Biblioteka



s. 24.



 


     Zobaczyła je, gdy weszły do kaplicy. Przerwała swoją prelekcję:
     – Przepraszam was na chwilkę. Tylko się przywitam i będziemy kontynuowały nasze spotkanie.
     Weszła w przejście między ławkami, znalazła się przy nich, które wciąż stały w otwartych drzwiach.
     – Serdecznie witam. Jakże się cieszę, że przewielebne matki do nas przyjechały. Zaraz się matkami zaopiekuję. Ale wolałabym skończyć nasze spotkanie z nowicjuszkami. Czy matki pozwolą?
     – Ależ proszę sobie nie przeszkadzać, proszę mówić dalej. My chętnie posłuchamy.
     – Proszę może do przodu.
     – Nie, nie. My już tu zostaniemy.
     – To proszę tu usiąść – prowadziła je na wolne krzesełka. – Niezbyt tu wygodnie, ale krótko to będzie trwać.
     Wracała na miejsce przed ławkami. Zajęły swoje krzesła z godnością – dwa czarne wykrzykniki na tle szarości habitów, którymi były wypełnione wszystkie ławki.
     Już idąc, zdecydowała się zmienić tok konferencji. „Nie będę musiała powtarzać tego samego”.
     – Chciałyście, żeby wam powiedzieć krótko i od serca. Dobrze. Tylko żebyście nie narzekały, że za krótko. A więc powiem wam, że trzeba żyć pomiędzy „fiat” i „magnificat”, a na końcu ma być służba ludziom. Jeżeli mogłabym wam to jedno tylko zdanie przekazać na całe wasze życie, to byłabym szczęśliwa. Najchętniej nic już więcej bym nie powiedziała, ale odesłałabym was do Ewangelii: chcecie coś więcej wiedzieć, co to znaczy, to czytajcie, a dowiecie się. Nie wszystkiego, bo na to życia nie starczy, ale przynajmniej trochę.
     Mówiła to prawie jak mała dziewczynka, która się wstydzi, że zdradza najgłębsze tajemnice swojego serca.
     – Ale z pewnością zaraz mi powiecie, żebym rozszerzyła to jedno zdanie. Dobrze. A więc „fiat” to jest najpierw akt wybraństwa człowieka przez Boga do specjalnych zadań. Każdy człowiek jest jakoś wybrany przez Boga, tylko nie każdy umie czy chce to wybraństwo przyjąć. Najpierw potrzebne jest człowiekowi „fiat”. Chciałabym, żebyście umiały przyjmować zwiastowanie Boże, powołania Jego czy objawienia, które otrzymujecie. Przecież Duch Święty nami kieruje, a rzeczą naszą, by wsłuchiwać się w te Jego natchnienia.
     Widziała, jak bardzo są poruszone jej słowami.
     – Pamiętacie, jak to kiedyś Pan Jezus powiedział do Nikodema: Duch tchnie, kędy chce. Musicie się narodzić na nowo. Wiatr wieje, gdzie chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd zdąża: tak samo dzieje się z każdym, kto się z ducha narodził. Podjąć głos Boży, przyjąć to wezwanie jako dar największy, jak objawienie. A „magnificat”? To jest wszystko zawarte w tych pierwszych zdaniach hymnu, który wyśpiewała Maria Bogu: „Uwielbia dusza moja Pana. I rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim. Iż wejrzał na uniżenie służebnicy swojej. (…) Albowiem uczynił mi wielkie rzeczy On, który możny jest i święte imię Jego”. Wdzięczność za miłość, jaką nas Bóg obdarza, za wszystko, co od Niego otrzymałyśmy, choć nie jesteśmy tego godne, za wybranie nas do służby ludziom. A na koniec praca. Najpierw trzeba się nam wsłuchać w głos Boży. Trzeba nam iść za tchnieniem Ducha Świętego. Zawsze. Tak w życiu osobistym, jak w życiu całego naszego zakonu. Trzeba wyczuwać sercem, czego od nas Bóg chce. Trzeba być wrażliwą na to, jakie są ludzkie potrzeby. Nie wolno nam zbudować sobie gniazdka, w którym nam byłoby dobrze. Nie wolno nam zamknąć się w sprawach naszego zgromadzenia, gdy tuż za drzwiami cierpienie, nędza. Nie wolno nam się zamknąć nawet w dziele, które wykonujemy. Trzeba mieć otwarte drzwi i serca, i klasztoru. Bo może się okazać, bo na pewno się okaże, że są pilniejsze sprawy niż te, które nas aktualnie zaprzątają. Że trzeba więc te oddać komu innemu, kto już potrafi, i przestawić się na te nowe, za które nikt się jeszcze nie odważył zabrać.
     „Czy one rozumieją to, co do nich mówię. Czy są w stanie to przyjąć, że trzeba być zawsze w drodze, a nie rozsiadywać się w swoim gniazdku. Może trzeba bardziej konkretnie”:
     – Nasz kraj jest w skrajnej biedzie. Potrzeba nam wszystkiego. Chcemy pomagać w sprawach istotnych dla rozwoju naszego narodu. A tu przede wszystkim musimy zatroszczyć się o młodzież i dzieci. Potrzeba nam dobrych matek, dobrych gospodyń domowych, dobrych żon. Chciałabym, byśmy przygotowywały dziewczęta do ich powołania, jakim jest dom rodzinny, by umiały być dobrymi żonami, matkami, gospodyniami.
     Spostrzegła, że się powtarza. Była faktycznie trochę napięta tą wizytą i tym, że słuchają jej te dwie siostry. Najchętniej by już przerwała. Ale przecież postanowiła przedłożyć na tej konferencji główne swe zamierzenia. Zmobilizowała się:
     – Prowadzimy i będziemy rozbudowywały szkołę gospodarstwa domowego. Ale nie tylko. Brakuje Polsce nauczycieli i
wychowawców. Będziemy kształcić nauczycieli.
