Biblioteka






WYCHOWANIE DZIECI



          I jeszcze jedno cierpkie słówko jegomości
          podrzucę na odchodnym, z sympatii, z miłości:
          że gdy dzieciom, mój panie,
          zechcesz kropnąć kazanie,
          zaczynaj od kazania do własnych słabości.
                                                                      (K. I. Gałczyński)


     Zasada: muszę dbać o siebie z miłości ku drugiemu człowiekowi, muszę przynosić mu sobą jak najwięcej dobra przez moje piękno fizyczne i duchowe, przez moją mądrość, ogólną kulturę, przez mój uśmiech, pogodę – nie kończy się na relacji: chłopiec – dziewczyna, mąż – żona. Dotyczy każdej miłości, każdej przyjaźni, każdej znajomości, każdego kontaktu międzyludzkiego. Obowiązuje również w relacji: rodzice – dzieci. Może nawet należy dodać: obowiązuje ona w tej relacji w sposób szczególny.
     Gdy były małe, wtedy były małe. Ale gdy były większe, prosiłem:
     – Wciągaj Małgosię do kuchni. Niech zacznie ci pomagać. Wyślij Bartka na zakupy. I niech zrobi przynajmniej porządek wokół siebie.
     – Ach, oni nie mają czasu, ty wiesz, jak oni w szkole ciężko pracują. Cały dzień mają zajęty. Przed południem w szkole. Po południu w domu jeszcze tyle do odrabiania.
     – No, ale pomyśl. Oni pójdą w świat tacy, jak ich teraz ukształtujesz, i gdy znajdą partnera, będą chcieli zachować ten sam model, jaki wynieśli z domu: żeby ten drugi był służącym.
     – Ach, nie mów tak. Życie ich nauczy.
     – Ale życie nie będzie dopiero kiedyś. Ono już jest teraz. Już teraz powinno ich uczyć. A poza tym, ty musisz mieć czas na swój rozwój intelektualny. Ty masz być matką. A więc tą mądrzejszą, zorientowaną w tendencjach, które panują, otwartą na to, co się dzieje w świecie, oczytaną. Musisz być przygotowana na rozmowy z nimi, a nawet wciągająca ich w rozmowy ze sobą na ważne tematy życiowe związane z ich rozwojem.
     – Ach, wiesz, dzisiejsza szkoła to inna niż nasza. Oni tam im teraz o wszystkim mówią. Nie potrzebują rodziców. Rodzice są im na to potrzebni, by dali wikt i opierunek, dach nad głową.
     – Nieprawda. Żadna szkoła nie zastąpi rodziców. Nie wolno ci zejść do pozycji służącej, bo to nie jest to, czego twoje dzieci najbardziej potrzebują.
     – Ach, czego one jeszcze mogą potrzebować. Wszystko mają.
     – Nie jest tak. Potrzebują matki, potrzebują ojca – rodziców, którzy byliby dla nich niepodważalnym autorytetem moralnym, wzorem życia, najlepszymi przyjaciółmi. Zwłaszcza wtedy, gdy im się życie posypie.
     – Młodzi są, dadzą sobie radę bez nas.
     Byłem przerażony tą rezygnacją. I nie tyle tym, że to nieprawda, ale właśnie tym przekonaniem matki o swojej niepotrzebności.
     – „Wie ksiądz, ja nie rozumiem rodziców moich dzieci – mówi długoletnia nauczycielka. – Moja mama z całą naszą trójką niedziela w niedzielę wędrowała po mieście i po okolicy. Ja znam nasze miasto z tych właśnie młodych lat. Całej historii Polski uczyłam się z ust mojej mamy. Moje dzieci w szkole nie znają miasta. Nikt im o nim nie mówi. Z moją mamą i ojcem zwędrowaliśmy Beskidy, Podkarpacie, Tatry. Pieszo. W czasie wakacji. Moje dzieci szkolne tego zupełnie nie znają. Lektury szkolne znałam daleko wcześniej niż dowiedziałam się, że są zadane. Sienkiewicza, Prusa, Orzeszkową czytaliśmy z mamą. Ona w ogóle nauczyła nas czytać książki. Moje dzieci szkolne nie mają kultury książki. Rodzice nie czytają. Dzieci wobec tego też nie czytają. Wystarcza telewizor. Ja zaczęłam chodzić do teatru z rodzicami. Najpierw do takiego teatru dla dzieci, a potem przyszedł czas na teatr prawdziwy. Podobnie było z koncertami. Moje dzieci idą do teatru wtedy, gdy szkoła idzie. Moje dzieci idą do muzeum wtedy, gdy szkoła idzie. A myśmy chodzili do muzeów z naszymi rodzicami, a zwłaszcza z mamą, bo tatuś był bardziej zajęty i nie zawsze nam towarzyszył. Ale też, w miarę możliwości. W moim domu do wszystkich tych imprez najlepiej służyła niedziela. Dokładnie mówiąc, sobota i niedziela. Sobota jakoś w naszej tradycji domowej już należała do niedzieli, a przynajmniej stanowiła jej preludium. Podobnie było z prasą. To rodzice nauczyli nas czytać tygodniki, miesięczniki. Sami dla siebie kupowali i również kupowali dla nas. I znowu związane one były jakoś z sobotą i niedzielą.
