Biblioteka



15



 


*


   Pierwszy pocisk padł między drogą a ich domem. Poleciały wszystkie szyby. Zakołysała się chałupa, zdawało się, że runie. Wszystko się w domu zatrzęsło, pospadały niektóre garnki w kredensie. Dziewczęta narobiły takiego wrzasku, że strach. I tak, jak stali, wszyscy wypadli z domu. Ani się spostrzegli, jak znaleźli się w schronie. Pierwsza Magda. Ale nic jej nie powiedziała. Bombardowanie trwało. Pociski szły wzdłuż drogi. Na nich spadł pierwszy, bo byli na końcu wsi. Strzały nie były jeszcze celne, szły po polach, to dalej, to bliżej. Ale najwyraźniej wstrzeliwali się w drogę, którą szły wciąż wojska, oddziały uciekinierów.
   Przycupnęli na ziemi schronu jedni koło drugich, przytuleni do siebie, jeszcze zadyszani, przestraszeni, przerażeni swoim strachem, który w nich tak niespodziewanie wybuchł. Różyczka przywarła do niej jak kot, którego porwała na ręce, i który przylepiony do niej miauczał. I płakały. Płakały wszystkie.
   – Cichojcie – uciszył je tata. – Dzięka Bogu, nikomu nic się nie stało. Matko, mówmy różaniec za konających.
   A tymczasem na drodze wybuchło szaleństwo. Oszalałe z przestrachu konie podrywały się do biegu, skręcały z drogi w pola, zrywając uprząż, łamiąc dyszle, wlekły poprzewracane wozy, rozrzucając cały dobytek. Nagle kolejny pocisk uderzył w jakiś dom, bo wybuchł krzyk:
   – Jezusie, Mario! Ratunku! Na pomoc! Gore!
   Nie wytrzymała.
   – Tato, ja polece.
   – Siedź tu, jak ci dobrze. I nie rusoj sie. Jo polece.
   Tata się poderwał i już był na drabince. Wyskoczyła za nim. Dom w pobliżu płonął jak żagiew. Słup ognia rwał w górę aż buczało. Zdawałoby się, że płonie suchy stóg słomy a nie chałupa nasiąknięta wilgocią od tygodni padającym deszczem. Pocisk uderzył w róg domu. Reszta stała nienaruszona, teraz pożerana rozszerzającym się ogniem. Dopadła do zapłakanej gospodyni:
   – Nikogo nie zabiło?
   – Ni. My byli schowani w tyj dziurze – wskazała na schron podobny do ich schronu. – Ale chałupa. Ludzie, ratujcie!
   O ratunku nie było mowy. Podbiegła do studni. Już tam tata raz za razem pchał żuraw w głąb i wyciągał wodę.
   – Tato – złapała ojca za rękaw. – Trzeba lać wodę na stodołę. Chałupa stracona.
   – Pilnuj stodoły, a jo bede pilnowoł tych, co wynosą rzecy z chałpy.
   Złapała za wiadro pełne wody, podbiegła pod stodołę. Żar szedł taki od płonącego domu, że zdawało się jej, że ogień już jest na niej. Chlusnęła na wrota. Resztę na belki ścian i znowu biegiem do studni. Jeszcze gospodarz i starszy syn coraz wpadali do domu i wynosili, co się tylko dało. Pierzyny i poduszki. Taszczyli skrzynie z ubraniami. Ale to już był ostatni czas, ogień przeszedł na całą strzechę i jeszcze chwila, a mogły się zapaść wiązania dachu i załamać sufit. Z drugiego końca, gdzie była stajnia, wyprowadzał ktoś ryczące krowy i szalejącego, opierającego się konia.
   Była przy pożarze, dopóki nie przybiegli strażacy ze strażnicy. W hełmach, z osękami i toporkami, poczęli rozrywać ściany, żeby przynajmniej uratować belki na przyszły dom. Wtedy tata powiedział:
   – Wracoj, Karolka. Nic tu po tobie. A strzylają bez ustanku.
   Dopiero teraz się spostrzegła, że trwa bombardowanie. Przejęta pożarem, na nic nie zwracała uwagi, ani na pociski. Teraz zobaczyła je znowu – gejzery wylatującej na polach ziemi. Chyłkiem, skulona przebiegła do swojego schronu.
   – Potrzeba to było – matka narzekała. – My sie tu o ciebie bały. A przecie i tak duzo nie nawojowałaś.
   – Karolka zawsze musi być pierwsza. Na widoku – docięła jej Magda.
   – Mogłaś też tam polecieć. Nikt ci nie bronił – odparła szorstko. Ale potem się poprawiła: – Ej, Magda, Magda, takie żarty się ciebie trzymają. A tu nie czas na to.
   – A co, mam być taka poważna jak ty – Rachela.
   Ostrzał wciąż trwał. Za chwilę wrócił tata, zmordowany, nasiąknięty dymem, zdyszany.
   – Trza Boga prosić, coby nie rymneło w nasą chałpe. Z tamtyj nie ostało sie nic.
   – Ale nikomu nic się nie stało?
   – Dzięka Bogu. No i stodoła nie rusono.
   Mama krajała chleb, który porwała z domu. Jak się na chwilę uciszyło, Staszek skoczył do chałupy po mleko. Mleko rozruszało dzieci. Prawie już nie zważały na wybuchy.
   – Karolciu, śpiewaj.
   No to zaczęła:


     Na Wojtusia w popielniku iskiereczka mruga:
     Pójdź, pójdź, bajkę ci opowiem, bajka będzie długa.
     Była sobie raz królewna, pokochała grajka,
     król rozkazał ściąć mu głowę – i skończona bajka.