     Jeszcze wahała się, czy teraz dopowiedzieć wszystko, o czym marzyła, co było jej pragnieniem najskrytszym, czy to nie za wielka dawka dla jej gości. Weszła z determinacją w temat:
     – Są tereny, jak na przykład Polesie, gdzie potrzeba innych form pracy. Ludzie nieufni, szkoły nie ma na miejscu ani kościoła. Trzeba będzie iść do takich wiosek i przysiółków. Zamieszkać między nimi. Ubrać się tak jak kobiety na wsi. Żyć tak jak tamci ludzie, tylko bardziej po Bożemu. Uczyć ich wszystkiego.
     Mówiła dość chaotycznie. Krótkimi zdaniami.
     – Trzeba będzie iść do ośrodków robotniczych, do fabryk, choćby w Łodzi, gdzie pracują kobiety. Razem z nimi pracować, mieszkać obok nich. Tam, gdzie księża nie docierają ani żadne zakony żeńskie. Do środowisk zeświecczonych, zbuntowanych przeciwko Bogu albo już zupełnie obojętnych wobec Niego.
     Nie wytrzymała napięcia. Zakończyła nagle:
     – To byłoby na razie wszystko, co chciałam wam powiedzieć. A teraz proszę o pytania – dodała.
     Szare habity zafalowały. Czarne łebki zbiły się – po dwa, po trzy, po cztery. Rozległo się szeptanie, ciche, przytłumione chichoty. Tu i ówdzie zajaśniała twarz odwróconej dziewczyny do swych koleżanek w przodzie.
     – No, mówcie, proszę.
     Wyskoczył szary rękaw zakończony jasną dłonią.
     – Ja nie bardzo zrozumiałam, gdy matka mówiła na temat zamieszkania sióstr na wsi.
     – A czego nie zrozumiałaś?
     – Jak to, czy mamy się ubrać jak kobiety poleszuckie?
     Spostrzegła reakcję gości. Matka przełożona nie wytrzymała i popatrzyła na siostrę asystentkę. Siostra asystentka nie wytrzymała i popatrzyła na matkę przełożoną. Spotkały się oczami. Ale nic nie powiedziały. A tymczasem mówiła:
     – Myślałam o wsiach na przykład na Polesiu. Mieszkają na takiej wsi Polacy i Białorusini. Polacy przeważnie katolicy. Białorusini – prawosławni albo unici. To małe osady. Do najbliższego kościoła czy szkoły daleko. Ci ludzie żyją odcięci od świata. Tam jesteśmy potrzebne my.
     Nowicjuszka słuchała tego w milczeniu. Teraz podjęła kwestię:
     – Tak, to rozumiem. Ale matka powiedziała, że mamy zdjąć habit i ubrać się w świeckie stroje.
     – Tak, bo jak powiedziałam, tam żyją w dużej mierze prawosławni. Niestety, istnieje jeszcze dużo niechęci, uprzedzeń do Kościoła katolickiego, do katolików w ogóle, a zwłaszcza do zakonników i zakonnic. Po co sobie robić dodatkowe utrudnienia strojem.
     Zaraz podniosła się następna ręka:
     – Jak to. To my mamy przestać być zakonnicami? Jak zdejmiemy nasz habit, nasz czepek, nasz krzyż?
     Kolejna ręka:
     – My wciąż mówimy: habit, matka boi się nim gorszyć Poleszuków. Ale czy to rzeczywiście habit? Prawdziwe siostry śmieją się z nas, że to nie habit, tylko fartuch do roboty, a że to, co na głowie nosimy, to kompromitacja, bo zakonnica nie powinna odsłaniać szyi. Śmieją się z nas, żeśmy półzakonnice. Że taki czepek zakłada się, gdy się leży w szpitalu, a prawdziwa zakonnica powinna mieć na głowie kornet i welon.
     Uśmiechnęła się – trochę do dziewczyny, trochę do siebie – myśląc: „Jak to dobrze, że to powiedziałam, jak to dobrze, że one odważyły się o to pytać”. I już odpowiadała:
     – Zakonnica to nie habit ani nawet krzyż. Zakonnicą trzeba być w głębi duszy. A czy się ubieramy tak, czy inaczej, to nie jest ważne. Obecnie się ubieramy tak właśnie. Z rozmaitych względów. Również i praktycznych: szary kolor tak szybko się nie brudzi. Jak się siostry będą ubierały w przyszłości, to nie jest ważne. Jeżeli pójdziecie pracować do fabryki, to przecież nie możecie być ubrane w habity takie jak te. Wyglądałybyście co najmniej śmiesznie. A poza tym, okazałyby się one niepraktyczne.
     Najwyraźniej to oświadczenie było niespodzianką dla nowicjuszek. Najpierw zapadła cisza. Ale zaraz znowu zafalowało i dały się słyszeć szepty, wreszcie znowu podniosło się czyjeś szare ramię:
     – To czym my się będziemy różniły od zwyczajnych ludzi?
     – Miłością – odpowiedziała. – Tym, co Jezus kiedyś powiedział: „Po tym poznają, żeście uczniami moimi, jeśli miłość mieć będziecie jedni ku drugim”.
     – Więcej niczym? – dziewczę wciąż stało? – No to czemu nie wychodzimy za mąż? – wypaliła niespodziewanie.
     – Bo małżeństwo, mimo całej świętości, ogranicza cię do jednego człowieka, do swoich dzieci. Zakonnica jest dla wszystkich, którzy tylko jakiejkolwiek potrzebują pomocy. I jeżeli już spełni funkcję – poprawi, wychowa, uspokoi, uciszy, wprowadzi na właściwą drogę – odchodzi, by pomagać następnym potrzebującym. – Tłumaczyła spokojnie, choć nie chciała szerzej wchodzić w tę kwestię. – Czy macie jeszcze inne pytania?
     Odczekała chwilkę. Podniosło się znowu jakieś ramię.