     Ale pamiętam po dziś dzień prawie sakramentalne zdanie: „Jak mamy iść do teatru, to musimy się pospieszyć i na jutro przygotować obiad. Jak mamy iść jutro na wycieczkę, to musimy się zabrać do roboty i posprzątać mieszkanie. Jak jutro mamy iść na dłuższy spacer… itd., itd. To tkwiło w naszej świadomości dziecięcej, że tak jak tamta sprawa jest nasza wspólna, tak i ta jest nasza wspólna. Przez myśl nam nie przeszło, że to rodzice mają się pospieszyć i przygotować obiad czy porobić zakupy, czy posprzątać. Zresztą podział pracy był wyznaczony wcześniej. Każde z nas wiedziało, co do niego należy. Owszem, zmienialiśmy się, owszem, były i sprzeczki, kto co ma robić, ale nikt z nas nie miał wątpliwości, że to nasza również sprawa, a nie tylko rodziców. A nawet muszę powiedzieć, że w miarę upływu lat pracę w domu traktowaliśmy jako naszą sprawę, a nie rodziców. Mycie garnczków, podłoga, piwnica, zakupy codzienne, wynoszenie śmieci, a potem i pranie swojej bielizny, czyszczenie obuwia itd., itd.
     Równocześnie muszę zaznaczyć, że mimo iż lata biegły, mama była wciąż «na przedzie», nie mówiąc o ojcu, który był niedościgłym wzorem. Wyszli zwycięsko również i w tym najtrudniejszym okresie chłopców i dziewcząt: buntu, odrzucania wszelkich autorytetów, negacji wszelkich tradycji. Jakby się wtedy wycofali. Nie szukali zaczepki, nie prowokowali. Trochę czekali aż nam przejdzie, aż nam rozum wróci na swoje miejsce. Nie narzucali się ze swoimi radami. Choć nie przestali wymagać porządnej pracy w szkole”.
     Dlaczego ci o tym wszystkim piszę, choć masz dopiero naście lat i wszystko wskazuje na to, że jak na razie nieprędko będziesz się zajmował wychowywaniem swoich dzieci. Tak, ale trzeba, żebyś to już teraz sobie przemyślał. Zgodnie z zasadą: Czego się Jaś nie nauczy, Jan tym bardziej.
     Dlaczego ci to piszę teraz. Żebyś tę zasadę stosował już dzisiaj. Wobec wszystkich, których szczególnie kochasz, zwłaszcza wobec swoich rodziców. Sprawdź sobie układ, czy jest prawidłowy. Czy przypadkiem nie doszło do tego – przy niewątpliwej i wybitnej twojej współpracy – że oni są ci od zarabiania pieniążków, a reszta do ciebie należy. Że oni są ci od sprzątania, zamiatania, mycia, malowania, wystawania w ogonkach, starania się, żeby niczego nie brakowało na obiad, śniadanie i kolację, żebyś ty miał co na grzbiet włożyć, a reszta do ciebie należy. Jeżeli tak to już jest, to spróbuj odkręcić sprawę i ustawić ją tak, jak być powinno. Może mnie spytasz, jak ja to rozumiem. Ano tak to rozumiem, jak już tu powyżej napisałem, że ci, którzy kochają, nie mają być służącymi, ale partnerami, co się wykłada w tym konkretnym wypadku, że twoi rodzice nie mają być dla ciebie twoimi służącymi, ale partnerami. Może się spytasz, jak ja sobie to wyobrażam. Ano, po pierwsze, żebyś przejął na siebie część obowiązków domowych. Mówisz, że się zdziwią? Niech się zdziwią. Nie pierwsza to niespodzianka, jaka ich ma od ciebie spotkać. Spytasz: A cóż to jeszcze za niespodzianka ma być? Zacznij z nimi rozmawiać. Rozmawiać? A o czym? O sobie. O sobie? Tak, o sobie. O twoim życiu, o twoich kolegach, koleżankach, o szkole. Jak było. Po prostu jak było w szkole w ciągu dnia. Jakie książki cię interesują, jakie płyty, jakie przeboje, jakie filmy. I to nie raz, od święta. Ale codziennie. Może przy kolacji. Nie musi to być wcale długo. Ale codziennie. Wiesz po co? – Po pierwsze, to im się od ciebie należy, a po drugie, to jest nauka wychowywania twoich przyszłych dzieci. Bo w tej chwili mi jeszcze nie wierzysz, ale spróbuj mi uwierzyć, że jak dobrze pójdzie, to i ty będziesz miał dzieci i nie tylko takie całkiem malutkie, urocze bobasy, ale również takie dzieci duże jak ty teraz.