Biblioteka



8





         WIERZĄCY ATEIŚCI I NIEWIERZĄCY CHRZEŚCIJANIE


     
     Wciąż nie dosyć zdajemy sobie sprawę, w jak wielkim stopniu jesteśmy „rozumnymi zwierzętami”, jak bardzo nam ciąży nasza biologia. Jak jesteśmy wrośnięci w świat materialny i zwierzęcy, podlegli jego prawom. A prawa tego świata – to żyć za wszelką cenę, żyć w sensie biologicznym: utrzymać się na powierzchni życia, nie dać się wdeptać w błoto, żyć i żyć najdłużej jak tylko można, broniąc tego życia z zaciśniętymi zębami, z pazurami.
     W takim układzie wszystkie środki zmierzać muszą do tego celu i wszystkie są dobre, i wszystkie chwyty są dozwolone. Na co dzień to jest ostrzeżenie: oszczędzaj się! oszczędzaj się! Zatrzymuj w sobie jak najwięcej tego, co nazywamy życiem. Niech inni za ciebie robią; ty bierz, gromadź, na wypadek choroby, na wypadek nieszczęścia, gdy nie będziesz mógł pracować, miej w zapasie, ile się tylko da, trzymaj to, coś zdobył, siedź na tym, nie popuść nikomu, żeby tobie zostało. W skrajnych wypadkach wygląda to w ten sposób, że spychamy na innych robotę, wykręcamy się od pracy, leniuchujemy, chcemy, żeby ktoś za nas ponosił trud, niszczymy przeciwników – albo tych, którzy ewentualnie mogą stać się naszymi rywalami – kłamstwem, obmową, niedopuszczaniem do pracy. W skrajnych wypadkach dochodzi do grzechu, do przestępstw, do nieuczciwości, ale nawet w ramach codziennego życia coraz bardziej zamykamy się w sobie, zasklepiamy w swoich sprawach, nie wychodzimy z ich światka. To nastawienie nie ogranicza się wyłącznie do spraw typu biologicznego, ale rozciąga się na całe nasze życie psychiczne. To jest nastawienie, żeby nikomu nic nie dać, nie powiedzieć, żeby ktoś się nie wzbogacił naszym doświadczeniem, żeby nie był mądrzejszy, lepszy od nas.
     Naczelną zasadą egoizmu jest: nie dać, zatrzymać, zachować. To nie znaczy, że nie potrafisz dawać. Dajesz, ale tylko w formie wymiany: oglądając każdy pieniążek, oglądając tego, komu dajesz, mniej lub więcej wyraźnie zaznaczając: „pamiętaj, ja kiedyś po to przyjdę”. Żyjesz w ciągłym obliczaniu, życiem w pełni wyrachowanym, interesownym.
     To może być lekarz, który wyszedł ze studiów z twardym postanowieniem: „pójdę na wiochę i dorobię się forsy, a potem zobaczymy, jak poleci”. I robi systematycznie pieniądze per fas et nefas. To może być taki powiatowy Don Juan „zaliczający” dziewczęta. To może być naukowiec, który nawet bardzo pracuje, ale traktuje wszystko jako kolejny stopień na drodze do swojej kariery: stanowiska, pieniędzy, kontaktów. To może być nauczyciel, który szukając możliwości zatrudnienia, nie spostrzegając nic lepszego dla siebie, „zaczepia się” o szkołę – „ot, taka sama robota jak każda inna” – i odwala godziny, dbając tylko o pozory – o cały blichtr klasy, jej dobry wygląd, dobre prezentowanie się, o to, ażeby korzystnie wypaść w oczach dyrektora, przygotowując się na ostatni guzik wtedy, gdy wizytacja. To może być chłopiec, który chce mieć najlepsze stopnie w klasie. Nie pomoże koledze, nie wytłumaczy, choć go tamten prosi. Cieszy się z każdej klęski, jaką poniosą jego rywale. Wykonuje wszystkie swoje obowiązki tylko po to, aby jak najlepiej wypaść w oczach nauczycieli.
     Co to znaczy nawrócić się? – Zdarzy się, że taki człowiek się potknie; potknie się jakoś o Człowieka czy o Rzecz. Jak to określić? Próbował Żeromski w ostatnim tomie trylogii Walka z szatanem. W jakiś sposób się człowiek potknie i to wszystko, co sobie budował pracowitymi rękoma, ta cała bardzo misterna, świetnie skonstruowana budowla własnego egoizmu, wygody, interesu naraz się rozleci, okaże się w jego oczach bezsensowną, idiotyczną wprost – dziecinną zabawką. I taki człowiek mówi, że życie zmarnował, że to nie tak trzeba było żyć, że to wszystko nie ma sensu.
