30
Z AUREOLAMI NAD GŁOWĄ
Emblematy franciszkańskie przedstawiają dwie skrzyżowane ręce. Jedną nagą, drugą w habicie: Jezusa i św. Franciszka, którego nazywano „drugim Jezusem”. Choć to brzmi nam obco, prawie gorsząco, to przecież w tym powiedzeniu zawarta jest niewątpliwa prawda. On był tak blisko z Jezusem, tyle wziął od Niego, że stał Mu się tak bardzo podobny. Każdy człowiek, żyjąc w miłości, tak jak Jezus, staje się Jemu podobny.
Trzeba od razu powiedzieć, że Kościół nie wynosi na ołtarze wszystkich tych, którzy umarli w męczarniach za wiarę, ani wszystkich całkowicie oddanych duszpasterstwu, ani wszystkich zakonnic żyjących zgodnie z regułą i wypełniających dokładnie swoje obowiązki, ani wszystkich świętych matek, ani wszystkich świętych ojców. Święci w zasadzie są to ludzie w jakiś sposób przełomowi, ustawiający na nowo zagadnienie – tak teoretyczne jak praktyczne – wiary i miłości; ludzie, którzy stali się dla swojej epoki jakimś wstrząsem, zwrotem, punktem wyjścia; ludzie, którzy odwrócili bieg czasów, którzy poszli po linii potrzeb ówczesnych społeczności, którzy w jakiś sposób do końca potrafili – tak jak ich wzór, Jezus – popatrzeć prawdzie w oczy, zobaczyć to, czego nikt z ich otoczenia nie widział.
Kościół takich wynosił na ołtarze jako wzory – tych, którzy potrafili odczytać potrzebę swoich czasów i zgodnie z nią realizowali wzór Chrystusa, rzucając na szalę tej sprawy siebie samego. To był o. Maksymilian Kolbe dający świadectwo Bogu i człowieczeństwu w koncentracyjnym obozie. To był w XIX wieku św. Jan Bosko wychowujący uliczników, to był w średniowieczu głoszący ubóstwo św. Franciszek z Asyżu, w XVII wieku św. Wincenty a Paulo zakładający szpitale, to byli w pierwszych wiekach pustelnicy, męczennicy – ludzie, którzy potrafili odgadnąć znak czasu.
Drogą do tych odkryć była dla nich miłość. Przez nią dochodzili do zobaczenia na nowo zagadnień, w których społeczeństwo biernie trwało. Powiedzmy to jeszcze ostrzej: przez miłość święci dochodzili do radykalnych rozwiązań.
Oni są dla nas jakoś przeźroczyści. Przez nich przebija wielkość, sprawiedliwość, miłość, głębia, prawda. I stąd czar i olśnienie, którego doznajemy przy zetknięciu się z nimi. I na zasadzie oczarowania, uroku, zafascynowania tymi ludźmi formowały się szkoły, grupy ludzi, którzy uznali ich za swoich mistrzów i brali od nich ich wielkość poprzez kontakt bezpośredni czy potem przez ich dzieło. Tak tworzyły się zakony. Na zasadzie przyjaźni osobistej, na zasadzie uznania przez uczniów tych wartości, dla których mistrzowie poświęcili swe życie; z tą myślą, aby dołączyć się do ich dzieła, bo jest tego warte. Choć tam nie ma pragnienia, aby stać się wiernym odbiciem założycieli, ale prawdziwego jezuitę poznać od razu, tak jak prawdziwego salezjanina czy albertyna. Oni wszyscy mają w sobie coś z ducha swojego zakonodawcy, są jakąś kontynuacją, przedłużeniem jego osoby. I choć idą dalej i przystosowują się do nowych, zmienionych warunków, układów, sytuacji, zachowują przecież tamten koloryt, styl.
Jesteśmy ze świętymi nie na to, aby ich jakoś biernie podziwiać. Jesteśmy z nimi na to, aby zapalać się ich intencjami, aby nas inspirowały ich myśli.
Przychodzimy do miejsc, gdzie przechowywane są ich relikwie, do domów, gdzie mieszkali, do miejsc, gdzie tworzyli, cierpieli czy umierali. Patrzymy. Staramy się ich zrozumieć. Staramy się przejąć coś z tego świata, którym żyli. U trumny Jana XXIII wciąż są świece, kwiaty. Ludzie kładą na jego grobowiec różańce.
Nie trzeba się gorszyć tymi gestami. To jest naturalny odruch, wyrażający chęć bycia blisko, by wziąć w siebie jak najwięcej z tej wielkości, którą oni zrealizowali w swoim życiu.