   – Nie, nie krótko! Długo! – zaprotestowały jedne.
   Inne dzieci wołały:
   – Wcale nie tak, wcale nie tak! Ma być: „Król wyprawił im wesele i skończona bajka”.
   Mimo to śpiewała dalej:


     Była sobie Baba Jaga, miała chatkę z masła,
     a w tej chatce same dziwy – cyt, iskierka zgasła.


   – Nie, nie chcemy. Musi być długo.
   Więc śpiewała dalej:


     Był sobie król, był sobie paź i była też królewna.
     Żyli wśród róż, nie znali burz. Rzecz najzupełniej pewna.
     Lecz srogi los, okrutna śmierć w udziale im przypadła –
     króla zjadł kot, pazia zjadł pies, królewnę myszka zjadła.
     A żeby ci nie było żal, laleczko ukochana –
     z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepanu.


   – Nie, dłuższą bajkę, dłuższą – domagały się dzieci.


     Była babuleńka rodu bogatego.
     Miała koziołeczka bardzo rogatego.
     Fik-mik, fik-mik, rady rady, rach ciach ciach,
     bardzo rogatego.


   Jedne wołały:
   – Dłuższą! Dłuższą!
   Ale już inne śpiewały na cały głos refren:
   – Fik-mik, fik-mik…
   Śpiewała dalej, a wraz z nią wszystkie dzieci:


     A ten koziołeczek był bardzo rozpustny,
     schrupał babuleńce zagonek kapusty.
     Fik-mik, fik-mik, rady rady, rach ciach ciach,
     zagonek kapusty.


