Biblioteka






CZAS DOJRZAŁEJ MIŁOŚCI MAŁŻEŃSKIEJ


        Aniele Boży, Stróżu mój,
        do żony mojej steruj
        na swej łódce z niebieskiego papieru
        i powiedz jej, że kocham ją,
        Aniele Stróżu mój.
                                   (K. I. Gałczyski)


     To jest najpiękniejszy okres w życiu małżeńskim. Już się zrozumieli, już się zgrali. Już jest im dobrze. To jest czas, gdy przychodzą dzieci na świat, gdy dom jest pełen spraw ludzkich, zawodowych, społecznych. Do takiego domu ciągną ludzie jak pszczoły do ula, bo czują tam ciepło, radość, bo jest ten dom źródłem nadziei, siły optymizmu. Dzień każdy wypełniony pracą, ruchem, hałasem kończy się zasłużoną nocą. To są godziny, na które oboje cały dzień czekają. Godziny wyłącznie dla nich, kiedy znowu powiedzą sobie słowa miłości. Zasłużyli oboje na tę noc swoją pracą dla wspólnego dobra, swoją pracą przy dzieciach, dla ludzi. Dorastali do tej nocy wzajemną życzliwością, posługą, serdecznością. Dorastali do niej drobnymi czułościami świadczonymi sobie w przelocie, choćby na sekundę przytuleniem, pocałunkiem jak muśnięcie motyla. Ta noc to jest ich święto, zapłata za miniony dzień, źródło siły na cały dzień następny, źródło radości, uśmiechów rozdawanych dzieciom, przyjaciołom, gościom. Potem są ranne rozejścia się, bo trzeba iść do pracy. Myślenie o sobie choćby na moment w kołowrocie spraw i w kalejdoskopie problemów. Jeszcze może jakiś telefon z zapytaniem, co w domu, czy wszystko tak, jak być powinno. Aby potem, gdy tylko wybije godzina zakończenia pracy, wracać jak najprędzej do domu, po drodze załatwiając najpotrzebniejsze sprawunki, po drodze kupując jakiś kwiatek dla swojej pani, jakiś drobiazg dla swojego pana.
     Jeżeli aż tak jest dobrze, to mogłoby się zdawać, że nie ma co zatrzymywać się nad tym etapem. Nie, na tym odcinku kryje się zagrożenie na pozór nieznaczące, a przecież zupełnie podstawowe.
     Pierwsze niebezpieczeństwo: że człowiek uzna stosunek małżeński za instytucję obowiązkową. Wtedy zapomina, że to ma być wyraz miłości. Miłości, która ma być obecna w ciągu całego konkretnego dnia. A jeżeli w ciągu dnia nie ma czasu dla siebie nawzajem, a jeżeli są nieuprzejmości, docinki nawet, niedelikatności, wykłócanie się i o drobiazgi, i o sprawy poważne, a jeżeli w ciągu dnia jest opryskliwość, arogancja, chamstwo, interesowność, awantury o śmieci niewynoszone, o bałagan w domu, o dzieci, o obiad, o wszystko, a jeżeli jest powrót do domu w stanie nietrzeźwym – jak potem można się dziwić, że partner nie godzi się na współżycie. A gdy odwołasz się do obowiązków małżeńskich, do przysięgi małżeńskiej, to z tego wynika, że nic nie rozumiesz.
     Jeszcze większe zagrożenie, na pozór nieznaczące, a przecież zupełnie podstawowe, nazywa się przyzwyczajenie albo rutyna, a co za tym idzie – zobojętnienie i nuda. Być wciąż prostym, naturalnym, świeżym, spontanicznym, to kosztuje ogromnie dużo uwagi, energii i wysiłku. Tak już jest, że gdy raz nam się uda wpaść na coś ciekawego, to ten wynalazek powielamy, robimy z niego instytucję. Powielamy pocałunki, kwiaty, miłe słowa. Coraz bardziej mechanicznie, bez tamtego pierwszego zaplecza uczuciowego – aż odkrywamy nudę ziejącą z naszego postępowania.