     Co to znaczy być wierzącym? To znaczy przekroczyć krąg swojego egoizmu: strachu, lenistwa, obojętności. Inaczej: to znaczy zobaczyć tak wielkie Dobro, które swoją wartością przekracza twoje życie, trwanie biologiczne. To jest ten Michałko, który szedł na pomoc przysypanemu gruzem zwalonego domu człowiekowi; chłopiec – Don Juan, który nagle kogoś pokocha; nauczyciel, którego absolutnie szkoła nie obchodzi i naraz zobaczy dzieciaka, który sobie nie może poradzić z ubraniem się – na dworze wielki mróz, a to takie małe, nieowinięte szalikiem, nieporadne, w rozpiętym płaszczu, nałapie zimnego powietrza i zaziębi się; lekarz, który zobaczy po raz pierwszy – czasem po latach swojej praktyki – człowieka cierpiącego i schyla się nad nim; naukowiec, który nagle zobaczy Rzecz i zapomni o karierze, pieniądzach, a cały odda się szukaniu Prawdy. To będzie uczeń, który zacznie się interesować tym, czego się uczy – a nie tylko sobą i stopniami, jakie otrzymuje; który zacznie swoim zainteresowaniem i fascynacją naukową obdzielać kolegów, zapalać w nich ciekawość świata, ludzi; który zacznie autentycznie troszczyć się o swoich kolegów, o tych, którym na niczym nie zależy, których nic nie obchodzi, którzy może po prostu nie dają sobie rady, którzy po prostu nie mieli nikogo, kto by im pomógł.
     To nie znaczy, że ta dziewczyna stała się wyłączną treścią jego życia, że ten Problem pochłonął go całkowicie, że to dziecko przesłoniło mu świat, że ten chory wypełnił mu horyzont. Nie, w nim się naraz światło otworzyło. Światło, które można określić słowami: „tak trzeba”, „przecież nie można inaczej”, „nie wolno inaczej”. I naraz dla tych ludzi przestają istnieć argumenty typu „ja”, „żeby mnie”, „żeby tylko dla mnie” – oni zaczynają żyć w imię Piękna, Prawdy, Sprawiedliwości, Uczciwości, Dobra.
     Człowiek wierzący to jest ten, który żyje nie dla siebie, nie dla swojego interesu, który przestał przeliczać – którego czyny są 
b e z i n t e r e s o w n e.  Taki akt jest karkołomny, jest jak rzucenie się głową w przepaść, ponieważ tu jest niemożliwe jakieś teoretyczne kombinowanie. Tutaj można tylko zaryzykować czynem i zacząć żyć według tego nowego prawa. Ale szczęście wewnętrzne, radość daje potwierdzenie słuszności tej drogi.
     I przychodzą do takiego człowieka, i tłumaczą mu: „Stary, nie bądź frajer, przecież tak się nie żyje, przecież cię zadepczą. Bierz przykład z tego, jak inni robią”. A on patrzy na nich zdziwionymi oczyma, bo dla niego jest zupełnie co innego ważne. Przed takim postępowaniem wciąż ostrzega człowieka jego instynkt samozachowawczy: „Nie rób tego, bo zginiesz, zniszczą cię. Nie daj się wykorzystać, bo to, co chcesz robić, jest samobójstwem”. Jeżeli się człowiek jednak na takie życie decyduje – to dzięki urokowi Dobra, jego sile pociągającej. I wtedy staje się podobny do tego ewangelicznego kupca, który szukał drogocennej perły, a gdy ją znalazł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę perłę. Odnajduje spokój i szczęście. Wtedy staje się prawdą, że w niebie jesteś już tu na ziemi albo nie będziesz nigdy, tak jak w piekle jesteś już tu na ziemi, nie dopiero kiedyś.
     Gdy się pytamy, kto z nas jest wierzący, a kto niewierzący, gdy się pytamy, co to znaczy wierzyć, a co to znaczy nie wierzyć, to można dać krótką odpowiedź: powiedz mi, czy w twoim życiu są czyny bezinteresowne? Albo inaczej: powiedz mi, czy wszystkie twoje czyny są interesowne? Spróbuj się przeanalizować: czy dlatego dzień za dniem, godzina po godzinie, chwila za chwilą podejmujesz jakieś czynności, wykonujesz jakieś funkcje, prace, obowiązki, że chodzi ci o siebie samego – żeby ci zapłacili, jak nie zapłacili, to zobaczyli, jak nie zobaczyli, to wywdzięczyli się, zwrócili, zrewanżowali się – czy tylko zawsze o to ci chodzi? Czy twoje życie jest bez przerwy interesowne, zamknięte na sobie – czy jest życiem przestraszonego stworzonka drżącego o siebie, lękającego się śmierci? Czy też życie twoje jest pełne bezinteresownych czynów: ty żyjesz dlatego, pracujesz dlatego, podejmujesz jakieś czyny dlatego, że „tak się powinno”, że „taka jest Sprawiedliwość”, „takie jest Prawo”, że „nie można inaczej, bo to byłoby nieuczciwe”. Czujesz się uczestnikiem realizacji jakiegoś wielkiego Dobra w świecie, w ludzkości, w tej grupie, w której żyjesz, w tym domu, w tej szkole, w tych czterech ścianach, w których spędzasz swoje życie.