   – A coz wom tak wesoło? – usłyszeli nad sobą. – Przysedłem zaźryć, cy syćka zyjecie, a tu sie wesele odprawio, jakby nigdy nic. Jesce chwila, a cało wieś sie zleci do wos – mówił Gulig.
   – Niech przychodzą, niech przychodzą. Syćkie sie pomiescą. Abo wom moge dać inną rade: weźcie se Karolcie, niech wom śpiwo, coby wom tyz beło wesoło – odpowiadała mama.
   – Karolci nie damy! – zaprotestowały dzieci.
   Ostrzeliwanie trwało do zmierzchu. Dopiero wtedy odważyli się wyjść ze schronu. Zziębnięci na kość, zasiedziali, mokrzy patrzyli na świat, szczęśliwi, że go znowu widzą. Na swój dom – z wdzięcznością, że go jeszcze mają.
   Tata zarządził:
   – Zabirojmy sie do jakij roboty. Stasek, Hanka, Karolka, idemy młócić.
   Pierwszy raz od dłuższego czasu chałupy i stodoły nie okupowali uciekinierzy. Bombardowanie wypłoszyło ich całkowicie.
   – A ty, matka, zabiroj sie do gotowania obiadu i kolacyji za jednym razem. Bo mi sie widzi, ze jutro bedzie takie samo piekło, jak nie gorse.
   Zabrali się do roboty. Nie tylko oni. W całej wsi słychać było ruch. Cała wieś młóciła, mełła na żarnach, gotowała, piekła. Przecież palić im nie wolno było w ciągu dnia już od dawna. To, co ugotowali czy upiekli, to tylko w nocy.
   Już dobrze po północy byli gotowi. Dzieci wszystkie spały.
   – Mamo, ja bym zobaczyła po ludziach, jak przeżyli ten straszny dzień.
   Poszła. Zaszła do przyszywanej ciotki, wdowy, która mieszkała samotnie na drugim końcu Śmietany. Samotna i zgorzkniała, bo mąż ją dawno odumarł, a dzieci się pożeniły, drugie powyjeżdżały do Ameryki i ślad po nich zaginął. Pole pozapisywała dzieciom za wcześnie i nie bardzo się miał kto o nią troszczyć.
   Nie szła drogą, ale polami, na skróty. Zresztą bała się iść drogą i chyba nie byłoby to możliwe, bo drogą szły wciąż transporty. Ale polami też nie było łatwo. Na szczęście od czasu do czasu księżyc przeglądał przez ciężkie chmury gnane wiatrem. Bez tego chyba nie trafiłaby nigdzie. Pola były nie do poznania. Zryte pociskami, pełne lejów, przedstawiały upiorny krajobraz.
   Ciotka nie ruszała się z chałupy. Owszem, słyszała huki. Owszem, byli od sąsiadów, żeby ją wziąć do swojej piwnicy. Ale się nie zgodziła.
   Wracała między opłotkami. Napotykała chaty ze zrzuconymi strzechami od podmuchu pocisków, powyrywane drzewa w sadach, porozbijane ule, studnie. Podchodziła do ludzi reperujących zniszczenia, pytała, czy wszyscy zdrowi, czy nikt nie zabity, ranny, czy nie potrzeba jakiej pomocy. Wróciła nad ranem. Tata jeszcze nie spał, ale coś tam robił wraz z mamą.
   – Dzięka Bogu, zem posłuchoł Witosa i mom dwie piwnicki pełne zboża.
   – Ale tata jałówkę zostawił.
   – Moze sie udo jom uratować.
   Artyleria rosyjska waliła również i w następne dni. Niektóre pociski szły tak nisko, że słyszeli świst powietrza, że zdawało się im, że zahaczą o dach ich domu.
   Artyleria austriacka, wycofująca się przez most w Niedomicach i przez bród w Otfinowie, zajmowała pozycje wzdłuż Dunajca, po zachodniej stronie brzegu rzeki, i rozpoczęła ostrzeliwanie wojsk rosyjskich okopujących się po wschodniej stronie szosy Wola Żelichowska, Otfinów, Żabno, Niedomice. To wszystko przynosił Staszek, który rozpuścił się jak dziadowski bicz – jak to mama określiła – i gdy tylko mógł, wymykał się z domu i leciał na łąki naddunajskie, gdzie się sadowiły baterie armatnie. Tata nawet na to jego latanie patrzył przez palce, bo Staszek zawsze przynosił jakieś nowości, których dowiedział się od żołnierzy. Czasem przynosił „choć cosi”. Kiedyś nawet stary prymus. A to jakąś konserwę, puszkę ze smalcem, a to z grochem i boczkiem. Bo, jak się okazało, artylerzyści to najbardziej zadbana i szanowana formacja w armii. Nie za darmo. Pomagał im w tym, co trzeba było.
   Całymi dniami siedzieli w ziemiance. Tylko na noc, kiedy artyleria przestała strzelać, wracali do domu. Dziękowali Bogu za to, że ksiądz proboszcz doradził im, żeby zbudowali schron, że w nim będą mieszkać, gdy się zbliży front. Siedzieli i marzli. Piwniczka jeszcze nie była sucha i od mokrych ścian i od mokrej podłogi ciągnęło zikmno. Na szczęście tata znalazł trochę desek w drewutni, których nie zdążyli mu zrabować uciekinierzy, i zrobił z nich podłogę. W ciągu dnia palić w piecu już od dawna nie było wolno, żeby artylerzyści rosyjscy nie lokalizowali wsi, chociaż, czy to faktycznie na co się komu przydawało, można było powątpiewać. Wobec tego gotowali strawę w nocy, z tego co jeszcze w domu zostało, co jeszcze nie było wykradzione albo zniszczone. W ciągu dnia wyskakiwała matka albo któraś z nich – ona, Hanka czy Teresa – żeby zadać krowie paszy. Modlili się na różańcu, śpiewali pieśni religijne. Drzemali, budzili się.
   Którejś nocy tuż nad ranem wrócił Staszek. Okazało się, że celem artylerii rosyjskiej były nie tylko wojska wycofujące się drogą w kierunku Krakowa, ale właśnie austriackie baterie armatnie na łąkach naddunajskich. Skutki tego bombardowania były fatalne dla Austriaków. Nie potrafili nawiązać pojedynku z działami rosyjskimi, bo ich po prostu nie dosięgali. Rosjanie, oprócz tego, że mieli armaty o większym zasięgu, najwidoczniej mieli dobre rozeznanie strategiczne: wiedzieli o ustawieniu baterii austriackich i bili na pewniaka. Zostało rozbitych kilka dział, trafiono w jaszcze, wyleciała w powietrze amunicja. Było szereg zabitych, wielu rannych. Stąd Austriacy podejrzewali chłopów o zdradę i Staszek ledwie z życiem uszedł, bo i na niego padło podejrzenie. Mówił, że jednego chłopa już powiesili za to, że znaleźli przy nim dwa ruble.
   – Nie godołbyś bele cego – oburzył się tata. – Przecie chyba we wsi nie nojdzies chałpy, dzieby nie mieli jakisik rubli. Przecie od nos do Kongresówki nie bedzie wiency jak pitnoście kilometrów. No, kielo mos do Górki, do promu na Wiśle. A to my jademy do nich, a to uni do nos. No, nie teroz, ale przódy. Jakby wiszali ludzi za dwa ruble, to by całką wieś musieli powiesić.
   – Tato. Naprawdę tylko za te ruble. Powiedzieli, że dostał je za szpiegowanie.
   – No, to cyste morderstwo. Ale tak to je, kiedy ni mos nikogo, kto by wzion cie w łobrone.