Biblioteka





 
WYCHOWANIE DO ŻYCIA



          Idzie przez moje serce
          stary ojciec
          Nie oszczędzał w życiu
          nie składał
          ziarnka do ziarnka
          nie kupił sobie domku
          ani złotego zegarka
          jakoś nie zebrała się miarka
                                 (Tadeusz Różewicz)


     Gdy wyszedłem od Róży i Franciszka, tych dwojga zwariowanych szaleńców, którzy chcą świat zmienić na lepszy – Boże, to nie to słowo: na wspaniały, na rozumny, na sprawiedliwy, na ludzki – od Róży i Franciszka, którzy chcą mieć dziesięcioro dzieci i wychować je na takich nowych ludzi: Czy da się tak życie przeżyć – myślałem sobie, gdy zostałem sam. Czy oni z czasem nie przemienią się również w zwyczajnych drobnomieszczan. I też będą zbierali bibeloty, będą się powoływali na to, z jak dobrej rodziny pochodzą. Jakich mieli i może jeszcze wciąż mają wspaniałych znajomych, z jakimi nazwiskami ludzie u nich w domu kolację jedli. Czy im nie wygaśnie zapał do sprawy, a nie zwrócą się wyłącznie ku sobie samym, w zwyczajny egoizm. I wtedy przypomniałem sobie zmarłych już przed laty przyjaciół, lekarzy, na których grobie niedawno byłem i ze zdziwieniem zobaczyłem świeże kwiaty, choć w Rabce już nikt z tej rodziny nie mieszka. Gdy zapytałem o to znajomego, na którego się tam natknąłem, odpowiedział:
     – O, to wciąż tak jest. Ludzie o nich dobrze pamiętają i jak długo żyć będą, nie zapomną, co Malewscy dla nich uczynili.
     Nie zapomnę moich starych przyjaciół lekarzy. Starych, bo długo ich znałem. Starych w stosunku do mnie, bo gdy ich poznałem, to były pierwsze lata mojego kapłaństwa, podczas gdy oni oboje mieli już dobrze ponad sześćdziesiąt lat. Oddali swoje życie służbie chorym ludziom. Iluż ludzi znalazło u nich ratunek. Jakiż oni mieli sposób podejścia do człowieka chorego. Jak traktowali każdego, kto się do nich o poradę, o pomoc, o ratunek zgłaszał – niezależnie od tego, czy to byli prości górale, czy zaprzyjaźnieni intelektualiści, którzy do nich ściągali ze wszystkich stron Polski jak pszczoły do ula. I to do końca. Nawet wtedy, gdy już byli starzy. Przy tym ich dom był miejscem spotkań niekiedy naprawdę najwyższej klasy ludzi. Kogóż ja tam nie poznałem. Któż tam nie bywał. Choćby profesor Romer, który wciąż tam siedział – jeden z największych kartografów, jakich polska ziemia wydała, choćby profesor Dąbrowski – wielki psycholog, choćby Piotr Skrzynecki z krakowskiej „Piwnicy pod Baranami”. „Przy okazji” wychowali swoich troje dzieci. Oczywiście, to nie było przy okazji. Bo kochali swoje dzieci tak, jak mało którzy rodzice.
     Ale co w tym wypadku najważniejsze: oni się wciąż kochali. To widzieć mogłem wciąż, na co dzień. Ile szacunku wzajemnego, ile wzajemnej czułości. Ile troski w najmniejszej chorobie czy dolegliwości, ile wychodzenia sobie naprzeciw. Zwłaszcza wtedy, gdy doszło do śmiertelnej choroby: on umarł pierwszy.
     W takim życiu załatwiony jest problem wychowania dzieci.
     Bo co to znaczy w końcu wychować dziecko. Wymusztrować je, żeby myło zęby i zmieniało bieliznę, mówiło grzecznie „dzień dobry” i unikało brzydkich wyrazów? Wiedziało, w której ręce trzyma się nóż, a w której widelec, a do tego jeszcze umiało się nimi posługiwać? Ażeby nie biegało szybko po schodach, nie kopało piłki na ulicy, nie wrzeszczało na korytarzu i jeszcze nie wiem ile tych „nie”. A nauczyć je, że powinno punktualnie iść do szkoły i punktualnie wracać ze szkoły, że powinno przed obiadem umyć ręce, że powinno odrobić porządnie lekcje, że powinno przed spaniem umyć się, że powinno – nie wiem, jeszcze ile tych „powinno” należałoby wymienić. I nie myśl, że chcę zakwestionować wszystkie te i wiele innych „nie wolno” i „powinno”. Na pewno to są słuszne wymogi, jakie dziecku się stawia. Ale nade wszystko musi być postawiona zasada fundamentalna. A brzmi ona – wychowywać dziecko to znaczy prowadzić je do pełni człowieczeństwa. A człowieczeństwo to znaczy właśnie życie w służbie najwyższych ludzkich wartości – dobra, prawdy, wolności, sprawiedliwości, pokoju; to znaczy wychować dziecko do służby człowiekowi, do służby społeczeństwu. A tu nic lepiej nie może posłużyć jak przykład własny. Tu nie pomogą żadne kazania na ten temat, nie wiem jak wzniosłe, przez ciebie wygłaszane. Ani nie pomogą wszystkie uwagi serwowane dzieciom przy rozmaitych okazjach. Naprawdę liczy się tylko przykład życia, tylko on jest brany pod uwagę.
