Biblioteka



46



 


       NAWET NIE WIESZ, KIEDY CIĘ OCHRZCILI



     Nigdy w życiu nie słyszałem tylu zarzutów przeciwko Kościołowi jak od pewnego człowieka, którego kiedyś przygotowywałem do chrztu. Padały zarzuty tak w odniesieniu do przeszłości, jak i teraźniejszości Kościoła: inkwizycja, nepotyzm papieży, państwo kościelne, nadużycia jezuitów, zacofanie i materializm księży, popieranie reakcyjnych ustrojów.
     Słuchając jego zarzutów, myślałem, jak trudno przyjść do Kościoła Murzynom, jak trudno przyjść do Kościoła Indianom, bo ja wiem – Polakom, Skandynawom, Anglikom. Ile w ciągu tych dwóch tysięcy lat narosło głupstw, które ludzie należący do Kościoła popełnili. Ludzie należący do Kościoła powiedzmy: zewnętrznie – niezależnie od tego, czy to byli papieże, kardynałowie, biskupi, księża, czy świeccy chrześcijanie. Ile głupstw i zła zostało popełnionych w ciągu tych dwóch tysięcy lat przez ludzi, którzy oświadczyli, że działają w imię Miłości, w imię Jezusa. A gdy dodamy do tego fakt, jak wygrywają te błędy złośliwi ludzie, wtedy nawet nie ma się co dziwić, jeżeli ktoś wszystko to, co Kościół stanowi, wrzuci do kosza, opluje wszystko, czym Kościół jest.
     Aż wreszcie kiedyś przy kolejnej rozmowie spytałem zdziwiony: To dlaczego pan wstępuje do Kościoła, któremu pan tyle zarzuca? Usłyszałem odpowiedź: Bo uwierzyłem w Chrystusa.
     Mógłby ktoś stwierdzić: odpowiedź nie bardzo logiczna, bo jeżeli ktoś uwierzył w Chrystusa, to niech sobie wierzy, ale dlaczego chce wstępować do Kościoła. A tymczasem tak już jest, że z aktem wiary w Chrystusa wiąże się akt następny: przyłączenie się do społeczności tych, którzy w Niego wierzą. I to nawet nie dlatego, że tak w Ewangelii jest napisane, ale wynika to z przesłanek zarówno psychologicznych, jak i społecznych.
     Co to znaczy zostać chrześcijaninem? To znaczy uwierzyć w Jezusa Chrystusa. Ale to jest zbyt skrótowo powiedziane. Spróbujmy to powiedzieć szerzej. Akt wiary w Chrystusa dokonać się może na podwójnej drodze. Po pierwsze, może być tak, że jakiś człowiek wyjdzie z ciasnego kręgu swojego egoizmu i zobaczy wspaniałą Rzeczywistość wokół siebie. Wtedy zacznie jej służyć: Dobru, Prawdzie i Pięknu, a szukając ludzi, którzy mogliby być dla niego wzorem, natrafi na Jezusa i zobaczy w Nim absolutny Wzór człowieczeństwa. Inną drogą jest droga wiodąca od osoby Jezusa: człowiek zasklepiony w sobie naraz zostanie olśniony wspaniałością osoby Jezusa i zapragnie Go naśladować, żyć tak jak On: realizować Dobro.
     W każdym z tych wypadków punkt docelowy jest ten sam: wiara w Jezusa Chrystusa. Człowiek, który zostanie dotknięty Łaską wiary w Jezusa, który się zachwyci Nim, podobny staje się do tego rolnika ewangelicznego, który gdy znalazł skarb w roli, „sprzedał wszystko, co miał, i kupił oną rolę”.
     Tylko wtedy jest już niemożliwe, żeby takiego człowieka nie obchodzili ludzie, którzy również wierzą w Jezusa. Może się na nich gniewać, robić im rozmaite zarzuty, ale musi przyznać, że on i oni do siebie nawzajem należą, stanowią wspólną rodzinę, posiadają pokrewieństwo duchowe. I jeżeli wysuwa zarzuty przeciwko hierarchii, ludziom świeckim należącym do Kościoła, instytucjom czy liturgii, to nie z pozycji nieprzyjaciela, ale dlatego, że jest bardzo zaangażowany w sprawy tej społeczności, że mu na niej bardzo zależy, że na widok wszystkich niedociągnięć, błędów, upadków cierpi, mając poczucie, że jego najdroższej sprawie dzieje się krzywda.
     Tak jest nawet niezależnie od Ewangelii, a gdy jeszcze wczyta się w nią, tym bardziej oczywiste staje się dla niego, że Jezus – ten najbardziej wspaniały Człowiek na ziemi –  c h c i a ł  Kościoła wraz z hierarchią i sakramentami. I dlatego on, chociaż ma zastrzeżenia np. do przestarzałych form liturgicznych czy sposobów sprawowania władzy kościelnej, musi się zgodzić z ich istotą.


