Biblioteka





 
MAŁŻEŃSTWO BEZ DZIECKA



          Widzisz, ten świat jest wciąż niedoskonały:
          jednym ciągle zbyt groźny, innym wciąż zbyt mały –
          ale wiedz: ciemne drogi,
          troski, trudy i trwogi –
          że dzieci, zawsze dzieci w nim opromieniały.
                                                                               (K. I. Gałczyński)


     A ty będziesz wciąż jeszcze przystojnym mężczyzną. A ty będziesz wciąż jeszcze piękną kobietą. Wysportowani oboje. Z godzinami tenisa w rozkładzie tygodniowym. Z wyjazdami zagranicznymi na urlopy. Będziecie je zresztą pieczołowicie przygotowywali, z wyszukiwaniem wszystkich piękności po drodze. Potem pozostaną wam zestawy przeźroczy, które będziecie chcieli pokazywać wszystkim znajomym. Będziecie mieli coraz piękniejsze mieszkanie, gdzie każdy detal będzie miał swoje miejsce, coraz droższe obrazy będą zmieniały się na ścianach.
     – A co z dziećmi?
     – No, jakoś nie mamy.
     Po co się zresztą pytam, jeżeli wiem dobrze, jak było i jak jest.
     Nie żeby nie chcieli. Ale najpierw po ślubie nie było mieszkania. Niby było, ale nie na stałe. Właściwie mogliby w nim pozostać, ale czekali na swoje w spółdzielni, a to się odwlekało. A nawet jak je otrzymali, to oddali siostrze Józka, ponieważ ta nie miała aktualnie gdzie mieszkać, a oni wyjeżdżali za granicę. Z tą zagranicą i dalszymi studiami to był osobny rozdział ich życia, o którym nie teraz. Potem nie mogli się zdecydować, w którym mieście pozostać. Bo Małgosia chciała wracać do swojego miasta rodzinnego, a Józek chciał zostać, a nawet jechać dalej w świat, bo – jak twierdził – miał usposobienie międzynarodowe.
     Na początku oboje zdecydowali, że „wobec tego, że się nie układa, to z dzieckiem jeszcze trochę poczekają”. Potem już ona chciała mieć dziecko. I to coraz gwałtowniej. On upierał się, że nie: „najpierw muszę mieć swój dom”. Wciąż uważał, że to marzenie stoi tuż przed nim. Byle tylko jeszcze parę problemów rozwiązać, podjąć parę decyzji i już będzie można zacząć normalne życie. Ale się za chwilę okazywało, że z tymi problemami i decyzjami nie ma końca. A poza tym życie przynosiło wciąż nowe problemy. Na dziecko wciąż nie było w jego życiu miejsca. W końcu on się zgodził. A właściwie ustąpił. Bo stwierdzał, że choć jeszcze nie wszystko w ich życiu jest już tak ułożone, jak on chciał, ale faktycznie dłużej czekać byłoby też niedobrze, bo lata lecą. I wtedy się okazało, że nie mogą mieć dzieci. Najpierw wizyty u lekarza – osobno on, osobno ona. Niby wszystko w porządku. Ona powinna zajść w ciążę, a nie zachodziła. Wobec tego kolejne wizyty u specjalistów. Wszyscy oni wyrażali na końcu nieodmiennie ubolewanie: „Szkoda, że państwo wcześniej nie zdecydowali się na dziecko”.
     On wciąż jest jeszcze przystojnym mężczyzną, ona wciąż jest jeszcze piękną kobietą, choć z jakimś grymasem goryczy na twarzy, coraz wyraźniejszym z biegiem lat.
     To już tak jest, że dziecko jest czymś najbardziej naturalnym, spontanicznym. Oczywiście. Można to naturalne dążenie – jak każde ludzkie odruchy – eliminować, tłumić, wygaszać. Ale to ma swoje skutki nieuniknione. Z czasem człowiek zaczyna w sobie wyrabiać jakieś przyzwyczajenia, odruchy, zwyczaje, upodobania, zainteresowania zastępcze. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że coraz bardziej dochodzić będzie do głosu egoizm, wygoda, rozgaszczanie się w życiu. To już nie małżeństwo, ale dwoje starych kawalerów, z czasem coraz starszych, coraz starszych.
     Bo dziecko jest symbolem miłości. To jest symbol tego, co się w miłości nazywa wspólne, to jest wyraz pragnienia, aby być razem, aby nie było „ja” i „ty”, ale „my”, aby się zjednoczyć. Dziecko z biegiem czasu staje się coraz silniejszym węzłem małżeńskim. Wspólnym celem, wspólną troską. Miłość do dziecka rozbudowuje i przekształca miłość małżonków. Małżonkowie zmieniają się w rodziców. Żona w matkę. Mąż w ojca. Tworzą się nie tylko nowe relacje między ojcem i dzieckiem, matką i dzieckiem, ale te relacje zmieniają stosunek żony do męża, męża do żony. Oni są świadomi, że już nie tylko są odpowiedzialni za siebie, ale i za tego nowego człowieka, który się im narodził.
