Biblioteka



11





       SZUKAĆ BOGA W CODZIENNEJ ROBOCIE



     Bóg wypowiada się także w człowieku. Oczywiście dzieje się to inaczej niż w wypadku przyrody. Istotną rolę odgrywają tutaj predyspozycje człowieka: po pierwsze fakt, że człowiek myśli i chce; po drugie – odpowiedzialność za świat; po trzecie – odpowiedzialność za społeczność, za ludzkość; a na koniec element czasowo-przestrzenny – „teraz” i „tutaj”. Mówiąc szerzej: człowiek ma wezwanie od tego świata i od tego środowiska, w którym tkwi; człowiek znajdujący się w danej sytuacji, w określonym czasie.
     Świat jest człowiekowi dany jako zadanie do zorganizowania, do urządzenia go sobie: „I czyńcie sobie ziemię poddaną”. Człowiek musi się jakoś w tym świecie, w którym go umieszczono, znaleźć, ale nie tylko indywidualnie, również zbiorowo. Jest uwarunkowany społeczeństwem, ale i odwrotnie – inni ludzie są zależni od niego: od pracy jego rąk i pracy jego myśli, od jego woli. Chodzi o to, ażeby posunął naprzód swoim trudem, a może i swoimi odkryciami czy usprawnieniami życie całego społeczeństwa, do którego należy.
     Potrzeby społeczeństwa są więc dla nas wezwaniem. Oddziałują na nas, a w zależności od tego, jak bardzo jesteśmy wrażliwi, odpowiemy na nie lub nie albo odpowiemy częściowo. Pomiędzy dwoma polami bieli i czerni jest cała gama szarości i tu gdzieś się sytuujemy.
     Niewątpliwie nie wolno przypisywać człowieka do funkcji. Nie ma piłkarza, hokeisty, inżyniera drogowego czy księdza, ale jest ten właśnie człowiek, o tym nazwisku i imieniu, wykonujący jakąś funkcję.
     Jest też i odwrotna prawda. Człowiek poświęca na pracę osiem godzin w ciągu dnia, godzin najbardziej wydajnych w jego dniu. W realizowaniu swojego dzieła przeżywa w pełni swoje człowieczeństwo. Zachwyty, zwycięstwa, rozczarowania i klęski. Czy poderwie się, czy zrezygnuje. Czy potrafi pójść za dostrzeżonymi inspiracjami. Czy odważy się wchodzić w nieznaną problematykę, dociągać do końca zagadnienie, czy też zechce wyjść z niego poślizgiem, jakimś łatwym, tanim rozwiązaniem, w które nie musi inwestować maksimum swoich sił i czasu. I te decyzje, te jego rozstrzygnięcia padają wciąż, co chwila. Są albo trudnym pięciem się w górę, albo zgrabnymi unikami. I takim człowiek się staje, na jakie kolejne rozwiązania się decyduje.
     Oczywiście odróżniamy pracę od zarabiania pieniędzy za wykonywanie jakichś czynności. Odcinamy się więc od tych wszystkich ludzi, którzy w miejscu pracy wciąż piją herbaty i kawy, jedzą bułki z kiełbasą, załatwiają swoje prywatne telefony i interesy, plotkują, „obijają się”, spychają dzień, żeby jakoś zleciał, byle do końca, do wyjścia do domu, aby tam zacząć „prawdziwe, własne życie”. Odcinamy się od tych wszystkich, którzy w warsztatach czy biurach, na budowach czy w szkołach nie pracują, ale „zarabiają pieniądze” jak najmniejszym wysiłkiem. Jeżelibyśmy tak pracę widzieli, to w gruncie rzeczy nigdy nie pracowaliśmy i na pewno na tej drodze Pana Boga nie spotkamy.
     Praca to zanurzenie się w sprawę, to oddanie się jej. I wtedy już zatraca się granica pomiędzy mną a przedmiotem. Ginie rozliczanie swojego czasu na życie prywatne i zawodowe. Oczywiście, to nie może być ślepe zaangażowanie się, tylko decyzja uprzednio skontrolowana i rozważona. Poprzedza ją stwierdzenie, że sprawa, na którą się decyduję, jest naprawdę ważna i pożyteczna. Świadomość tego pogłębia się w miarę upływu czasu, gdy coraz bardziej angażuję się w pracę.