     Gdy już jesteśmy przy lekarzach – mam takiego przyjaciela, Staszka. Ma czworo dzieci. Lekarz znakomity. Duża wiedza, trafne diagnozy, mądre kierowanie chorym człowiekiem. Pacjentom w swoim szpitalu poświęca się z absolutnym zaangażowaniem. Zresztą ta jego fachowość to też nie sprawa przypadkowa. Oprócz inteligencji, zaangażowania się w sprawę chorego, dużo czyta. W każdym tygodniu kilka godzin spędza w bibliotece na czytaniu literatury zagranicznej dotyczącej jego specjalności (krajową czyta w domu). W pracy lekarskiej konsekwentnie bezinteresowny. Wygląda to choćby w ten sposób, że nie bierze pieniędzy za żadną poradę ani opiekę lekarską. Uważa, że skoro jest na pensji szpitala, nie prowadzi prywatnej praktyki, nie powinien brać żadnych dodatkowych pieniędzy od ludzi chorych. I to nie tylko od tych, którzy go odnajdują w jego własnym mieszkaniu, ale również i tych, których leczy w szpitalu. Żadnych od nich pieniędzy i żadnych prezentów w jakiejkolwiek postaci. Potrafił takim podejściem do chorych zarazić ludzi, którymi kieruje. Stworzył oddział pod każdym względem unikalny, chyba w skali kraju. W domu zawsze skromnie, nawet biednie. Dzieci w miarę jak doroślały, coraz lepiej rozumiały swój dom. Rozumiały, dlaczego ojca tak długo w ciągu dnia nie ma w domu. Rozumiały jego pracę, jego założenia. Zaangażowanie się w służbę ludziom chorym. O tym mówiła im matka, również lekarz, która wzięła urlop na czas, gdy dzieci były małe. Matka, której stosunek do pracy pokrywał się całkowicie z tym, co na ten temat uważał Staszek. Staszek – franciszkański duch. Jest jakoś „w drodze”. Nie zwraca uwagi na ubranie, na wygody domowe. Poznałem go na tym etapie, kiedy takie życie było dla niego już stylem. Kiedy mu było w tym dobrze, jak w starym, podniszczonym ubraniu, które już jest własne, a nie ma nic z obcości ubrania nowego. Nie wiem, kiedy i jak potrafił się tego nauczyć. Zakochany w Tatrach. Najchętniej żyłby w Zakopanem, gdyby nie to, że dzieci musiały iść na studia. W wolnych chwilach i podczas wakacji co roku wędruje z dziećmi i z żoną przez swój górski świat.
     Też nie było mu łatwo. Pokusy szły od strony pacjentów, lekarzy, dzieci, których potrzeby w miarę lat rosły i rosły apetyty na wszystko atrakcyjne, co było udziałem ich kolegów i koleżanek, a na co ich nie było stać. Ale nie ustępował. Teraz mu już łatwiej. Trójka skończyła studia i pracuje. Chłopiec się ożenił i odszedł z domu. Tyle lat jestem z nimi. Mało co się zmieniło w ich mieszkaniu. Boję się powiedzieć: nic, bo mógłby mi ktoś nie uwierzyć.
     Udało mu się zrealizować swoje życie na zasadzie: więcej być, a nie więcej mieć. I chyba to przekazał dzieciom. A to wcale nie takie łatwe. Właśnie przez te najprostsze potrzeby – że potrzebny nocniczek, jeszcze chwilka, a okaże się, że są bardziej wygodne, bardziej kolorowe, z większym czy mniejszym uszkiem, z namalowanym kwiatkiem czy gwiazdeczką. Rzeczy wciągają, rzeczy mają swój urok i swoją użyteczność, praktyczność, potrzebność. I wciąż zapewniają, że umożliwią lepsze życie, bogatsze życie, większe życie – byle tylko je zdobyć. I tu jest to największe kłamstwo. Człowiek obrasta ubraniami, butami, aparatami, meblami, obrazami i gdy zdaje mu się, że jeszcze chwila, a już będzie miał wszystko, co mieć powinien, aby żyć, a tu wciąż pojawia się kolejny przedmiot do zakupu, który musi być koniecznie zakupiony, bo inaczej nie będzie można prawdziwie egzystować. I na gromadzeniu, skupowaniu, zdobywaniu rzeczy schodzi całe życie. Bo zdobywanie rzeczy tak absorbuje, zajmuje czas i energię, że na to wyczekiwane życie braknie sił i czasu. Nie więcej mieć, ale więcej być – to jest wielka mądrość życiowa Ewangelii, na którą stać tylko niewielu ludzi i którą to mądrość przekazać można tylko życiem swoim.
     I chyba to Staszek umie. Umie żyć jak człowiek, a więc służyć ludziom. I nie tylko tak realizuje swoje życie, ale przy okazji tym zaraził swoje dzieci. Podobnie jak tym zarażał i zaraża wciąż dotąd ludzi, z którymi się styka – ludzi, którzy mają to szczęście, że spotkali go na drodze swojego życia.