     – Mów, ale krótko, bo na mnie moi goście czekają. Zresztą nieraz jeszcze powrócimy do tego tematu.
     – Jakby matka kogo innego lepszego nie znalazła, to pójdę chętnie na Polesie albo do Łodzi.
     – Dobrze, moje dziecko – uśmiechnęła się szeroko. – Jeszcze czas na taką decyzję.
     – I jeszcze jedno. Przepraszam, bo matka się spieszy.
     – Dobrze, mów.
     – Matka powiedziała, że brak zakonnic do takiej pracy. A może by zwrócić się do świeckich dziewcząt.
     – Nie bardzo rozumiem. Z czym należy się do nich zwrócić?
     – Niechby popracowały z rok albo dwa. Nieraz sobie myślałam, że chłopcy idą do wojska. Dziewczyny też mogłyby służyć ojczyźnie choćby w ten sposób – usiadła.
     – Dziękuję ci, moje dziecko, za to co powiedziałaś. Idziemy do swoich zajęć. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
     – Na wieki wieków. Amen.
     Uklękła przed ołtarzem. Ukryła twarz w dłoniach. Tymczasem zakotłowało się w ławkach. Nowicjuszki wychodziły energicznie. Niektóre z zaczerwienionymi z przejęcia twarzami. Za chwilkę w kaplicy nie było żadnej z nich.
     Po chwili wstała z klęczek i z pogodną twarzą podeszła do gości:
     – Jeszcze raz przepraszam was, przewielebne matki. Zapraszam was teraz wreszcie na jakiś mały posiłek. Może ja poprowadzę.
     Szła przed nimi, niższa niż wydawała się przy ołtarzu, lekko pochylona, ze srebrnymi włosami pod czarnym czepkiem. Przechodziły jakimiś korytarzykami, wąskimi przejściami.
     – Tu u nas wciąż prowizorka. Dom jeszcze nieprzystosowany do naszych potrzeb.
     Weszły do jadalni – obszernej, widnej sali, w której ustawione były rzędy stołów, a wzdłuż nich krzesła.
     – Proszę usiąść. Zaraz przygotuję podwieczorek.
     Zbliżyła się do okienka dzielącego jadalnię od kuchni.
     – O, jak dobrze, że siostra kucharka nie odeszła. Jest nas trzy i prosimy o podwieczorek. Uroczysty, bo gości mam bardzo znakomitych.
     – Zanim przystąpimy do celu naszej wizyty, chciałam matkę zapytać, czy to wszystko, co matka wprowadziła i wprowadza, nie jest zbyt gorszące dla naszego społeczeństwa. My jesteśmy przyzwyczajeni do innych form duszpasterskich.
     – Czy matka znajduje cośkolwiek w naszym działaniu gorszącego?
     – Tak. Zresztą nie tylko ja. Proszę przypomnieć sobie, jak zareagowały nowicjuszki na propozycje matki. Ale tłumaczę to tym, że matka nie czuje naszej polskiej sytuacji.
     – Przepraszam, że przerwę, ale widzę, że już nam podają herbatę. Czy matka pozwoli, że przyniosę? Proszę kontynuować.
     – Przez wiele lat pobytu najpierw w Petersburgu, potem w Szwecji czy Danii matka byłą zmuszona do innych form działania. Choćby do tego, że zmuszona była matka ubierać się po świecku. Tam jest diaspora, tu jest kraj katolicki, przynajmniej w ogromnej większości.
     – Otóż, jeżeli matka pozwoli, mam zupełnie inne zdanie na ten temat. Po prostu uważam, że formy są nieważne. Do nich ludzie się szybciej przyzwyczajają niż się tego spodziewamy. Proszę częstować się cukrem. Przepraszam, że przyczepiłam się do ubioru. Faktycznie, to na pierwszy rzut oka szokuje. Ale to też pomaga w postawieniu sobie zasadniczych pytań i odpowiedzi na temat powołania zakonnego – jak to miało miejsce właśnie w naszym spotkaniu.
     – Ale tu nie chodzi o ubiór. Ja nie bardzo rozumiem koncepcji zakonu, jaką ma matka.
     – Najpierw proszę coś zjeść. Czym chata bogata. To świeży chleb, przez nasze siostry pieczony, świeże masło i ser od naszych krów. I już wielebnej matce odpowiadam. Przyznam się, że najbliższa jest mi zasada św. Franciszka, który całą regułę swojego zakonu chciał ograniczyć do paru zdań wyjętych z Ewangelii.
     – No, ale wie matka, że to nie jest możliwe.
     – Wiem. Dlatego też jest mi również bardzo bliski św. Wincenty a Paulo, który sobie wymyślił, że najlepiej przyjmować dziewczęta do swojego zgromadzenia na dwa lata, a która będzie chciała zostać następne dwa lata, to zostanie. Złoży przyrzeczenie zupełnie prywatnie, w czasie Mszy świętej, podczas Podniesienia. I być może tak będzie przedłużała swój pobyt w zgromadzeniu aż do śmierci.
     – Nie bardzo rozumiem, o co matce chodzi – powiedziała siostra asystentka chłodno. – To sprawa oryginalności?
     – Nie. To sprawa prostoty, spontaniczności. O, może najlepsze słowo: naturalności. To zabrzmi trochę paradoksalnie, ale w gruncie rzeczy boję się klasztoru. Boję się formowania młodych dziewcząt na automaty pociągane za pomocą sznurka posłuszeństwa. Boję się dzwonków o wyznaczonych godzinach zwołujących tak na śniadanie, jak na Mszę świętą. Tak na obiad, jak na rozmyślanie. Tak na kolację, jak na czytanie duchowne. Wiem, że to wszystko być musi, że jest potrzebne, ale boję się. Bo zdaję sobie sprawę z tego – obserwowałam ten fakt na sobie jak i na innych – że bardzo szybko dochodzi do mechaniczności tych działań: znika przeżycie. Zostaje tylko forma zewnętrzna.
