jagielloński na polonistykę, potem chcę zostać dziennikarzem.
   – Czy widziałeś Piłsudskiego?
   – Wiele razy.
   – Co myślisz o nim?
   – To mąż opatrznościowy. Jedyny chyba, który potrafi patrzeć do przodu. Geniusz polityczny.
   Na koniec porucznik zaproponował żołnierzom, żeby coś zaśpiewali. Chętnie się do tego poderwali:


     O mój rozmarynie, rozwijaj się.
     O mój rozmarynie, rozwijaj się.
     Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej, zapytam się.
     A jak mi odpowie: „Nie kocham cię”,
     ułani werbują, strzelcy maszerują, zaciągnę się.
     Dadzą mi konika cisawego
     i ostrą szabelkę do boku mego.
     Dadzą mi manierkę z gorzałczyną,
     ażebym nie tęsknił za dziewczyną.
     Pójdziemy z okopu na bagnety.
     Bagnet mnie ukłuje. Śmierć mnie ucałuje, ale nie ty.


   Potem już wstali od ogniska i wrócili do pokoju. Jeszcze przed rozstaniem chłopiec powiedział:
   – Mnie na imię Marek. A tobie Wiewiórka?
   – Nie – roześmiała się. – Karolina. Do zobaczenia.
   – Ale jeszcze nie doszliśmy do najważniejszego – wujek się dopominał. – Co się dzieje? Jakie to wojsko? Co to znaczy: wojsko polskie? Do nas gazety przychodzą teraz nawet z kilkudniowym opóźnieniem albo nie przychodzą wcale, a żyjemy w takich dziwnych czasach, że prawie dzień w dzień coś nowego.
   – Jak chcesz wszystko wiedzieć, to zacznijmy od początku. Wszyscy się spodziewali wojny, ale naprawdę, nikt do niej nie był przygotowany. Wszyscy czekali na wojnę, ale gdy wybuchła, okazało się, że nikt nie ma żadnej koncepcji. Wszyscy mówili, że wojna przyniesie Polsce wolność, ale trochę to wyglądało tak, jakby wojna wybuchła po to, by przynieść Polsce niepodległość, jakby państwa walczące o niczym innym nie myślały. „Mówię, bom smutny i sam pełen winy” – sam siebie też obwiniam. Nasi posłowie w sejmie galicyjskim zajmowali się zwalczaniem wzajemnym i przygotowywali się do wyborów rozpisanych na październik.
   – Przepraszam, że przerwę – włączyła się. – Co to jest ten sejm krajowy galicyjski? Bo ja o nim wciąż słyszę, a niewiele wiem na ten temat.
   – Powstał w 1891 na skutek domagania się autonomii przez Galicję. Jest on organem władzy ustawodawczej, z siedzibą we Lwowie. Należą do niego takie sprawy, jak: kultura, roboty publiczne, szkolnictwo. Oczywiście jego ustawy wymagają zatwierdzenia przez cesarza. Czym innym jest, oczywiście, parlament austriacki. Od 1907 roku wprowadzono powszechne prawo wyborcze na terenie cesarstwa austro-węgierskiego. W Izbie Poselskiej – to jest co innego niż Izba Panów – znalazła się grupa polskich posłów. Stanowią 20 procent ogólnej liczby. Zorganizowana jest w tak zwane Koło Polskie. Ale wróćmy do tego, o czym zaczęliśmy. Nie istniało jakieś porozumienie pomiędzy politykami z trzech zaborów, ale każdy zabór snuł plany indywidualne, nie kontaktując się z pozostałymi dwoma. Jednym z najbardziej konsekwentnych działań, jeżeli nie politycznych to wojskowych, był „Strzelec”, jak to się nazywało popularnie, a w pełnym brzmieniu: Polskie Drużyny Strzeleckie. Jawna organizacja wojskowa, działająca w zaborze austriackim od 31 lipca 1911, ale również – choć w zasadzie nielegalnie – w Królestwie i zaborze pruskim. W chwili wybuchu wojny liczyły 6 tysięcy ludzi przeszkolonych, przygotowanych do służby wojskowej, uświadomionych politycznie.
   Żołnierze wciąż śpiewali przy ognisku. Teraz była kolejna prześliczna piosenka:


     Rozkwitały pęki białych róż,
     wróć, Jasieńku, z tej wojenki wróć.
     Wróć, ucałuj, jak za dawnych lat bywało,
     dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat.
     Przeszło lato, jesień, zima już.
     Jasieńkowi już nie trzeba róż.
     Tam, na polu, gdzie w wojence padł,
     zakwitł na mogile białej róży kwiat.


