Biblioteka



47





       MŁODZI NIE BARDZO GNIEWNI CHRZEŚCIJANIE


     Niedawno odwiedziłem znowu dwóch moich przyjaciół: Jerzego i Jacka, ojca i syna. Nie byłem u nich kilka miesięcy. Natychmiast, gdy tylko wszedłem do mieszkania, Jerzy mnie zasypał nowościami:
     – Wyobraź sobie: oświadczył, że muszę mu kupić maszynkę elektryczną do golenia. To ja mu mówię: dam ci moją starą, zwyczajną, na żyletki, wystarczy ci na twoje kłaki. To on powiedział, że próbował, ale go drapie.
     – Może on nie umie się golić – wtrąciłem.
     – Skąd by umiał? Chciałem go wobec tego ogolić, ale mi uciekł z łazienki. Nie da się dotknąć. To zresztą nie najważniejsze. Teraz po przeprowadzce mamy duże mieszkanie. Zdecydowaliśmy z żoną, że dostanie swój pokój. Ty wiesz, jak ten pokój wygląda?
     – Po co wchodzisz do tego pokoju, skoro to jego? – spytałem grzecznie.
     – Żeby posprzątać, żeby w nim nie zgnił.
     – Zostaw go, człowieku, w spokoju.
     – To on się nigdy nie nauczy porządku.
     – No to nie.
     – Ale teraz, choć ma pokój, dalej nie chce się uczyć. Ty wiesz, jak ja miałem jego lata, ty wiesz, jakie miałem warunki do nauki, ilu nas było w pokoju i kuchni?
     – A co robi?
     – Nic nie robi. Leży i czyta.
     – A co czyta?
     – Czy ja wiem, co czyta? Wszystko czyta, co mu tylko do ręki wpadnie. Bez przerwy znosi całe stosy jakichś książek. A jak nie, to lepi modele. Po co mu tyle modeli? Zwariować można. A ty wiesz, jak on traktuje tego małego? Jak służącego: przynieś to, podaj tamto, zamknij, wynieś się. A to cielę w niego wpatrzone jak w obraz. Czasem mam wrażenie, że on chce zająć moje miejsce. On wydaje polecenia, co ma gdzie wisieć, co ma gdzie stać. Na mnie nie zwraca uwagi. Ale muszę ci jeszcze jedno powiedzieć, co cię na pewno zainteresuje: przestał chodzić na katechizację do swojej parafii.
     Wtedy do pokoju wszedł Jacek. Zmienił się, wyrósł, ledwie go poznałem. Przerósł ojca, wydłużyły mu się nieproporcjonalnie ręce i nogi, stopy i dłonie – znak, że będzie jeszcze rósł. Blady, chudy, do tego przygarbił się. Szedł tak, jakby uważał, żeby przypadkiem nie odczepiła mu się noga albo ręka. Z trochę podejrzliwymi oczami podał mi niezgrabnie rękę. Mruknął „dzień dobry” pod nosem. Jerzy wyszedł.
     – Słuchaj, stary – pytam – jak tam u ciebie ze szkołą?
     – Leci.
     – Na wywiadówce nie będzie dwój?
     – Wiadomo, że nie.
     – Jak ci się ta nowa szkoła podoba?
     – W dechę.
     – Podobno odszedłeś z katechizacji?
     – Bo nie szło z tym księdzem wytrzymać. Traktował jak przedszkolaków. Miał katalog i stawiał stopnie. I ciągle „cicho” albo „proszę o spokój”. No to przeniosłem się.
     – I chodzisz?
     – Pewnie. Ksiądz mądry, spytać się można.


     Rzadko kiedy człowiek widzi swoje życie tak do końca jak w okresie młodości. To jest czas, kiedy zdaje się młodemu człowiekowi, że nie da się zwieść zaaferowaniem codziennością, nie potrafią go otumanić przyjemnostki, jakich dostarczą drobne osobiste sukcesy; kiedy pytanie o sens życia jest pytaniem do końca: nie zadowoli wyznaczanie sobie konkretnego życiowego zadania albo zawodu. Pytanie „dlaczego mam żyć” rysuje mu się w całym tragicznym napięciu, burzy wszystkie ściany łatwych odpowiedzi, które pod ciężarem tego pytania okazują się zwiewnymi zasłonkami.