     – Czy jest wyjście z tego? – wtrąciła matka przełożona.
     – Prawie że nie ma, ale ja szukam ratunku, bo wiem, jak panoszy się egoizm, jak zaborcze jest wygodnictwo.
     – Czy tylko takie zagrożenia widzi matka dla swoich sióstr? – spytała siostra asystentka.
     – Boję się uniformizacji sióstr w zachowaniu, w ułożeniu czepka, w ułożeniu twarzy, w ułożeniu habitu, w ułożeniu ruchów: na wzorzec taki jak matka przełożona, jak siostra mistrzyni, jak matka założycielka. Boję się, żeby klasztor nie zahamował rozwoju osobowości tych dziewcząt, ale żeby je rozbudował, rozszerzył. – Tylko proszę jeść. Ja mówię i mówię zamiast częstować. A matki z drogi. – Bo jeśliby tak miało się stać, że ludzie będą karłowacieli w klasztorze, to lepiej, żeby nie był zakładany. Przepraszam, ze się tak rozgadałam. Chętnie posłucham, jakie matki mają zdanie na ten temat.
     Zawisła chwila ciszy.
     – Takie jest życie ludzkie – zaczęła matka przełożona – nie tylko religijne, że tworzy się instytucje. Należą do kondycji człowieka. One są na to, by zachować istotne wartości potrzebne człowiekowi. Choćby w wypadku zakonów czy zgromadzeń. Służą, by zatrzymać te wartości, które uświadomili światu ich założyciele.
     Nie wytrzymała. Prawie że weszła jej w zdanie:
     – Niemniej, stanowią istotne zagrożenie dla człowieka właśnie w sensie automatyzacji jego życia, w sensie bezmyślności. Instytucje chcą zdominować człowieka, podporządkować go sobie, stać się ważniejsze niż on sam, po prostu niszczą go.
     – Czy można je odrzucić? – spytała matka przełożona spokojnie.
     – Nie, ale trzeba być świadomym ich służebności. Tworząc je, trzeba być świadomym, że gdy przestaną służyć, trzeba je zmienić albo nawet usunąć. Budując, trzeba z góry myśleć, jak je rozebrać.
     – To wszystko?
     – No i oczywiście nie tworzyć instytucji nieistotnych. Nie zagracać życia, bo potem już życie w klasztorze staje się nieznośne.
     Skończyła. Ale żadna z siedzących naprzeciw niej sióstr nie podjęła tematu, więc zaczęła mówić dalej:
     – Tu bardzo dużo zależy od człowieka, który stoi na czele klasztoru, a więc od tak zwanej matki przełożonej. Jak ona na konferencjach dla sióstr i w prywatnych kontaktach zacznie zwracać uwagę na szczegóły, to ani się spostrzeże, jak klasztor stanie się więzieniem, a przynajmniej koszarami, gdzie ciągle trzeba bić do dacha, strzelać obcasami, wymachiwać nogami i rękami, tak jak matka przełożona sobie życzy. Po co? Przecież nam powinno chodzić o miłość.
     – Nie takie to łatwe do zrealizowania.
     – Nie, niełatwe. Wiem po sobie.
     Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły. Do jadalni weszła z rozmachem jakaś siostra. Speszyła się widokiem gości.
     – Och, przepraszam. Nie wiedziałam, że jadalnie jest zajęta.
     Chciała wyjść, ale wstrzymała się i zapytała niespodziewanie:
     – Czy matka mogłaby ze swoimi gośćmi przejść do rozmównicy, bo jadalnia będzie potrzebna dla dzieci?
     Czuła, że matka przełożona i siostra asystentka zamarły wobec takiego nietaktu, którego się ta siostra dopuściła. Czekały na jej reakcję.
     – Dobrze, już kończymy. Za pięć minut możecie wchodzić.
     Gdy zniknął nieoczekiwany intruz, zwracając się do swoich gości, powiedziała:
     – Denerwuje mnie nieraz zachowanie się tych młodych dziewcząt. Ich hałaśliwość, głośne rozmowy, śmiechy, bieganie. Jeszcze bardziej ich brak wyczucia, nietakty, jakie popełniają. Czasem tylko z najwyższym wysiłkiem powstrzymuję się, żeby nie upomnieć, nie skarcić. Mówię sobie wtedy: Stara już jesteś. Jak byłaś młoda, byłaś im podobna. Klasztor ma być dla nich domem. Muszą się czuć jak u siebie. To jest nowe pokolenie. Świat się zmienił, tylko ty tego nie zauważyłaś. – Ot, w ten sposób się uspokajam i karcę. A to wszystko na to, aby nie tworzyć nowych instytucji – uśmiechnęła się serdecznie do swoich gości. – Ale jak nas wypraszają z jadalni, to chodźmy. Przejdziemy faktycznie do rozmównicy. Albo do ogrodu. Jak matki wolą.
     – Wszystko jedno. Naprawdę.
     – To chodźmy do ogrodu. Nacieszyć się nim nie mogę.
     Wyszły z jadalni na pole. Tu i ówdzie widać było dziewczęta w szarych habitach, na grządkach, z kopaczkami, a to na ścieżkach, z koszami w rękach, w obłoconych trepach na bosych nogach; krzątały się przy jakichś gospodarskich robotach. Siostra asystentka zaczęła:
     – Mnie interesowałoby jeszcze to, co matka wspomniała na temat pracy sióstr na Polesiu czy w Łodzi.
     – To jest związane z tym, cośmy mówiły poprzednio. Nie chcę, żeby nasze zgromadzenie związało się na zawsze z jedną formą pracy. Wtedy łatwo zatracić wrażliwość na to, co się dzieje poza obszarem klasztoru.
     – Ale przecież każdy zakon czy zgromadzenie musi sobie powiedzieć, po co powstał, jakie ma zadanie do wykonania. Czy matka może zaprzeczyć? – zaperzyła się siostra asystentka.