   – 16 sierpnia 1914 roku w Krakowie w pośpiechu utworzono Naczelny Komitet Narodowy (NKN). Stało się to z inicjatywy polityków galicyjskich, zwolenników rozwiązania sprawy niepodległości Polski przy pomocy państw centralnych, a przede wszystkim Austro-Węgier, do którego włączyły się, praktycznie rzecz biorąc wszystkie galicyjskie partie polityczne, łącznie z PSL Piast. Prezesem NKN-u jest prezydent miasta Krakowa, Juliusz Leo. W zamierzeniu twórców NKN miałby stanowić najwyższą instancję w sprawach wojskowych, skarbowych i politycznych. NKN poparł w całej rozciągłości ideę tworzenia wojska polskiego, którą od lat lansował Józef Piłsudski.
   – Jak rozumiem, jego celem byłaby autonomia Galicji – spróbował uściślić wujek.
   – To jest wojna. Nigdy nic nie jest wiadome, co na jej końcu wyniknie: na tym polega urok wojny – zaśmiał się pan Wiktor – a zarazem szaleństwo tych, którzy się decydują na wojnę.
   Wujek go poparł:
   – Może dawniej można by sobie wyobrazić wojnę dwóch państw. Ale nie teraz. Teraz świat jest powiązany ze sobą i od razu leci lawina.
   Porucznik Wiktor mówił dalej:
   – A więc i taka jest moja odpowiedź: idziemy w ciemność wojny, dlatego trzeba mieć jakieś polskie siły zbrojne. Naszym celem jest niepodległe państwo polskie.
   – Co na to Prusy?
   – Wbrew pozorom, ich interesuje taka idea, może nawet bardziej niż Austriaków. Coraz wyraźniejsza jest dla nich wizja „Mitteleuropa”. Oni Poznańskiego, Śląska i Pomorza nie oddadzą przyszłej Polsce, ale po zwyciężeniu Rosji chcieliby utworzyć szereg małych państewek: Estonię, Łotwę, Litwę, no i Polskę. A Polskę mniej więcej na obszarze obecnego Królestwa Polskiego. Byłyby to państewka satelitarne, całkowicie im podporządkowane – ot, takie kolonie na terenie Europy.
   Żołnierze śpiewali cały czas. Teraz była znowu piosenka o ułanach:


     Ułani, ułani, malowane dzieci,
     Niejedna panienka za wami poleci. Hej, hej, ułani.


     Niejedna panienka i niejedna wdowa
     Za wami polecieć byłaby gotowa. Hej, hej, ułani.


   – A jak zwycieżą Rosjanie?
   – Słuszne pytanie. My jesteśmy przekonani, że nie, ale dobry polityk na wszystko musi być przygotowany. W Warszawie siedzi Roman Dmowski, który jak zawsze, tak i teraz za głównego wroga Polski uważa Prusaków i twierdzi, że antypatia Rosjan do nas jest inspirowana przez Niemców pracujących w administracji rosyjskiej. Przyszłość Polski wyobraża sobie na zasadzie państwa związanego z caratem moskiewskim.
   – A więc nic się nie zmienił.
   – No, ma za sobą najnowszy dokument księcia Mikołaja Mikołajewicza, w którym ten wódz armii rosyjskiej obiecuje, że „odrodzi się Polska swobodna w swej wierze, języku i samorządzie”. Ale jednak „pod berłem cara”. I, jak słyszę, tworzy się tam jakaś wojskowa formacja polska, która ma walczyć jako jednostka odrębna po stronie Rosjan.
   – No, to się zaczyna bal. A wy tutaj tworzycie legiony, które będą jednostkami odrębnymi walczącymi z Rosjanami po stronie Prusaków i Austrii.
   Żołnierze śpiewali następną piosenkę:


     Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
     stoi ułan na wedecie,
     a dziewczyna jak malina
     niesie koszyk róż.
        Stój, poczekaj, moja duszko,
        skąd tak drobną stąpasz nóżką?
        Jam z tej chatki, rwałam kwiatki
        i powracam już.


   – A co mówi na NKN Witos? Dawno go nie widziałem, choć nawet chciałem go spotkać, ale ciągle go nie ma w domu.
   – A więc Witos jest jednym z dwóch wiceprezesów NKN-u. „Piast” – przecież jego pismo – całkowicie popiera „Strzelca”. PSL zobowiązało się do wyekwipowania tysiąca legionistów.


     Hej, tam z góry jadą Mazury.
     Jadą, jadą Mazureczki,
     wiozą, wiozą trzy wianeczki,
     wianeczki złote.
     Przyjechali, z koni zsiadali.
     Stuk puk, stuk puk w okieneczko.
     Wstawaj, puszczaj, panieneczko.
     Koniom wody daj, dziewczyno.
     Jakże ja mam wstać,
     koniom wody dać.
     Zimna, zimna rosa, a ja, a ja bosa,
     nie mogę ustać.


   Siedziałaby tak bez końca i słuchała na przemian śpiewania i politykowania. Ale wiedziała, że czas rozstania się zbliża. Prawie że liczyła minuty. I tak się też stało. W którymś momencie wujek, jakby słyszał jej myśli, powiedział:
   – Karolka, najwyższy czas, żebyśmy się stąd zabierali. Tam na ciebie czekają mama z tatą. A i pan porucznik ma swoje obowiązki, a nie żeby tyle czasu z nami rozmawiać. Dziękujemy za gościnę.
   – Cieszę się ze spotkania. I do zobaczenia. A tobie, Wiewiórko, życzę, żebyś była dobrą Rachelą.
   Już gdy szli spokojną uliczką, dogoniła ich piosenka:


     Czerwony pas, za pasem broń
     i topór, co błyszczy z dala.
     Wesoła myśl, swobodna dłoń
     to strój, to życie górala.
        Tam szum Prutu, Czeremeszu
        Hucułom przygrywa
        a ochocza kołomyjka do tańca porywa.
        Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie.
        Gdy go losy w doły rzucą,
        wnet z tęsknoty zginie.


   Potem kamieniczki odcięły ich od śpiewu, ale po chwili, w którymś momencie, przez lukę między domami doleciała ich jej piosenka:
   Orły, sokoły…
   „To może pan Wiktor kazał im zaśpiewać na moje pożegnanie?” Szła i śpiewała sobie półgłosem:


     Orły, sokoły, dajcie mi skrzydła.
     Brud i popioły, ziemia mi zbrzydła.
     Ja bym tak chciała pohulać z wami
     i tam na górze żyć z piorunami.