Biblioteka






BYĆ MATKĄ



          Ona mi pierwsza pokazała księżyc
          i pierwszy śnieg na świerkach
          i pierwszy deszcz.
          Byłem wtedy malutki jak muszelka
          a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.
                                                        (K. I. Gałczyński)


     Był wieczór, przyszedłem zaproszony na kolację – tak jak zawsze jestem zaproszony, gdy tylko przyjadę. Brygida siedziała przy oknie, robiąc znowu coś na drutach, za nią okno z ciemnym ogrodem. Światło z pokoju oświetlało tylko najbliższe krzewy, kawałek łąki.
     – No to powiedz, czym ty w końcu chcesz być. Co byś chciała w życiu robić.
     – Chcę wyjść za mąż, mieć dzieci.
     – Nie chcesz żadnego zawodu się uczyć?
     – Po co? Na to, żeby moje dzieci latały z kluczem na szyi. Ja jestem szczęśliwa, że miałam takie dzieciństwo, że gdy wracałam do domu, zawsze zastawałam mamę albo tatę. Że dom nie był pusty. Miałam do kogo usta otworzyć. Ktoś mnie się pytał, jak było w szkole, czy byłam pytana, czy nie. Jak się zachowywałam, czy znowu nie wyleciałam z klasy. Miałam się przed kim poskarżyć, wyżalić, wypłakać. Miałam dom.
     Mówiła jak zwykle, wyszarpując z siebie poszczególne zdania, poszczególne słowa. Porywcza, prawie wściekła, charakterna od samego początku, od pierwszych lat, kiedy ją poznałem, zawsze taka sama. Ale teraz słuchałem tego, co mówiła Brygida, zdumiony. To mówi to półdiablę, z którym od samego początku było tyle kłopotu. Arogancka, uparta, uparcie dążąca do tego, by postawić na swoim, nieposłuszna, odszczekująca to mamie, to tacie, mająca ustawiczne trudności w szkole. Z nauką, bo się jej nie za bardzo chciało uczyć, a za zdolna też nie była, z nauczycielami, którzy bez końca skarżyli się, że nieposłuszna, krnąbrna, przeszkadzająca. Ileż narozmawiałem się na temat Brygidy z rodzicami. Ile trosk im przysparzała na każdym etapie swojego życia. Jakich środków imali się, żeby jej pomóc, żeby zobaczyła siebie i swoje postępowanie w prawdzie. I wszystko zdawało się na próżno. I wszystko zdawało się chybione. Chodziła jak ten przysłowiowy kot swoimi drogami. A jeszcze w dodatku była dzikim kotem, broniącym wszystkimi pazurami prawa do tego, by być wolna, by nikt się nie wtrącał do jej życia. Zdawała się nie widzieć, nie słuchać cokolwiek kto mówił, zafascynowana tym, co sama wymyśliła, co sama stwierdziła, co sama wynalazła. Zachodziliśmy w głowę – co z tego kiedyś wyrośnie. Tym bardziej, że choć przecież nie najpiękniejsza, to wciąż otoczona przez chłopców, wciąż wprowadzająca do domu nowego ważnego kolegę. Wreszcie teraz od pewnego czasu wciąż w towarzystwie swojego Piotra, dziwnego obszarpańca – ku zdumieniu wszystkich znajomych.
     – Robię ten kurs na wszelki wypadek. A niech się co z Piotrem stanie. Będę mogła iść do pracy, żeby zarobić na dzieci i na męża. Ale jak wszystko pójdzie normalnie, jestem w domu. Nie mogę patrzeć na moje koleżanki, które zdążyły wyjść za mąż i mają dziecko, a nawet dwoje, i pracują. Po urlopie macierzyńskim wróciły do pracy. Wynajęły dziewczynę, która im bawi dziecko. I ta ich praca to nie żadna praca naukowa albo inna ważna. Tylko normalna: żeby mieć pieniądze. To ja się pytam: Po co one wychodziły za mąż. Po co mają dzieci. Ja nigdy bym nie pozwoliła na to, żeby ktoś moje dziecko wychowywał. Zresztą one oddają połowę swojej pensji, albo nawet więcej, żeby opłacić tę dziewczynę do swojego dziecka. Czy potem mają prawo mówić, że to jest ich dziecko.
     Spoglądam na Helenę kątem oka. Siedzi napięta do ostateczności. Patrzy na córkę, prawie nie dowierzając swoim oczom. A Brygida zaperzona jak kwoka, z lekko przybladła twarzą, szarpie się dalej:
     – Przecież już dobrze jest wszystkim wiadomo, że najważniejsze lata to te pierwsze pięć. I te idiotki to słyszały w szkole tak jak i ja. W ciągu pierwszych pięciu lat kształtuje się osobowość dziecka w sposób najbardziej trwały. Ono jest wtedy najbardziej plastyczne. To ja je muszę kształtować, a nie jakaś obca dziewucha za pieniądze. To ja mam być wciąż w jego oczach. Ja mam się do niego uśmiechać, do niego przemawiać, jemu śpiewać. Moimi rękami mam je przewijać. Mam je nosić. Przecież już te kretynki dowiedziały się o tym, że dziecko powinno być stale z rodzicami. Nawet w klasie na ostatnim roku wisiało takie wielkie zdjęcie Indianki w kapeluszu przy jakiejś robocie, z dzieckiem na plecach. Ja sobie powiesiłam w domu Japonkę z dzieckiem na plecach – zdjęcie, które tata kiedyś przywiózł.
     Spoglądam na Gustawa. Siedzi rozparty na fotelu, z odchyloną głową do tyłu, uśmiecha się trochę ironicznie, trochę nieśmiało, jak zawsze wtedy, gdy jest całkowicie zaskoczony albo speszony.
     – A one siedzą w biurze, przybijają pieczątki albo sprzedają w sklepie czy rysują projekty, a ich dziecko kto inny niańczy. Już nie mówię, jak te dziewuchy traktują ich dzieci. Siedzi taka krowa przed telewizorem głośno włączonym, a w drugim pokoju dziecko płacze. Ale nawet gdyby była najlepsza. Nie chcę. Nie mówię już o żłobkach. To jest zbrodnia. Zrywać dziecko rano, ubierać, targać do wózka, biegiem do żłobka, żeby zdążyć na czas do pracy. Pogoda nie pogoda, deszcz nie deszcz, zima czy wiosna. Tam przez osiem godzin jak kurczęta w wylęgarni. Rozpłakane, tęskniące za matką. Nie, zbrodnia.
     Potem była kolacja. Brygida poszła spać na górę, no bo jutro trzeba wstać o wpół do szóstej, żeby zdążyć do pracy i na ten kurs. Jeszcze wtedy jakoś nie odważyłem się wrócić do tego, co przed chwilą przeżyłem. Dopiero w ciemności, gdy szli ze mną do samochodu i gdy potem mnie odwozili, zacząłem mówić:
     – Gdy usłyszałem to, co Brygida mówiła, to zdumiałem się. Ona? Takie oświadczenia. Takie stwierdzenia.
     – Tak, my też. Przynajmniej ja. Muszę powiedzieć, że nie pamiętam, byśmy jej wprost kiedyś na te tematy tak mówili. Zdawało nam się, że i tak nic do niej nie dociera z tego, co do niej mówimy. Zawsze była kontra. Zawsze stawiała się sztorcem. To pierwszy raz przy tobie usłyszeliśmy to, co dzisiaj.
     Potem już byłem sam w moim pokoju. Umyłem się. Położyłem do łóżka. Było już późno. Powinienem był zasnąć. Ale nie mogłem. Tak byłem wstrząśnięty. Wciąż przed oczami miałem szarpiącą się Brygidę. Białą głowę Heleny, przedwcześnie posiwiałą. Onieśmielonego Gustawa. I myślałem sobie, że ci moi starzy przyjaciele mieli na pewno wiele w życiu pięknych dni, ale ten wieczór był jednym z najpiękniejszych, a może najpiękniejszy. Że chyba nigdy nie spodziewali się, że usłyszą z ust swojego najtrudniejszego dziecka zdania, które były potwierdzeniem ich życia, największą za to ich życie nagrodą.
     Właściwie nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie, którą dostatecznie wyraźnie sprecyzowała Brygida z perkatym nosem, bladą twarzą i włosami blond spadającymi jej zawsze na oczy. Ale gdybyś chciała jakiegoś podsumowania tego problemu z mojej strony, to proszę bardzo. Gdy wychodzisz za mąż, to wiedz, czego chcesz. Będziesz żoną, ale będziesz i matką. A matką być to znaczy nie tylko urodzić, ale i wychować. A wychować dziecko to znaczy być z nim razem. Przynajmniej przez te najważniejsze pierwsze lata. Później, gdy już będziesz musiała iść do pracy, to idź. Choć najlepiej, gdyby to było pół etatu. Choć najlepiej, gdybyście się mogli tak wymieniać z mężem, aby twoje dzieci, wracając ze szkoły, nie zastawały pustego domu. A po drugie: Nie wiem, jakie będziesz miała dzieci. Ale gdy zdarzy ci się mieć taką rogatą Brygidę, która będzie całe swoje życie szczenięce na „nie” – i nie tylko szczenięce – żebyś się nie denerwowała, a tym bardziej nie wpadała w desperację, żebyś nie myślała, że twoje starania są na darmo, że ta dobra atmosfera, którą starałaś się utrzymywać w domu, nie ma żadnego oddziaływania na tę twoją rogatą kozę. Nieprawda, jej „odbije”, nawet sama nie będzie wiedziała kiedy. Powróci wcześniej czy później jak do raju utraconego – do domu swego dzieciństwa.