     A jesteśmy sami sobie winni – przez nasze lenistwo, pójście po linii najmniejszego wysiłku, tchórzostwo. To samo gdy chodzi o współżycie małżeńskie. Z przeżycia, które powinno być wciąż na nowo radością, czymś najbardziej spontanicznym, można zrobić instytucję, którą się zbywa na zasadzie przyzwyczajenia czy konieczności, wspominając dawne czasy, kiedy było inaczej, zazdroszcząc tym, którzy mają inaczej w życiu. A tymczasem każdy stosunek musi być czymś nowym, autentycznym wyrazem miłości. I o tym powinieneś pamiętać ty, i o tym wie również twój partner, który tęskni za tym okresem, kiedy było między wami dobrze, a gdy wciąż nie może się doczekać na powrót tych czasów, rosną pokusy. Aby znowu, choćby jeszcze raz, przeżyć prawdziwy, normalny stosunek. A jeszcze bardziej: aby być znowu traktowanym jak człowiek, „aby ktoś się zainteresował tym, co myślę na rozmaite tematy, co chcę, czego pragnę, za czym tęsknię. Nawet gdyby to, co mówię, było głupie. Ale niechby mnie posłuchał. Aby ktoś się mną zajął, gdy jest mi ciężko i źle, gdy ogarnia mnie smutek i jestem do niczego”. To przecież ty masz być takim człowiekiem, który słucha, który współczuje, który się troszczy jak o siebie. A jeżeli nie jesteś, to może się pojawić ktoś inny: taki, który przygarnie, zadba, zaopiekuje się. I twój towarzysz życiowy, z którym powinieneś stanowić jedno, zacznie swoje zwierzenia przed nim zamiast przed tobą, będzie słuchał jego pocieszeń i rad zamiast twoich. Wiesz, co to oznacza? To jest zdrada duchowa. Albo, jeśli nie chcesz tego słowa: odejście duchowe. Później zdrada fizyczna jest tylko dopełnieniem tego, co się wcześniej stało. Oczywiście, nie wolno było się dopuszczać ani pierwszego, ani drugiego, tylko ty nie mów, bo nie masz prawa, że to jest wyłącznie jego wina.
     Nie chciej mnie zapewniać, że niepotrzebnie straszę, bo twój partner jest absolutnie wierny. Cieszę się. Ale ostrzegam: nie igraj z ogniem. Bo po pierwsze, powtarzam, są pokusy, a po drugie – narasta zagrożenie z zewnątrz. Wbrew pozorom podobają się mężczyznom nie tylko kobiety „wyzywające”, ale właśnie wierne towarzyszki życia, bardzo ustatkowane i uporządkowane, na tej najprostszej zasadzie, że każdy chciałby mieć taką oddaną sobie „Japonkę”. Wbrew pozorom podobają się kobietom nie tylko podrywacze, ale właśnie mężczyźni stateczni, ojcowie oddani, „solidne firmy”, dbające o dom jak o skarb największy: każda kobieta chciałaby mieć takiego męża i ojca swoich dzieci. Czasem za wszelką cenę. Ileż razy bywało tak, że taką żonę zabierał kolega koledze, że takiego męża zabierała koleżanka koleżance. Mam ci podać konkretne przykłady, na które patrzyłem? Osobnej książki by nie starczyło. Wobec tego uważaj, żeby twoje życie małżeńskie nie znudziło się tobie i twojemu partnerowi.
     Może spytasz, co proponuję.
     Jest taka książka Chestertona Żywy człowiek. Kiedyś, przed laty, wpadła mi w ręce. Przeglądałem i nie bardzo zrozumiałem, o co chodzi. Natrafiałem na jakieś dziwne opisy działań człowieka, który bez przerwy zaskakiwał swoją żonę najrozmaitszymi wcieleniami swojej osoby i najrozmaitszymi sytuacjami, w których się pojawiał. A więc wchodził do domu przez okno, przez dach, przebierał się w najrozmaitsze ubrania. Nie bardzo rozumiałem, w czym rzecz. Zabrałem się więc do czytania. I wtedy uchwyciłem jej główną ideę. Może nie całkiem przejrzystą w tym gąszczu akcji, ale przecież bardzo ważną dla życia człowieka. Chesterton stawia w tej książce tezę, że każdemu z nas grozi przyzwyczajenie. A to jest zagrożenie dla miłości małżeńskiej w jej najbardziej istotnym nurcie.