     – I tak, i nie. Po pierwsze tak: zaczęłyśmy od wychowywania dziewcząt i to robimy. Ale gdy pojawi się nowa potrzeba, podejmiemy ją natychmiast. Taką nową potrzebę widzę na osadach poleszuckich czy w fabrykach.
     – Jak powstaje nowa potrzeba, powstanie i nowe zgromadzenie dla jej zaradzenia. Matka powinna pilnować własnej roboty – upierała się siostra asystentka.
     – Otóż w tym miejscu mówię: nie. Jeżeli widzę, że nikt nie podejmuje się ratowania, zapobiegania jakiejś biedzie, wtedy podrywam się sama. W takim zakresie, na ile mnie stać. Na tej zasadzie doszło do rozstania się z moim krakowskim domem macierzystym – z siostrami urszulankami czarnymi. One zajmowały się – i ja wraz z nimi – wychowywaniem dziewcząt z arystokracji i inteligencji. A ja zobaczyłam, że trzeba się również zająć dziewczętami chłopów i robotników, studentkami, które studiują na Uniwersytecie Jagiellońskim, polskimi dziewczętami w Petersburgu, które pozbawione opieki rusyfikują się.
     – Z tego wynika – kontynuowała konsekwentnie siostra asystentka – że chociaż powstałyście na to, aby wychowywać dziewczęta, któregoś dnia okaże się, że zajmujecie się wyłącznie prostytutkami.
     – Być może – odpowiedziała spokojnie. – Choć nie myślę, bo jak dotąd robią to siostry albertynki, szkoda tylko, że wyłącznie na terenie dawnej Galicji. – Uśmiechnęła się. – Ale żarty na stronę. W moim przekonaniu takie otwarcie się na świat, wpatrywanie się w życie, gotowość na włączenie się w każdą potrzebę, a nade wszystko faktyczne włączenie się w wielką akcję zapobiega w sposób istotny wszelkiej mechanizacji, każdej rutynie.
     – Na pewno – wtrąciła matka przełożona. – Zwłaszcza gdy chodzi o tak zwane praktyki duchowe sióstr.
     – A właśnie  – ucieszyła się. – Wtedy Msza nie jest dla Mszy świętej. Modlitwa wspólna nie jest sama dla siebie. Czytanie duchowne nie jest nie wiadomo po co. Ale wszystko jest porwane przez wicher wielkiej sprawy. Wszystko jej służy. Sprawie miłości. Służbie człowiekowi. Ale nie chcę matkom zaprzątać głowy wciąż swoimi sprawami. Chcę wreszcie posłuchać tego, z czym matki do mnie przyjechały. Może usiądziemy tutaj.
     Wprowadziła je do małej, drewnianej altanki na zielono pomalowanej, po której piął się bluszcz. Usiadły na ławeczce naprzeciw niej, przy drewnianym stole.
     Na chwilę zamilkły. Jakby starały się skupić na sprawie, którą zamierzały przedłożyć. Potem zaczęła mówić matka przełożona. Powoli i bardzo poważnie:
     – Przyjechałyśmy, by matce podziękować.
     – Za cóż to podziękować? – zdziwiła się matka Urszula.
     – Za uratowanie naszych dzieci od śmierci głodowej.
     Znieruchomiała. Nie spodziewała się, że to jest celem wizyty tych dwóch sióstr. Tymczasem matka przełożona zatrzymała się, jakby to było wszystko, co chciała powiedzieć. Ale po tej małej przerwie zaczęła znowu:
     – Ja może opowiem, żeby matce było łatwiej zrozumieć, że to nie jakaś moja tylko uprzejmość, ale naprawdę bezgraniczna wdzięczność. – Znowu zatrzymała się, jakby szukając najtrafniejszego sformułowania: – Znalazłyśmy się między frontami. Kilka tygodni spędziłyśmy w piwnicy, pod ciągłym ostrzałem artyleryjskim, a nawet czasem karabinowym. Każde wyjście, choćby po konieczną do życia wodę, było prawie samobójstwem i możliwe wyłącznie nocą. Jedzenie było racjonowane. Co dzień coraz mniej dawałyśmy dzieciom jeść, choć płakały z głodu.
     Poczuła, jak włosy jej jeżą się pod czepkiem, jak oczy nabiegają łzami. Patrzyła na kobietę ze surową twarzą pod ciasnym kornetem jak na człowieka z innego świata. Jakby ją dopiero teraz po raz pierwszy zobaczyła. A ta mówiła dalej:
     – Bez przerwy trzeba było walczyć z wszami. Dzieci i my chorowaliśmy na szkorbut. Wypadały zęby, wrzodziały dziąsła. A poza tym dręczyły nas rozmaite choroby zakaźne.
     Mówiła ze spuszczonymi oczami, policzki miała zaczerwienione z przejęcia.
     – Nie wszystkie doczekały przejścia frontu. – Szybkim ruchem zagarnęła białą chusteczką łzę, która nagle zaczęła płynąć po jej nosie. – Te, które dożyły, nie miały potem lepiej. Gdy front się przewalił, z resztek mąki chciałyśmy upiec chleb, bo o chleb dzieci prosiły. W czasie trwania frontu nie można było palić w piecu, żeby dym nie zdradził ludzkiej obecności. Żołnierze, którzy wpadli, wydarli nam z szabaśnika dopiero co włożone, zaledwie ciepłe ciasto i zjedli. Wojska zrabowały wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Jedli nawet surową mąkę. Nie, nie mamy im tego za złe, oni byli głodni, ale nasze dzieci też były głodne. Chodziłyśmy po polach, zbierałyśmy lebiodę i tę gotowałyśmy, aby nie pozwolić dzieciom umrzeć z głodu. Znalezione zgniłe ziemniaki były dla nas największym skarbem. I wtedy przyszedł pierwszy transport od matki. I na nim się nie skończyło. Dlatego też przyjechałyśmy tutaj, aby matce podziękować.