     Praca jest odpowiedzią na Wezwanie, na powołanie do spełnienia zadania, które staje przede mną. Jeżeli jednak zaangażuję się w wykonanie tego zadania, nie tylko ono staje się moim dziełem, ale i odwrotnie. Ja w jakiś sposób należę do niego. Innymi słowy: moja osobowość wyłania się w akcji. Wyłania się właśnie na styku podmiotu i przedmiotu: na podstawie zaangażowania się w rzecz. Z mojej strony znaczy to równocześnie zejście do istoty, do jądra rzeczywistości. I wtedy mogę doznać tego, co się określa słowem fascynacja, oczarowanie. To jest bardziej dar niż wynagrodzenie, bardziej dar niż zapłata.
     I wtedy praca jest dla ciebie największą przygodą. Tak to przeżywasz. Jesteś bardzo szczęśliwy, bo wiesz, że to, co robisz, jest słuszne, że to ma sens. Jesteś wdzięczny Panu Bogu za tę łaskę, że cię coś szarpnęło, porwało, że związałeś się z tą robotą. Czujesz sens swojej pracy. Ona już jest tobą, a nie czymś obcym z zewnątrz ciebie. Wszelkie zarzuty, jakie spotykają cię ze strony znajomych: że się w tej pracy wyniszczasz, że takie poświęcanie wszystkich sił i całego swojego czasu nie ma sensu, że cię na to szkoda, że się marnujesz – są dla ciebie zupełnie absurdalne, bo pochodzą z innej płaszczyzny: przychodzą od człowieka, który nie rozumie twojego zachwytu. Ty, nachylony nad wycinkiem rzeczywistości: nad twoją książką szkolną, nad problemem naukowym czy nad chorym człowiekiem, czy po prostu nad człowiekiem, który potrzebuje twojej posługi – nad twoją rzeczywistością, która ci jakoś została dana, a którą ty podjąłeś i zanurzyłeś się w nią, wchodząc coraz głębiej, jesteś coraz bardziej szczęśliwy. Tu jest różnica pomiędzy człowiekiem, który myśli tylko o ocenie, jaką może otrzymać za swoją odpowiedź, który zarabia na życie albo pnie się po szczeblach kariery, a tym, który pracuje. Różnica stanowiąca właściwie przepaść nie do pokonania. Można tę przepaść przebyć tylko wtedy, kiedy się zacznie  p r a c o w a ć.
     I na pewno to nie jest przypadkowe, że kameduli, ludzie, którzy około sześciu godzin dziennie spędzają na modlitwie brewiarzowej, nie mówiąc o innych ćwiczeniach duchowych, mają obowiązek uprawiania ogrodu. Nie trzeba tego widzieć sielankowo. Tu nie tylko chodzi o jakąś rozrywkę, ćwiczenie gimnastyczne. Tu chodzi o pracę. Powiedzmy wyraźniej: jeżeliby siostry zakonne klauzurowe, z zakonu kontemplatywnego, ograniczały się wyłącznie do modlitw, a zupełnie wyeliminowały świat, i to zarówno świat jako pracę, i świat w spotkaniu typu odpoczynkowego, na pewno byłoby to jakimś zubożeniem. Również przeciwnie: spotykanie Pana Boga poprzez świat nie jest jedyną drogą i gdybyśmy się do niej ograniczyli,, stanowiłoby to też zubożenie. Musimy spotykać Boga na wszystkich drogach, całym naszym człowieczeństwem.
     Wchodząc w pracę, otrzymujemy przekaz od poprzedniego pokolenia. Ono jeszcze trwa, pracuje, wdraża nas. Przekazuje nam rozwiązania, sposób patrzenia, styl pracy, przyucza, jak trzeba działać, jak trzeba się posługiwać, jak współżyć. My to przejmujemy. Wchodzimy w normalne życie społeczeństwa. Taka jest kolej rzeczy, na to, żeby życie społeczne trwało bez zaburzeń, bez przerw. Ważne jest, co dalej: co z tym przekazem zrobimy. Każde pokolenie jest inne. Jesteśmy w ciągłym stawaniu się. Zmieniają się wymogi, pytania, zapotrzebowania, sposób patrzenia. Stąd muszą być inne rozwiązania, nowe odpowiedzi. Ale na to trzeba poznać dogłębnie tamten styl. Tak, żeby zobaczyć wszystkie jego niedogodności i niedociągnięcia. Najprościej jest iść z falą: iść dalej utartymi schematami, posługiwać się wypracowanymi zwrotami, ujęciami. To nie wymaga wysiłku, jest bezpieczne, nie stwarza ryzyka. Inni też tak robią. A poza tym – często na początku jeszcze się nie widzi, że można inaczej. Nie jest łatwo wyrwać się z utartych torów. Trudno jest zobaczyć na nowo swój dom, w którym się mieszka od dziecka, gdzie wszystko jest uświęcone autorytetem ojca i matki, tradycją. Trudniej jeszcze wprowadzać zmiany w pracy. Każdej: naukowej, organizacyjnej, wychowawczej, pracy rąk.