     Może się spytasz, czy ja aby nie namawiam do naśladowania bohatera powieści Chestertona? Do tego, żeby wchodzić przez okno, nawet gdy to jest wysokie piętro, albo urządzać zajazd i porywać żonę. A więc wyobraź sobie: prawie że tak, tylko niekoniecznie w tej formie. Prawie że tak. A więc wybierzcie się na zabawę nie tylko raz na rok w Sylwestra. Ubierz się pięknie i niech twoja żona się wystroi. Niech sobie pójdzie do fryzjera i zrobi szałową fryzurę. Niech gorączkowo przeszuka szafę, żeby znaleźć jakiś odpowiedni ciuch, albo nawet niech wysili swoje umiejętności krawieckie i dokona jakiejś małej przeróbki w tym celu, aby jeszcze uatrakcyjnić swoją kreację. Niech się podmaluje tak, jak tylko będzie chciała. I może się okazać – i okaże się prawie na sto procent, gdy staniecie w przedpokoju do wyjścia – że wybuchniecie oboje śmiechem, tak się zobaczycie inni. „To jesteś ty, mój mąż?” „To jesteś ty, moja żona?” Jak nowi. Jakbyście się na nowo poznali. Ale to nie koniec na tym, to dopiero początek. Ta najważniejsza część będzie się dziać na przyjęciu. Wtedy gdy wpadniecie w wir kolegów i koleżanek, znajomych i nieznajomych, przyjaciół i przyjaciółek. Będziecie na siebie patrzeć gdzieś z daleka, gdzieś z końca, w tańcu i przy kawie. Przy stole i przy barze. I ze zdumieniem stwierdzisz: „Jeszcze jej takiej nie widziałem”. „Jeszcze go takiego nie widziałam”. Będziecie słuchać siebie – będą dolatywały do ciebie zdania twojej żony, będą dolatywały do ciebie zdania twojego męża – i ze zdumieniem stwierdzisz: „Jeszcze tego od niego nie słyszałam. – Jeszcze przy mnie nigdy nie mówiła na takie tematy”. „A zdawało mi się, że go znam na wylot. – A myślałem, że już wiem wszystko, co ona myśli”. Nie tylko na zabawę czy imieniny. Idźcie razem do teatru, do kina. To też jakieś święto, to też jakieś przeżycie. To też wasze odświeżenie. To znowu nowy świat, w który się na chwilę zanurzycie, w którym zobaczycie siebie i swoje sprawy na nowo. Wracając, będziecie mówić na temat tego, coście przeżyli, odnowieni, odświeżeni. Kup albo pożycz książkę ważną dla ciebie, ważną dla niego. Poczytaj ty, niech poczyta i twój ukochany człowiek. Niech ona zapadnie w was jak ziarno. Porozmawiajcie na tematy, które porusza. A właśnie: porozmawiajcie. Rozmowa – nie twój tylko monolog, ale rozmowa – to bardzo ważny nurt waszego życia. Wiedz o tym. Jedźcie razem na wczasy. Nie, nie osobno. Nie by: „odpocząć od siebie”. Odpoczywajcie razem i razem cieszcie się wodą, słońcem, górami. Razem wędrujcie, wypacajcie siódme poty w skwarze słonecznym, pchając się z plecakami pod górę. Palcie ogniska, śpijcie po schroniskach. I przekonacie się, że odkryjecie w sobie zupełnie nieznane płaszczyzny osobowości, które oczarują was na nowo, pomogą wam iść przez następne miesiące.
     Może powiesz: miało być – i faktycznie było tak na początku – na temat stosunku małżeńskiego, a potem ksiądz przeszedł do zachęcania, by urozmaicać sobie normalne życie. Bo tak to jest, że przeżycia seksualne nie są jakąś odrębną dziedziną życia, odrębną od reszty. Wpływają – i to bardzo – na całego człowieka. O czym było mówione już parokrotnie przy rozmaitych okazjach.
     I na odwrót: człowiek wzbogacając tę resztę, wzbogaca również swoje przeżycia seksualne. I jeżeli ta zasada obowiązuje zawsze, to w sposób szczególny jest ważna w tym drugim odcinku życia małżeńskiego: w czasie trwania dojrzałej miłości małżeńskiej.