Biblioteka






TRÓJKĄT



                Czyż nie możemy przewiązać naszej rany swą miłością
                tak, iż może przyjść dzień, kiedy jej blizny nie będzie już
                widać?
                                                                                (Rabindranath Tagore)


     Wkroczyłem w chwili, gdy zdawało się, że wszystko już jest skończone. Poczułem się jak wśród wariatów, choć osoby zainteresowane rozumowały logicznie.
     Juliusz obrażony w ambicjach wiernego męża, dobrego ojca, przystojnego mężczyzny, przewyższającego o niebo swojego konkurenta – niespodziewanego rywala – walorami, które cechują prawdziwego mężczyznę: młodzieżowym wyglądem, brawurową jazdą na nartach, ryzykanckim prowadzeniem samochodu, a poza tym – a właściwie przede wszystkim – tym faktem, że jest dziennikarzem. Tamten nie miał nic z tego, był za to intelektualistą, co dla Julka stanowiło przedmiot drwin.
     Ewa chciała iść za Grzegorzem choćby na koniec świata, zerwać wszystkie więzy, jakie były do zerwania, opuścić dom, jeżeliby tak trzeba było – wziąć ze sobą dzieci, oprócz tego nic więcej. Bo ona się w Grzegorzu zakochała na zawsze i bez pamięci. Przypomniała sobie, że Juliusz ją zaniedbuje, że ją chyba też kiedyś zdradził.
     Przyszła kolej na Grzegorza. Tak, jest zakochany. Tak, chce związać się z Ewą na zawsze. No tak, tylko pewną trudność stanowią dzieci. Lepiej, żeby zostały przy Julku, choć Ewa nie bardzo tego chce. Kolejna trudność to mieszkanie. Najlepiej byłoby zostać w mieszkaniu Ewy, ale nie wiadomo, czy się na to Julek zgodzi.
     – Czy rozmawiał pan z Juliuszem?
     – Nie.
     – A ma pan zamiar z nim rozmawiać?
     – Po co, niech to załatwi Ewa.
     Do tego wszystkiego dwójka dzieci opętana strachem, które czuły, że otacza je jakaś tragedia, przerastająca ich możliwości pojmowania.
     Juliusz oświadczył, że nie będzie rozmawiał z Ewą. To ona jest winna. Niech robi, co chce. Z Grzegorzem też nie będzie rozmawiał, bo to by mu uwłaczało. Ewa oświadczyła, że Julkowi powiedziała o swojej decyzji i to wystarcza. Grzegorz oświadczył, że czeka na decyzję Ewy.
     Nie, to nie. Próbuję ja sam za nich wszystkich porozmawiać. Swojego czasu taką misję spełniał Kissinger, latając pomiędzy Tel Avivem a Kairem i paroma innymi stolicami arabskimi i niearabskimi.
     I okazało się, co się okazuje prawie zawsze przy takich tragediach. Wina była nie tylko po jednej stronie. Nie tylko Ewa była winna. Winny też był Juliusz. W ciągłych rozjazdach pomiędzy Warszawą a Poznaniem. Weekendy tydzień w tydzień na nartach w Zakopanem. Praktycznie nieobecny w domu i domem się coraz mniej interesujący. Ewę kochał, ale już tylko na zasadzie mebla w pokoju, który powinien bez słowa spełniać swoją rolę. Znikły dawne wspólne szaleńcze wyprawy, wspólne w dosłownym tego słowa znaczeniu, kiedy to malutkiego, paromiesięcznego Mateusza brali razem nawet pod namiot na całe wakacje. Ani się spostrzegł, jak z partnera przemienił się w drobnomieszczańskiego pana domu. Ustawił ją sobie – jak w dziewiętnastowiecznych zwyczajach – na straży ogniska rodzinnego. A on – król – stworzony do wyższych rzeczy, bujał w jakichś tam swoich obłokach. Ewa z trudem wiążąca koniec z końcem, miotająca się pomiędzy domem a swoją pracą zawodową, natknęła się w końcu na kogoś, kto ją zrozumiał, współczuł i starał się uzupełnić braki w sferze uczuciowej. Wina Ewy, że na to poszła. Ale wina Julka, że tę sytuację stworzył. „Przecież ona wie, że ja ją kocham”. „Co to znaczy wie. Gdzie twoja dawna czułość. Gdzie twoje dawne razem. Razem we wszystkim” – tłumaczyłem mu.