     Młodość jest więc okresem wpatrywania się w świat, obserwowania wszelkich jego przejawów, dopytywania się o przyczyny, doszukiwania skutków. Nie ma dziedziny, która by była wyłączona z zakresu zainteresowania młodego człowieka. Pożera on książki, tygodniki, gazety, czasopisma techniczne, radioamatorskie czy żeglarskie, zadręcza pytaniami ludzi fachowych. Te poszukiwania są ułatwione nie tylko przez nieprzepartą ciekawość, ale i przez chłonność wszystkiego, co nowe. Młody człowiek czuje, że wchodzi w świat dorosłych i w tym świecie chce znaleźć swoje miejsce. Nie wie, jak daleko sięga jego obszar posiadania: co mu wolno, a na co już się nie może poważyć. Jeszcze w nim walczą te dwie struktury psychiczne: struktura dziecka i człowieka dojrzałego. Jeszcze w skrytości bawi się lalkami albo czyta bajki, a równocześnie chciałby urządzić świat według nowego modelu. Wciąż się chce sprawdzać. Przybiera to czasem katastrofalne rozmiary, dochodzi do sprzeczek z rodzicami, zapiekłych uporów o głupstwa. Taki młody człowiek wciąż balansuje między umartwianiem się a prawie rozpustą, nieświadomy siebie, ludzi i świata. Bez przerwy szokuje swoje otoczenie filozoficznymi stwierdzeniami, mając równocześnie trudności z tabliczką mnożenia; pytaniami o szczegóły bardzo wąskich specjalności wprawia w zdumienie rodziców, którzy w końcu nie wiedzą, czy mają syna geniusza, debila czy wariata.
     Młodość to jest przede wszystkim czas wnikliwego wpatrywania się w ludzi. Upadają wtedy autorytety, tytuły, sławy, rodzi się podejrzenie, czy za nimi nie kryje się pustka. Kwestionuje się wszystkie recepty na życie, wszystkie przepisy – w oparciu o stan faktyczny: klęski – tak życiowe, jak zawodowe – ponoszone przez tych, którzy te recepty głoszą, niewypełnianie przepisów przez ludzi, którzy je ustanowili. Jako jedyne, co się jeszcze liczy na świecie, pozostaje świadectwo życia.
     To wpatrywanie się młodego człowieka w ludzi dorosłych niesie niebezpieczeństwo przejmowania złego przykładu: przykładu tych, którzy nic sobie nie robią z tego, co jego męczy, którzy idą przez życie, rozpychając się łokciami, wdeptując innych w błoto, a którym się dobrze powodzi, którzy nawet mają uznanie i szacunek u swego otoczenia. Równocześnie widzi pod dostatkiem przykłady ludzi, którzy uważają się za prawdziwych ideowców czy nawet reprezentantów Ewangelii, a nic nie wnoszą w życie społeczne, ludzi nieporadnych życiowo, będących zaprzeczeniem tego, co on myśli o ideale człowieka.
     I to może spowodować bezradność stojącą na granicy rozpaczy. Co robić, jak żyć? Czy ja jestem wariat ze swoimi pytaniami, czy też ci ludzie to wariaci: wariaci, którzy biją się o głupstwa na krawędzi przepaści śmierci.