     Może mnie spytasz: dotąd nie padło jeszcze słowo Bóg, wciąż mówiliśmy: nawrócić się, uwierzyć w Dobro, a nigdy dotąd nie napotkałem sformułowania „uwierzyć w Boga”.
     Tak, to prawda, bo słowo Bóg, które u nas, w naszej mowie religijnej – religijnej w najbardziej kiepskim znaczeniu – pojawia się na początku, naprawdę pojawia się dopiero na końcu. Dopiero wtedy, kiedy człowiek bardzo zaufa, kiedy się odda Dobru, przekona się, że to nie jest idea, ale  K T O Ś,  dopiero w tym oddaniu się Dobru przeżyje fakt, że to jest  O S O B A.  Dopiero w takim życiu bezinteresownym człowiek przekonuje się o tym, jak bardzo może zaufać, mieć pewność, że wbrew wszystkim, którzy go uprzedzają, pouczają, którzy chcą go skierować na „ludzkie”, „normalne” drogi, naprawdę nic mu się nie stanie, nic mu nie grozi ani ze strony ludzi, ani od świata, ani od niego samego, bo ten Ktoś daje mu tę gwarancję. Daje mu gwarancję, że będzie szczęśliwy.
     Wiara to nie jest więc jakieś pójście „pod włos” sobie samemu, to nie jest jakieś „jedzenie żaby”, tylko to jest łaska, która człowiekowi daje wielką radość: odrywa nas od siebie samych; to otwarcie się, wyjście ze siebie ku drugiemu człowiekowi, ku Bogu samemu. To jest łaska dana nam przez Boga i przez nas z Jego łaski przyjęta.
     Na koniec trzeba powiedzieć, że gdybyśmy tak popatrzyli na nasze życie, na poszczególny dzień, złożony z łańcuszka czynów, i gdybyśmy szukali odpowiedzi na pytanie, czy kolejny czyn był bezinteresowny, czy nie, musielibyśmy stwierdzić, że w każdym z nich jest i trochę bezinteresowności, i egoizmu, i strachu. Rzecz w tym, żebyśmy byli tego świadomi, żebyśmy jak najwięcej Bogu dawali miejsca w sercu, żebyśmy podejmowali natychmiast, od razu, pełnym sercem łaskę, jaką Bóg nam daje, i szli w bezinteresowność: w miłość.
     Dla mnie najbardziej przerażającym faktem jest droga odwrotna: utrata wiary – tajemnica ludzkiej klęski, ludzkiej niewiary, największego nieszczęścia, jakie człowieka może spotkać w życiu. To mógł być chłopiec, który skończył studia i poszedł do pracy ożywiony największymi ideałami służby człowiekowi, pomocy biednym – ot taki lekarz z Siłaczki Żeromskiego; to mógł być nauczyciel pełen najlepszych chęci, zamiarów, pomysłów; zakochany chłopiec czy dziewczyna „cała w skowronkach”. I tak wszystko się wspaniale zapowiadało, i tak koło nich promieniejących ludzie chodzili na palcach, a po paru latach – czy nawet miesiącach – spotykasz takiego człowieka i wpatrujesz się w szarą, zwyczajną twarz, przygasłe albo już tylko sprytne oczy, stwierdzasz, że nie zostało nic, kompletnie nic.
     Co się stało pomiędzy tymi dwoma spotkaniami? Co się stało z tym człowiekiem, jak do tego doszło? Już taki dorobkiewicz, już taka grzeczna drobnomieszczanka, już nie zostało nic. To widać od razu po paru zdaniach. Już wyczuwasz nowe, obce – dotąd nie spotykane u niego elementy. Już łapiesz go na tym, że pytania na pozór obojętne – zdające się wypływać z bezinteresownego zajęcia się twoją osobą – zawierają w sobie ukryty haczyk: aby cię wykorzystać. A poza tym – zacieśniony zakres zainteresowań: buty, ubranie, mieszkanie, samochód, wyjazd za granicę, może jeszcze kino, wczasy – koniec. Zgasło światło, pusto. Człowiek, który przestał wierzyć. Nauczyli go żyć. Może nie powiodło mu się w pracy, przekonał się, że złą drogę wybrał – trudno dociec. Ale chodzi o fakt: zaczyna na gwałt urządzać się w życiu, rozsiada się w nim na dobre. I być może, że on poda w ankiecie: „wierzący” albo „katolik”, i być może, że on jeszcze chodzi do kościoła, oświadcza, że wierzy w Boga, ale o nim możemy tylko powiedzieć: jest praktykujący. Wierzący nie jest.