     Gdyby można w skrócie określić tę nową rzeczywistość, jaką tworzy dziecko w życiu małżeńskim, to trzeba by użyć słowa: nadzieja. Człowiek sam, czy nawet dwoje ludzi złączonych miłością, z natury rzeczy z biegiem czasu pogrąża się coraz bardziej w śmierć. Dziecko jak gdyby przekreśla ten stan zagrożenia: trwamy w nim. Będziemy trwali przez nie tu na ziemi w dalszym ciągu, mimo że nasze ciała rozpadną się w proch. Będziemy trwali nie tylko czysto biologicznie. Ale i duchowo. Przecież wszystko to, czym żyjemy, czym żyliśmy, wszystko to, co było dla nas ważne, najważniejsze w życiu, sens życia, sens każdego dnia, aż po przekonania polityczne, aż po zamiłowania sportowe zapisujemy i przekazujemy w materiale najtrwalszym, jakim jest ludzka psychika. To, co przez wychowanie zdołaliśmy przekazać dziecku, będzie nadal trwało. Innym aspektem tej nadziei jest fakt, że przez dzieci rodzice zaczynają drugie życie. To nie jest żadna przesada. Stwierdzenie, że rodzice uczestniczą w życiu dziecka, należy brać w całej najgłębszej warstwie znaczeniowej. Również na tych najpierwszych etapach rozwoju. Ale zwłaszcza potem, gdy dochodzi do pierwszych słów, do pierwszych zdań. Zwłaszcza gdy zawiązuje się rozmowa, padają pytania, rozbudzają się zainteresowania. Zwłaszcza wtedy można mówić o tym uczestnictwie w pełnym sensie, o tym drugim życiu rodziców. Oni żyją z dzieckiem, oni żyją życiem swojego dziecka. Jego radościami i smutkami, tragediami, olśnieniami i odkryciami. Wtedy, gdy zdawało się im, że są ludźmi dorosłymi, o ostatecznie ukształtowanym widzeniu świata, że już zdołali sobie ustalić kryteria oceny ludzi, nagle przez swoje dziecko jeszcze raz muszą przejść drogę, którą niedawno szli, i okazuje się, ile tam jeszcze potrzeba korektur, poprawek, zmian, a nawet zupełnie nowych cięć. Ile potrzeba nowych przemyśleń czy nawet studiów i prostych informacji. Dziecko jest niejednokrotnie egzaminatorem, który nie zadowala się jakimś zdaniem na odczepne, z którym trzeba sprawę dogadać do końca. A wszystko w poczuciu wciąż pogłębiającego się pokrewieństwa, powinowactwa z tym małym człowiekiem – już nie tylko fizycznego, ale właśnie duchowego.
     I nie jest to jedynie przypadek. Dziecko należy do kondycji człowieka. Dziecko wyznacza strukturę przyszłościową człowieka i ludzkości, która przez dziecko jest wciąż młoda, która przez dziecko niesie w sobie mądrość poprzednich pokoleń.
     I dlatego takie nienormalne są małżeństwa bez dziecka.
     Jaka na to rada. Jeżeli tylko kogoś stać na to, taką radą jest wziąć dziecko na wychowanie. Mam takich przyjaciół tuż obok, w sąsiedztwie. Oboje świetni fachowcy, z rękami pełnymi roboty. Z domem pełnym kotów przybłędów i psów przybłędów. Ale bez dzieci. I pewnego dnia pojawiło się w ich domu dziecko. Chłopiec paroletni. Kocię, jeszcze zalęknione, przestraszone i niepewne. Wzięli go z domu dziecka. Patrzyłem na niego, jak jaśnieje z miesiąca na miesiąc. Jak znajduje swoje miejsce w tym swoim – obcym świecie, jak zaczyna wchodzić w rytm codziennych obowiązków, w tamtejsze zwyczaje, w znajomych i przyjaciół, którzy tam bywali. Jak coraz bardziej ten dziki kot, patrzący na ten swój – nie swój dom z niedowierzaniem, stawał się kotem domowym. Jak pozbywał się agresji, nieufności i strachu. Jak nabierał miękkości i łagodności, spokoju i normalności. A po drugie – co tak samo jest ważne – patrzyłem, jak tych dwoje ludzi coraz głębiej uczestniczyło w jego życiu. Może było im o tyle łatwiej, że Wacek, choć łeb miał już łysy, posiadał ogromnie dużo pogody. A poza tym – co wbrew pozorom jest tutaj ważne – kochał psy i koty. Potem w szkole okazało się, że niespecjalnie zdolny Jacek miał trudności tak z przedmiotami ścisłymi, jak humanistycznymi. Początkowo zdawało mi się, że nie poradzi sobie. Rozmawialiśmy na ten temat z Wackiem i Elżbietą wiele razy: czy go ciągnąć wyżej. Konkluzja zawsze była ta sama: trzeba spróbować. Wobec tego trzeba było z Jackiem siedzieć po parę godzin dziennie. I to znowu była domena Wacka, który oprócz tego, że jest pogodny, okazało się, że jest bardzo cierpliwy. Zwłaszcza dla Jacka, którego pokochał jak swoje dziecko. Teraz już dobrze. Jacek wyszedł na prostą. Zbliża się do matury. Zrobił prawo jazdy i wyręcza rodziców. Majsterkowanie to jego specjalność.
     A oni niby ci sami, a nie ci sami. Jak bym to najprościej określił? Chyba: weszła w ich dom nadzieja. Niedawno znajomy doniósł Elżbiecie, że w szkole ktoś zaczepił Jacka, mówiąc: „Przecież to nie twoi rodzice”. Odpalił starym polskim porzekadłem: „Nie ci rodzice, co urodzą, ale ci, co wychowają”.