     Zapadła cisza. Nie ośmielała się jej przerwać. Wiedziała, że wszystko, co by wymyśliła, będzie niegodne tego, co tu zostało powiedziane. Wreszcie powiedziała, bo musiała coś powiedzieć, choć uznała to za banał:
     – To nie mnie dziękować, ale naszym przyjaciołom skandynawskim.
     – Gdyby nie matka, to byśmy ich nie mieli.
     – I tak to nie jest moja zasługa, ale Henryka Sienkiewicza, Ignacego Paderewskiego i wielu innych wielkich Polaków, i całego Komitetu. To oni mnie odnaleźli i wciągnęli w tę robotę. Owszem, znałam język, miałam kontakty, bo już od paru lat po przyjeździe z Petersburga tam pracowałam, ucząc dziewczęta.
     Czuła, że się rozgaduje. Ale chciała odejść od obrazów wojennych. To ją zbyt dużo kosztowało. Te wzruszenia przypłacała potem tłuczeniem serca i bezsennymi nocami. A tu jeszcze trzeba tyle zrobić. Więc mówiła:
     – To ich zasługa, że zaczęłam jeździć z referatami o Polsce, o jej sytuacji w czasie tej strasznej wojny, która trwała bez końca, i żebrałam dla naszych dzieci, czyli – jak tu się lepiej nazywa: kwestowałam. I muszę przyznać, że ci oszczędni Skandynawowie okazali się być bardzo hojni.
     – I dzięki temu tylu ludzi uratowali od głodu. Nie tylko nasze dzieci.
     – Proszę mi tego nie poczytać za złośliwość, ale tak nawiązując do poprzedniej dyskusji, mogę powiedzieć: gdybym była porządną zakonnicą, która dba tylko o to, by wypełniać te zadania, które przepisuje reguła zgromadzenia, powinnam była odrzucić propozycje czy prośby komitetu w Vevey i ograniczyć się dalej do wychowywania dzieci. Ale ja po prostu nie wytrzymałam, słysząc o nędzy, w której żyją Polacy w czasie wojny światowej i zabrałam się do kwesty, i mogłam wam pomagać – uśmiechnięta serdecznie im tłumaczyła. – Ale już nie będę powracała do tamtych spraw. Przyrzekam.
     – Jeżeli matka miała takie sukcesy w tej akcji zbiórkowej, czy nie słuszniej było zostać za granicą i nadal prowadzić taką akcję pomocy Polsce?
     – O nie. Dla mnie nie było wątpliwości, że powinnam wracać. Gdyby Polska była krajem zamożnym, z uregulowanym życiem gospodarczym, społecznym i religijnym, mogłabym mieć jakieś wątpliwości. Ponieważ jednak jest w trudnej sytuacji, obowiązkiem każdego Polaka na emigracji jest wracać, pomagać tu, na miejscu. Oczywiście, są wyjątki. Ale tylko wyjątki.
     – Choć matka, dzięki pomocy zagranicy, miała początki w Polsce wyjątkowo korzystne.
     – A tak. Pniewy to dar Norwega, wielkiego przyjaciela Polski i naszego zgromadzenia. No, ale ja trzymam przewielebne matki w tej altance, a przecież chętnie bym wam pokazała naszą szkołę, nasz ogród, zapoznała matki z moimi współpracownicami, choćby jedną, mi najbliższą, siostrą asystentką – Aliną Zaborską.
     – Nie, my serdecznie dziękujemy za wszystko. Szczególnie za tę rozmowę, za tyle czasu nam poświęconego, przepraszamy za może nietaktowne pytania, ale już chcemy wracać.
     – Dlaczego? A ja przygotowałam wam nocleg, myślałam, że zostaniecie na jutrzejszych zajęciach, przysłuchacie się lekcjom, na których kształcimy wychowawczynie.
     – Będziemy wracały. Jeszcze raz dziękujemy za to, co matka dla nas i dla naszych dzieci w sierocińcu uczyniła. Nie chcemy nikogo wyręczać, ale wdzięczne są matce tysiące uratowanych tak jak nasze dzieci.
     Dołączyła się i siostra asystentka:
     – Czekają na nas dzieci, czekają siostry. Zdążymy może jeszcze na kolację.
     – Szkoda bardzo. Ale rozumiem was. Proszę poczekać, zaraz odwiezie was siostra na dworzec.
     – Dziękujemy i za to. Przecież do dworca niedaleko.
     Patrzyła z czułością na nie, jak szły ścieżką przez pola. Dwa czarne słupki. Pomyślała: „Kto policzy morze miłości, jakie te kobiety dały sierotom”.
     Wróciła do swojego pokoju. Ale jakoś nie mogła się zabrać do żadnej roboty, choć na biurku leżały jej stosy. Za bardzo przejęła ją ta wizyta. Sięgnęła prawie odruchowo po „Historię”. Tak jakby jej całej nie miała w pamięci. Przecież to było w marcu 1915, jak przyszedł do niej po raz pierwszy pan Michał Łempicki – były poseł do Dumy – z listem od Henryka Sienkiewicza.
     Jak się to zaczęło. Pamiętała dobrze. 12 kwietnia w Sztokholmie.
     A później już szło. Wykłady w Göteborgu, Falköping, Malmö, Lund, Hälsingborgu. Z końcem listopada przyszedł czas na Danię. Pamięta czekające na nią panie w porcie, m. in. panią Scavenius – żonę posła duńskiego – które zajęły się nią z iście polską gościnnością, i wykłady w Kopenhadze, Köge, Korsör, Odense, Esbjerg, Silkeborg, Aalborg, Aarhus, Horsens. W Kopenhadze, tak jak to przewidział pan Łempicki, tworzy się Duński Komitet Pomocy Ofiarom w Polsce, na czele którego stają biskup katolicki Johannes Euch i protestancki – Ostenfeld. A członek parlamentu, profesor Ellinger, sam dozorował wysyłkę 14 wagonów z żywnością do Polski. W maju 1916 Norwegia. Odczyty w Kristianii. Tu na zamku rozmowa z królem Haakonem VII o Polsce, o jej dążeniu do niepodległości. Trondheim, Kristiansund, Aalesund. W sumie osiemdziesiąt wykładów.