     Trzeba umieć wciąż patrzeć prawdzie w oczy. „Czy tak, jak wszyscy inni robią, jest najlepiej. Czy to, co wszyscy inni mówią, jest najbardziej słuszne”.
     Niełatwo wejść na samotną drogę myślenia. Stanąć przeciwko temu, co inni twierdzą. A gdy już zacznie się coś widzieć inaczej, bardzo trudno jest obronić swoją opinię przed atakami tych wszystkich, którzy mają ustalony pogląd na ten temat. Obronić i zacząć realizować – wśród niechęci i oporu otoczenia, gdy równocześnie sami jesteśmy pełni wątpliwości, czy to, co odkryliśmy, jest słuszne.
     A z kolei, jeżeli nawet potrafimy przekonać innych do tego, co głosimy i realizujemy, to grozi nam, że spoczniemy na laurach, że zafascynują nas nasze osiągnięcia na tyle, że nie będziemy chcieli iść dalej, że zechcemy czerpać procenty z tego, do czego doszliśmy. I świadomi trudności, jakie napotykaliśmy, zrezygnujemy z dalszych wysiłków. A trzeba iść dalej, choć zaskoczymy tych, którzy już zaczęli nas uznawać i przyzwyczaili się do tego nowego, które wnieśliśmy, choć napotkamy kolejny mur niechęci i niezrozumienia.
     Dopiero w takim myśleniu, w takich decyzjach, gdy podejmujemy wezwanie, dopiero w tej koncentracji szczytowej, gdy stajemy przed jakimś rozstrzygnięciem, gdy ryzykujemy nazwiskiem, stanowiskiem, karierą, przyszłością swojego domu, ale jesteśmy mimo to pewni, że tak trzeba postąpić, bo inaczej będziemy winni tej krzywdy, która się obok dzieje; wtedy gdy postawimy zagadnienie i rozwiążemy je, gdy w dużym trudzie znajdziemy nowe wyjście, ujęcie, pomysł, świeże opracowanie starego problemu, gdy dajemy nową odpowiedź, sprzeczną z wszystkimi dotychczasowymi, realizujemy plan po dyskusjach, rozmowach, zabiegach, replikach – w tej koncentracji naszej osobowości, w absolutnej wolności, w pełnej świadomości ujrzymy prawdę w całej jej prostocie. I wtedy przeżyjemy to, co się określa słowem: zachwyt. Zachwyt prawdą, która się objawia, zachwyt wolnością, którą uzyskaliśmy. To nie jest tylko jakieś olśnienie, ale łaska.
     To nie samouwielbienie. Wtedy sobie na pewno nie powiemy, jacy jesteśmy wspaniali, ale że jesteśmy tymi, którym  d a n o.  Dano dojrzeć prawdę. Dano mieć odwagę ją zrealizować. Została nam dana łaska zobaczenia prawdy i pójścia za nią. Została nam dana łaska spotkania Boga w człowieku – nie w kim innym, ale w nas samych. My, którzy jesteśmy ludźmi, istotami myślącymi i chcącymi, odpowiedzialnymi za świat i społeczność, znajdującymi się w określonej sytuacji przestrzenno-czasowej, wyrażamy na sposób człowieczy Boga samego, gdy staramy się tej konkretnej sytuacji sprostać, gdy idziemy wciąż naprzód, w pełni oddani tej pracy, temu wezwaniu, które uznaliśmy za swoje powołanie.
     Tak widzimy i w tych kategoriach oceniamy takich ludzi, jak: Einstein, Newton, Kopernik, Kolumb, Gandhi, J. Kennedy, Jan XXIII. Są wśród nich tacy, którzy dożyli późnej starości, i tacy, którzy zeszli gwałtownie z areny świata. Oni także znaleźli się wobec sytuacji, którą uznali za zadanie do spełnienia. I dla sprostania temu zadaniu oddali całe swe życie. Zaangażowali się całkowicie w rozwiązanie tego konkretnego zagadnienia, tej bolączki, tego pytania, przed którym stanęła ludzkość, nauka czy grupa społeczna, w jakiej żyli, i przez które nie była zdolna przejść. I chociaż biografowie tych ludzi mogą ukazać tak ogrom ich poświęcenia, trudu, samozaparcia, jak też ich słabości, to jedno jest pewne, że ci ludzie są dla nas jakimś wielkim przykładem człowieczeństwa, że odpowiadają naszemu pojęciu człowieka. Odnosi się do nich adagium wybite na medalu Konarskiego: Sapere auso – „Temu, który odważył się myśleć”. Z tym, że trzeba by dodać jeszcze: „Temu, który odważył się działać”.