     Ale osobna sprawa to rola Grzegorza. Tłumaczył mi: „Zobaczyłem, że jest nieszczęśliwa i chciałem jej pomóc”. zaczęło się od długich rozmów. I to jeszcze nie była tragedia, choć dużej miary nietakt, bo jak można przed trzecią osobą wywlekać sprawy jak najbardziej intymne – małżeńskie i rodzinne. Ale nawet gdyby. Grzegorza jedyną misją do spełnienia powinno być ratowanie, uzdrowienie tego, co było chore: służyć dobrą radą Ewie, a nawet wybrać się do Julka i z nim pogadać. Ale nie jak złodziej proponować Ewie rozwód z Juliuszem i małżeństwo ze sobą. Przecież jeszcze małżeństwo trwało. Nie musi się być nawet wielkim psychologiem, by wiedzieć, że nawet w dobrym małżeństwie może dojść do zachwiań czy nawet załamań, ale przecież to nie oznacza końca. Zawsze jest do czego nawiązać. Przecież była tam wielka miłość i okresy wielkich uniesień. To są ci sami ludzie, którzy się sobą cieszyli, którzy żyli w tej radości, pracując, tworząc, budując rodzinę tyle lat. A po drugie – nie trzeba być teologiem, żeby wiedzieć, że jesteśmy ludźmi i mamy swoje słabości, złe skłonności, że jesteśmy egoistami, że wciąż nam grozi interesowność, wygodnictwo, które chce rozszerzyć swój stan posiadania na całą naszą osobowość, na całe nasze życie. Ale że ludźmi jesteśmy, to też jesteśmy w stanie zapanować nad sobą, zdobyć się na sprawiedliwą ocenę swojego postępowania, na przeproszenie, na poświęcenie, na podjęcie odpowiedzialnych kroków – odpowiedzialnych za losy ludzi z nami związanych. Nie trzeba być filozofem i pedagogiem, żeby wiedzieć, że wolność to nie samowola, że wolność człowieka jest zawsze ograniczona przynajmniej drugim człowiekiem, który z nami idzie, który też chce żyć.
     Jeżeli udało mi się uratować ich małżeństwo, to cała zasługa w tym samego Grzegorza – jeżeli słowo „zasługa” jest tu stosowne – który po prostu przeląkł się tego szczęścia, jakie dość nieoczekiwanie miało spaść na niego. Jak zaczęliśmy obliczać, co to znaczy związać się z kobietą z dwojgiem dużych już dzieci, znaleźć mieszkanie i utrzymać rodzinę, zgodził się ze mną, że to przekracza jego możliwości – możliwości jego pensji i pensji Ewy. Mówię to prawie cynicznie, a na pewno ze smutkiem, że nie zadecydowały w tym względzie żadne argumenty wyższego lotu, ale że trzeba się było odwoływać do argumentów całkiem przyziemnych.
     Piszę ci o tym, bo chciałbym, żebyś raz na zawsze ustawił sobie tę sprawę. Niezależnie od tego, ile będziesz miał lat, jak długo będziesz funkcjonował, kobieta zamężna niech będzie dla ciebie tabu: poza obszarem zainteresowań. Chociażby nie wiem jak była dla ciebie pociągająca, atrakcyjna. Chociażby nie wiem jak bardzo potrzebowała twojej męskiej pomocnej ręki i obrony przed tamtym okropnym człowiekiem, który nazywa siebie jej mężem i ojcem jej dzieci. Ona jest poza konkursem. Nie istnieje.
     Niezależnie od tego, ile będziesz miała lat. Jak długo będziesz funkcjonowała, niech mężczyzna żonaty nie wchodzi w rachubę, niech będzie dla ciebie sprawą zamkniętą. Chociaż nie wiem jak bardzo byłby nieszczęśliwy i potrzebujący kobiecej czułości, ratunku, pociechy. Chociaż nie wiem jak bardzo by cię zapewniał, że uratować go możesz tylko ty, że ty jesteś tą jego wymarzoną, a tamta była nieporozumieniem, pomyłką.
     Na koniec powiem jeszcze tylko tyle – może to z mojej strony przesada, może brak wyobraźni, ale trudno mi pojąć ludzi, którzy rozbijają cudze małżeństwa – ludzi, którzy kradną żony, które kradną mężów. To tak, jakby ktoś zalecał się do zakonnicy, chciał wyrwać ją z zakonu i ożenić się z nią. To tak, jakby któraś chciała zdobyć księdza i wyjść za niego za mąż. Człowiek związany węzłem małżeńskim to taka sama świętość, której się bezcześcić nie godzi.
     Może przesadzam, ale dla mnie rozbijanie małżeństwa jest to jakieś świętokradztwo, czyn zasługujący na najwyższe potępienie. Bo jest to krzywda najwyższego wymiaru. Jeżeli zawsze rozbijanie małżeństwa jest zbrodnią, to w wypadku gdy są tam dzieci, wtedy zbrodnia jest już potworna.
     Wczoraj byłem na imieninach Ewy. Zastałem przy stole ludzi zaprzyjaźnionych z ich domem. A więc tak przyjaciół Juliusza i Ewy, jak przyjaciół Mateusza i Klary. Dzieci dawno nie widziałem. Chyba pół roku. Tak powyrastały. Rozmawialiśmy o bieżących pilnych sprawach. Umówiliśmy się na pozałatwianie jeszcze tam czegoś, „ale nie teraz, przy takim zamieszaniu; zdzwonimy się”. Na odchodnym spytałem Ewę tak mimochodem:
     – Co z Grzegorzem?
     – Z jakim Grzegorzem?
     – No z tamtym.
     – Ach, rozumiem. Nie wiem nic o nim. Od tamtego czasu znikł mi z oczu.