     Posłyszała stukanie do drzwi.
     – Proszę. A, to siostra Alina Zaborska. Wejdź, dziecko. Z czym przychodzisz?
     – Proszę Matuchny… Ale chyba przeszkadzam?
     – Nie, nie, proszę cię bardzo.
     – Ja przyszłam zobaczyć, czy goście jeszcze są i czy Matuchna ma jakieś życzenia.
     – Nie, już poszły.
     – Zgorszyły się bardzo nami?
     – Nie. One przyszły tylko podziękować za pomoc, jaką świadczyli za naszą przyczyną przyjaciele skandynawscy.
     – Bo ja myślałam, że to jedne z tych, które przyjeżdżają nas oglądać i gorszyć się. Ale Matuchna rozłożyła, widzę, „Historię Zgromadzenia”.
     – Tak, wzięło mnie na wspominki. A to rzeczywiście istna kopalnia. Zwłaszcza szczegółów, nazwisk, nazw, dat. W nas zostają tylko problemy, nastroje, atmosfera, kolory, zapachy, przyjaźnie, zawody, cierpienia.
     – Matuchna rozpoczęła ją od chwili usamodzielnienia się naszego zgromadzenia?
     – Trochę wcześniej. Musiałam dać jakieś wprowadzenie i wyjaśnienie tego faktu. O, poczytaj na stronie pierwszej.
     „Rewolucja w Rosji w 1905 roku wzbudziła we mnie pragnienie przedostania się do tego kraju. Miałyśmy bowiem dużo uczennic z zaboru rosyjskiego”.
     – Ale właściwie Matuchna powinna zacząć od 2 lipca 1904 roku, od chwili, gdy siostry wybrały ją na przełożoną krakowską. Bo wszystko to, co Matuchna wtedy rozpoczęła, znalazło pełną formę w naszym zgromadzeniu.
     – Gdyby nie ten wybór, byłabym całe życie wychowawczynią dziewcząt krakowskich i ich nauczycielką. Uczyłabym dziewczęta malować, robiłabym z nimi teatr i jeszcze nie wiem, co by mi do głowy przyszło. I byłabym najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Ale to już tak jest, że gdy człowiek zajmuje jakieś kierownicze stanowisko, zmienia się punkt widzenia, zmienia się forma odpowiedzialności.
     – Ale to właśnie było charakterystyczne dla wszelkich późniejszych inicjatyw Matuchny: reagować natychmiast na każdą biedę, podejmować inicjatywę, by ludziom pomóc. To co na stałe Matuchna wprowadziła do naszych konstytucji. I wciąż to samo – mówiła powoli, przerzucając kartki „Historii”. – No i wreszcie Polska! Z końcem roku 1919 wysyła Matuchna siostrę Prądzyńską do Polski celem zakupu jakiejś posiadłości, ażeby założyć bazę dla działalności w Polsce. A ten kurs gospodarczy dla dziewcząt. A potem filie już w latach 1921-1922 w Goździechowie, Ozorkowie, Łodzi, Otorowie, Poznaniu, Sieradzu.
     – Sieradz to był problem. Przecież trzeba było wyciągnąć z ruin ten dawny XIII-wieczny dominikański klasztor. Miałam do niego szczególny sentyment, bo przecież właśnie w Sieradzu królowa Jadwiga została obwołana królową.
     – A potem, w 1924 Czarny Bór – podwileńska osada: ochronka, Komorniki w powiecie wieluńskim.
     – Aż wreszcie nas brakło. Przychodzą wciąż propozycje, a my nie mamy sióstr.
     Rozległo się ciche pukanie.
     – Proszę. No i siostra Prądzyńska. O wilku mowa, a wilk tu.
     – O mnie mowa?
     – Tak, kochana. Bo nam zebrało się na wspominki i – oczywiście nie mogło być inaczej – doszłyśmy do decyzji powrotu do Polski, a wtedy już mowa o siostrze Stanisławie Prądzyńskiej, która wyszukała Pniewy i zakupiła. Jak tu stoi napisane. Rzecz się dokonała 11 lutego 1920 roku, w święto Matki Boskiej z Lourdes, 27 hektarów z dwoma domami.
     – A ja przyszłam, żeby spytać, czy Matuchna będzie na kolacji sama, czy z gośćmi?
     – Chodźmy, faktycznie, już czas. Siądziemy razem, bo chciałabym podzielić się z wami moimi kłopotami i prosić o radę.
     Do jadalni weszły w sam raz, gdy izba zaczęła się zapełniać siostrami. Rozmowami, śmiechami. Wreszcie już były wszystkie. Uciszyło się.
     – Może zamiast modlitwy zaśpiewamy – zaproponowała.
     Po odśpiewaniu pierwszej zwrotki powiedziała:
     – Byłyśmy przygotowane, że na kolacji będą goście. Goście odeszli, ale czytania nie będzie.
     Zadudniły stoły uradowane i roztrajkotał się refektarz głośnymi rozmowami i śmiechem.
     Usiadła.
     – Teraz porozmawiamy.
     Zbliżyły się do niej czarne czepki. Zwracając się do swojej starej gwardii, zaczęła mówić:
     – Otóż chciałam wam przedstawić to, co same dobrze wiecie, ale do wspólnego rozważenia. Od jesieni 1925 przejęłyśmy Dom Wychowawczy dla dzieci szkolnych w Łodzi. Ale proponują nam Prewentorium w Arturówku pod Łodzią. Nie mamy go kim obsadzić.
