Biblioteka



11



 


*


   Zaczęło się robić strasznie. W gazetach przestały się pojawiać komunikaty o postępach armii austriackiej. Wprost przeciwnie. Ciągle przychodziły komunikaty o „zajmowaniu nowych strategicznych pozycji”, o „cofaniu się na z góry upatrzone stanowiska”. W gazetach drukowano długie listy tych, którzy zginęli na polu chwały. Po wsiach wybuchały płacze i żałoby. Ginęli synowie, ojcowie.
   Front się zbliżał. Najpierw im się zdawało, że to grzmi gdzieś za horyzontem daleka burza. Ludzie wychodzili przed domy, patrzyli i nadsłuchiwali. Nadsłuchiwała i ona. Powróciło wspomnienie roztrzaskanej twarzy w studni – wzdrygnęła się. Groza ją przejęła. Nocami gdzieś za horyzontem paliło się. Łuny czerwieniły czarne sklepienie. Najpierw to był wąziuteńki pasek. Potem wciąż rozszerzał się w głąb nieba i rozciągał się wzdłuż horyzontu. Stała noc w noc z innymi i patrzyła, czy się łuny zmniejszają, czy rosną – czy front się zbliża, czy oddala. Niestety, zbliżał się. Pojawiły się transporty z rannymi żołnierzami. To może brzmiało zbyt dumnie: transporty. To były po prostu chłopskie wozy, na których leżeli, siedzieli ranni okręceni bandażami, szmatami, jęczeli, prosili o zlitowanie, o uśmierzające środki; nieprzytomni i przytomni, błagający o dobicie, zmarli w drodze, których wieźli dalej. Stała, jak inni, z konewką wody, z garnkiem herbaty, z chlebem, gdy go nie było – z ziemniakami. Patrzyła najpierw z przerażeniem, potem już stężała ze zgrozy. Jakoś się zrobiło pusto wokół niej. Przycichła matka. Przestała „jazgotać” – jak to ojciec mówił – rozkazywać, upominać. Przycichł ojciec, nie było w nim normalnego dowcipu, pewności siebie. Nie dziwiła się temu. Ją też przerastały wydarzenia. Czasem, gdy zasypiała na tym samym miejscu, co zawsze – marzyła, żeby zasnąć i obudzić się w tamtej rzeczywistości, która tak nagle jej znikła. Przecież to dopiero koniec października, a zdawało się, że minęła epoka. Nie pytała się o nic, co się dzieje na froncie. Można było widzieć po rannych na furach. Żołnierze nagabywani gdzie są Rosjanie, nie chcieli nic mówić. Bronili się sakramentalnym zwrotem „tajemnica wojskowa”. Ale czasem któryś coś powiedział, z czego wnioskowali, że odwrót jest na całym froncie, że wojska nieprzyjacielskie idą już na Lwów, a nawet na Przemyśl, Rzeszów, Tarnów, na Tarnobrzeg.
   Tylko to już nie były wyłącznie furmanki z rannymi. Z dnia na dzień rosła liczba uchodźców. Między żołnierskimi podwodami ciągnęły teraz wozy drabiniaste z przytroczonymi krowami, naładowane workami ze zbożem, pierzynami, poduszkami, pełne mężczyzn, bab zakutanych w pledy, koce, dzieci wrzeszczących, płaczących, przeziębionych, chorych. Czasem przystawali, prosząc ciepłego mleka dla dzieci, ciepłej strawy dla siebie. Opowiadali, że jadą dniami i nocami, opisywali straszne rzeczy, których dokonują Rosjanie – grabieże, morderstwa, gwałcenie kobiet, że idą masą jak szarańcza, że nikt i nic się przed nimi nie uchowa. Wnet będą we Lwowie, w Tarnowie, wkrótce dotrą do Krakowa i w niedługim czasie do Wiednia.
   – To po co wy uciekacie?
   Patrzyli na nich nierozumiejącymi oczami.
   – No, jeżeli tam Rosjanie dojdą?
   Odpowiadali najczęściej:
   – Trzeba uciekać.
   Logiki żadnej dopatrzeć się nie można było, ale – myślała sobie – „może i na nas przyjdzie taki sam strach, że przestaniemy myśleć logicznie”. Uciekinierzy dookoła opowiadali o Rosjanach. Że wszystko rabują, kradną, palą, mszczą się na Polakach pracujących w urzędach austriackich, wieszają każdego, kto z Austriakami współpracował. Przypomniało jej się to, co Witos zapowiadał. Zgadzało się: że najbiedniejszy w tej wojnie będzie polski chłop. Byli też tacy, którzy zetknęli się z rosyjskimi wojskami, choć na krótko, bo przy kontrnatarciu Austriakom udało się odbić ich wsie. Ci mówili, że Rosjanie rozdają ulotki z odezwą wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza. który zapowiada odbudowę Królestwa Polskiego. Słuchali tego ze zdziwieniem, ale wujek, którego o ocenę tego faktu pytali, odpowiedział:
   – W domu nawet mam taką ulotkę. Jest tam „pod berłem carskim”. A więc nie ma mowy o jakimś samorządnym państwie, ale o państwie, któremu car udzieli wolności tyle, ile sam zechce. A po drugie, podpisany jest pod tym wezwaniem nie car, tylko głównodowodzący wojsk. A temu zależy na pozyskaniu ludności terenów, na które wchodzi. Zależy mu również na Polakach, którzy zostali wcieleni do armii rosyjskiej: żeby dla nich dostarczyć jakąś motywację do walki z Austriakami i Prusakami. Ale wartości – konkludował wujek – politycznej ten tekst nie posiada. Zwyczajny chwyt propagandowy.
   – A więc tak, jak to się mówi: „obiecanka-cacanka, a głupiemu radość”?
   – Zawsze ktoś się złapie na papiery bez pokrycia. Głupich nie sieją – sami rosną. Już nawet zaczęto tworzyć ochotnicze legiony czy legion, zwany puławskim, pod dowództwem Gorczyńskiego, „do walki z odwiecznym wrogiem: Prusami i Austriakami”.
   – Szaleństwo. Piłsudski tworzy jedne legiony, a Gorczyński drugie?
   – Zaborcy spokornieli, bo potrzebują żołnierza, który by chciał się bić. A więc obiecują nam gruszki na wierzbie. Wprost prześcigają się w obietnicach. Ale jak się skończy wojna, z góry wiadomo, że o tych obietnicach dokładnie zapomną.
   – Wszyscy?
   – Tak. Rosjanie, Austria i Prusy. Pozwalają z orzełkami na czapkach, z biało-czerwonymi sztandarami, a jakże, z polską komendą i z „Jeszcze Polska”, nie mówiąc o polskich piosenkach żołnierskich.
   – Zabawki dla małych dzieci, potrzebne do rozbudzenia entuzjazmu bojowego. A my się cieszymy, że mamy to, co chcemy.
   Ale to chyba była jedyna rozmowa z wujkiem taka, jak za dawnych czasów, bo teraz na nic nie miał ani czasu, ani ochoty.
   Już nie było nocy, żeby kogoś nie nocowali u siebie. Pomagała więc myć dzieci, iskać wszy. Bo zawszeni byli wszyscy nieprawdopodobnie. Czas był coraz gorszy. Rozdeszczyło się. Było zimno. Droga rozjeżdżona ciężkimi wozami zamieniła się w błotnistą sztrekę, w której grzęzło się po kostki w błocie, a nawet i głębiej.