*
*        *


     Tak jest, gdy patrzymy na przyjście do Kościoła od strony jednostki. Ale jest jeszcze punkt widzenia społeczności, do której zgłasza się człowiek z zamiarem przyłączenia się. Kościół zdaje sobie z tego sprawę, że dojrzały człowiek, który do niego przyszedł, żył długi czas poza obrębem jego wpływów: kształtowały go jakieś inne światopoglądy, posiada już nie tylko skrystalizowaną sferę pojęciową, ale niesie w sobie cały kompleks nawyków, przyzwyczajeń. I dlatego musi dojść do skonfrontowania i jego poglądów, i jego życia z tym, czego naucza Kościół. Tym bardziej, że mogą być wypadki, kiedy ktoś, kto chce wejść do Kościoła, nie bardzo zdaje sobie sprawę z tego, czym jest Kościół. Stąd też istnieje katechumenat – okres przygotowawczy, jaki Kościół organizuje temu człowiekowi.
     Symbolem chrztu jest woda – symbol czystości. Jest ona z jednej strony środkiem wyrazu tego człowieka, który chce służyć Dobru w oparciu o wzór Jezusa – powiedzmy szerzej: który chce przełamywać swój egoizm, interesowność, zrywa z grzechem, ze złem, jakie panowało w jego duszy. Z drugiej strony jest środkiem przekazu Kościoła, który niesie katechumenowi wyzwolenie z grzechów.
     Może czytając to, co było powyżej napisane, stwierdzisz z niepokojem, że to wszystko nie ma nic wspólnego z wyobrażeniem chrztu, który ty w sobie nosisz: zajeżdżające przed kościół taksówki z odświętnie ubranymi ludźmi wynoszącymi na rękach dziecko w uroczystym beciku, a potem ceremonie koło chrzcielnicy przy akompaniamencie donośnego ryku dzieciaka.
     Stąd kolejne pytanie: czym jest chrzest niemowlęcia? Patrząc na niego zarówno z punktu widzenia tych założeń, które postawiliśmy, mówiąc o sakramentach w ogóle, jak i uwag dotyczących chrztu dorosłych, chrzest niemowlęcia nie ma – zdawałoby się – sensu, bo przecież podstawą przyjęcia każdego sakramentu jest decyzja tego, kto go przyjmuje. Są nawet głosy, że należałoby z niego zrezygnować, a ograniczyć się wyłącznie do chrztu dorosłych: niech dziecko, dopiero gdy dorośnie, zadecyduje, czy chce być chrześcijaninem, czy też nie. Tak, ale odpowiedzmy od razu: takie stanowisko jest wyraźnym zapoznaniem społecznej natury człowieka. Popatrzmy na ten sakrament w perspektywie innych podobnych fenomenów społecznych. Dla przykładu: nikt nie wybiera sobie narodowości, ale rodzi się Niemcem czy Polakiem i w tej narodowości jest wychowywany przez rodzinę i społeczeństwo. W miarę upływu czasu potwierdza coraz bardziej świadomymi czynami ten fakt, choć być może kiedyś mu zaprzeczy.   Podobnie musi być z naszą przynależnością do Kościoła.
     Co to jest chrzest dziecka? To jest, po pierwsze, gest – nie pusty gest – ojca i matki, którym się dziecko urodziło. Gest podobny do tego, jaki Matka Najświętsza uczyniła, gdy poszła po narodzeniu Jezusa ofiarować Go do świątyni. Pierwszym aktem rodziców, którzy głęboko wierzą w Kościół, w Boga mieszkającego w Kościele, jest przyniesienie Mu swojego dziecka. Złożenie Kościołowi – w osobie jego reprezentantów – swojego dziecka z prośbą o przyjęcie go i zaopiekowanie się nim. Tak jest od strony rodziców. A od strony Kościoła – społeczności wiernych, w której mieszka Bóg? To jest radość: „bo dziecko się nam narodziło”. To jest wyciągnięcie kochającej ręki nad tym nowym stworzeniem. „Przyjmujemy cię. Tyś jest nasze. I chcemy cię tak ukształtować, jak my wierzymy, że jest najlepiej”.
     Zdawałoby się, że Kościół katolicki uważa to rozwiązanie za lepsze od chrztu dorosłych. Jest zadowolony, że może dziecko kształtować od zera: od najwcześniejszych lat. Że może jego jeszcze nieporadną ręką kreślić znak krzyża świętego, robić Bozi „pa” na dobranoc, że może pokazywać mu krzyż. Tak, oczywiście. Ale Kościół sobie zdaje z tego sprawę, jakie istnieje niebezpieczeństwo, jak łatwo zamienić wychowywanie – nawet w Kościele – w tresurę: przywiąże się człowieka do form zewnętrznych, a zagubi istotę rzeczy: czyn spełniony w miłości. I wychowa się karykaturę zamiast człowieka. A prawdziwe wychowanie musi być tylko w wolności, w swobodzie wyboru. W rzeczywistości Kościół zawsze czeka na swobodną decyzję człowieka. Wciąż, na każdym etapie człowieczego rozwoju, czeka na czyn miłości. Czeka na naśladowanie Chrystusa podjęte w wolnym wyborze.
     Świętowanie tej wierności Chrystusowi dokonuje się przez powtórzenie przyrzeczeń chrztu w dzień Pierwszej Komunii Świętej, przy okazji święcenia wody chrzcielnej w Wielką Sobotę – a w końcu przez uczestniczenie człowieka we Mszy świętej i w całym życiu liturgicznym Kościoła. Ale najpełniejszym powtórzeniem przyrzeczeń chrzcielnych jest czyn nasz: życie nasze spełniane na wzór Chrystusa. Podobnie jak czyn zły jest zaprzeczeniem tego, co przyrzekaliśmy na chrzcie.
     Pamiętam gdzieś kościół z kaplicą chrzcielną u wejścia głównego. W jej centrum znajdowało się naczynie stojące na kolumnie, z którego wciąż płynęła woda do dużej kamiennej misy. Każdy wchodzący do kościoła napotykał wzrokiem tę kompozycję, przypominającą mu to, co kiedyś dokonało się w jego życiu.