     – Ale przyznam się, że spośród wszystkich prac, które prowadzimy, dla mnie najdroższe są domy studenckie. Bo dziećmi zajmuje się wiele najrozmaitszych rodzajów zgromadzeń. Ale domy studenckie, to – powiedziałabym – nasza specjalność. Zresztą to Matka rozpoczęła w Krakowie.
     Nie przerywała jej, choć było to jej nie na rękę. Podjęła temat:
     – No i kontynuujemy tę działalność. W Poznaniu na Skarbowej od 1922 roku. Proponują nam internat w Wilnie przy ulicy Skopówka. Ale kim go obsadzić? Najważniejszy chyba, dla mnie przynajmniej, internat dla studentek warszawskich, który przecież formalnie jest czynny od 1924 przy Siennej 87 – dom fundacji Rotwandów. Tam już jest ich 100. Ilość studentek rośnie, przy tym samym stanie liczebnym sióstr – bo nie mam kogo posłać. Mogę wam nawet powiedzieć dobrą nowinę. Rodzina Biernackich chce nam przekazać plac na Powiślu i tam można by taki dom postawić. Plac jest duży, między trzema ulicami: Dobrą, Gęstą i Księdza Siemca.
     – No to cudownie.
     – Tak, ale za mało nas. Podczas ostatniego pobytu w Rzymie zorientowałam się, że w tym wiecznym mieście nie ma ani jednego internatu dla studentek, który byłby prowadzony przez jakieś zgromadzenie zakonne. I tam mi zaświtała myśl, żeby coś takiego zorganizować. Już mamy trochę miejsc w naszym domu przy via Cavour dla studentek polskich uczących się w Rzymie, ale mnie jeszcze nie o to chodzi. Chodzi o dom studentek z prawdziwego zdarzenia dla Włoszek.
     – Genialnie.
     – Zgoda, ale kto to będzie prowadził. Zaczęłyśmy nasze polskie misje: nasze katechizacje. W Łodzi przy ulicy Czerwonej 6. Zaczęłyśmy już w 1922 roku, a teraz katechizujemy parę tysięcy dzieci. Już się zaczęły „misje” na kresach, choćby w Bereźnem nad Słuczą, teraz mamy wkrótce objąć dom w Równem na Wołyniu, a już nam proponują inne miejsca na Polesiu. Tymczasem brakło nas.
     – Do czego Matuchna zmierza?
     – No właśnie. Nie nadążamy. Brakuje zakonnic. Coraz pojawia się nowa propozycja, a my zmuszone jesteśmy odmawiać z bólem serca. I to mi spać nie daje.
     – Na pewno nie tylko Matuchnie. Każda z nas myśli o tym z ciężkim sercem.
     – I nagle przyszedł pomysł.
     – Nie mogę wytrzymać z niecierpliwości, żeby usłyszeć, co Matuchna wymyśliła znowu – powiedziała siostra Alina.
     – A więc nie ja wymyśliłam, ale nowicjuszka dzisiaj w dyskusji po mojej konferencji.
     – Dzisiaj?
     – Tak, dzisiaj.
     – A cóż takiego?
     – Otóż w pierwszej chwili pomyślałam sobie: nierealne, zupełnie bez sensu. Ale w miarę upływu godzin coraz bardziej przekonuję się do tego i myślę, że to jest natchnienie iście Boże.
     – Ale niechże nam Matuchna powie, o co chodzi.
     – Już mówię: wciągnąć do naszego zgromadzenia dziewczęta na rok, dwa, trzy. Takie, które są ożywione duchem miłości Boga, bliźniego, ojczyzny. Miejskie dziewczęta, takie które skończyły szkoły i stoją przed wyborem zawodu, przed zamążpójściem. Wiejskie dziewczęta, które mogą się oderwać od pracy na roli na taki właśnie czas. Co wy na to?
     – Genialne.
     – Rewolucyjne.
     – Jeszcze takiego pomysłu nie było.
     – Chwileczkę, chwileczkę. Proszę o wyjaśnienie, bo ja sobie to nie bardzo wyobrażam. Jak to ma wyglądać. Dziewczęta prosto z domu pójdą do pracy razem z nami?
     – Słuszna uwaga. Oczywiście najpierw wymienić korespondencję. Zaprosić na spotkanie w cztery oczy. Wytłumaczyć, o jaką pracę chodzi. Jeżeli na sto chętnych przyjmiemy dziesięć, to i tak się opłaca. Z kolei należy je przeszkolić. Ale możliwie w krótkim czasie. Dopiero wtedy do pracy. Spróbuję naszkicować, a wy mnie poprawicie. Ma któraś przy sobie ołówek?
     – O, proszę bardzo.
     – I kawałek kartki.
     – Mam notes przy sobie.
     – No to piszę.
     Uciszyły się, żeby jej nie przeszkadzać. Nad nimi szumiał refektarz, trwały rozhowory, wybuchały salwy śmiechów, trzaskały naczynia zbierane ze stołów. A ona wciąż pisała. Wreszcie odezwała się:
     – Może byłoby na razie tyle. Może siostra Prądzyńska przeczyta.
     – „Do was się zwracam, które nie potrzebujecie ani na chleb zapracować, ani poważną nauką przygotować się do pracy zarobkowej, do was, któreście jeszcze nie założyły własnego ogniska domowego, do was, które czekacie. Czybyście nie mogły dwa, trzy lata swej młodości poświęcić Bogu i Ojczyźnie? Brat twój służy może w wojsku, a to mu nie przeszkadza ani do kariery, ani do tego, by się ożenił, gdy czas na to przyjdzie. Żeby choć parę z was się zgłosiło z gotowością do pracy, obsadziłybyśmy kilka placówek. Dojrzejesz przy tej pracy, duch twój zmężnieje, urośniesz we własnych oczach, bo się przekonasz, że jesteś stworzona do czegoś wyższego, pożyteczniejszego… Nie proszę dla siebie, proszę dla dusz, dla rodzin, dla dzieci”.