     W tym trzęsieniu ziemi, w przewalających się uczuciach, w narastającym buncie przeciwko wszystkiemu, co głupie, nielogiczne, nieuzasadnione, w odrzuceniu wszystkiego, czym było wypełnione dotychczasowe życie dziecinne, polegające na rygorze, posłuszeństwie, powtarzaniu, naśladowaniu, gdy się człowiek miota pośród potłuczonych przez siebie pomników, na śmietnisku dziecinnych książek i zabawek, samotny albo obijający się o podobnych mu szukających po omacku drogi, wtedy natrafia na Jezusa. I wtedy może się stać, że odrzuci w kąt razem z królewną Śnieżką i siedmioma krasnoludkami, wraz z lalkami i pajacami Jego szopkę – odrzuci Go od siebie wraz z całym światem dziecinnym. Może się stać inaczej: przejmie Go po linii najmniejszego oporu, z zabobonnym lękiem, żeby odrzucony duch mu nie wyrządził krzywdy – i zostanie taki nienaruszony bożek niedzielnych Mszy i porannego paciorka.
     Ale istnieje jeszcze jedna możliwość, że okres, o którym mówimy, przejdzie jakoś niezauważony. Trudności, na jakie natrafi młody człowiek, usiłując sobie odpowiedzieć na postawione pytania, mogą go rzucić w sprawy dotyczące ciekawostek świata technicznego czy kosmosu, sportu czy piosenkarzy lub aktorów filmowych. Do tego nie można dopuścić. To jest bardzo ważny okres w życiu każdego człowieka. Decyzje, które teraz zapadają, będą rzutowały na cały dalszy jego rozwój, tak pozytywny, jak negatywny.
     Chodzi więc o to, by stworzyć klimat, w którym mogłyby dojrzewać najważniejsze pytania światopoglądowe i aby odpowiedzi mogły zapaść w całkowitej uczciwości. Chodzi o to, żeby człowiek odkrył dla siebie prawdę, do której każdy musi dojść na swojej indywidualnej drodze: że jedynym sensem życia ludzkiego, jego życia osobistego, jest pełnienie dobra. Trzeba pomóc młodemu człowiekowi, by zrozumiał, że niezależnie od tego, jaki zawód sobie upatrzy, jaką funkcję będzie chciał wykonywać w społeczeństwie, czym chciałby za wszelką cenę zostać, jakie czuje powołanie – tylko chęć pełnienia Dobra może jego wyborowi nadać istotny sens. Można to powiedzieć odwrotnie: dlatego że chce życie swoje napełnić Dobrem, dlatego że chce służyć wielkiej sprawie, musi za wszelką cenę odkryć w sobie talenty, uzdolnienia, których rozwinięcie może przysłużyć się społeczeństwu.
     Chociaż piszę tak ogólnie, to wiesz, że myślę o tobie. Być może już sobie wybrałeś swój zawód. Obyś nigdy nie utracił jego istotnego celu: realizowania dobra. A może jeszcze o tym nie pomyślałeś, może jeszcze wahasz się pomiędzy zawodem elektronika i kominiarza, z przerażeniem stwierdzasz, że ta huśtawka wciąż w tobie trwa: był okres, że chciałaś być nauczycielką, potem artystką filmową, a teraz sama nie wiesz, czy chcesz być modelką, czy lekarką.
     Chociaż tak piszę ogólnie, myślę o tobie, który szukasz drogi i szukasz – choć nie przyznajesz się do tego – przewodnika w tym gąszczu życia. Kościół ukazuje ci Go: Tego, który walczył ze złem do końca, który wisiał na krzyżu za prawdę. Nie obiecuje ci więc łatwego życia, nie gwarantuje powodzenia, ale zapewnia, że będzie to bogate życie, że warto tak żyć. Decydujesz się na takie życie? Chcesz, by Chrystus stał się modelem twojej osobowości? Wyrazem tej decyzji jest sakrament Bierzmowania.
     Ten sakrament jest właśnie przekazem Bożej pomocy w takim życiu. Symbolem jest gest włożenia na twoją głowę rąk biskupa – skrót objęcia przyjacielskiego. To jest symbol łączności, jedności; to jest zarazem symbol posłania: żebyś nie tylko siebie uratował z tej pożogi zła, jaka idzie przez świat, ale żebyś był światłem dla innych: żebyś innych pociągał za sobą do pełnienia Dobra – do naśladowania Chrystusa.