Biblioteka



53





       ŁASKA NAWRÓCENIA


     To było wtedy, gdy miałem „naście” lat.
     Była piękna pogoda, polska jesień z czerwonymi zachodami słońca. Pod nogami szeleściły opadłe liście: żółte, brązowe, czerwone, a mnie było strasznie źle. Nie mogłem się zmieścić w świecie ani świata nie mogłem zmieścić w sobie. Wszystko coraz bardziej „nie zgadzało” mi się. Wszystko – nawet bardziej dobro niż zło. Dręczyły mnie pytania, na które nie mogłem znaleźć odpowiedzi: „Dlaczego mam być uczciwym człowiekiem? Czy dlatego, żebym był z siebie zadowolony, żebym nie miał wyrzutów sumienia?” Śmiać mi się chciało z takich rozwiązań. Patrzyłem na ludzi, którzy ciężko pracują, na pilnie uczących się kolegów, na rodziców harujących, aby stworzyć dobre warunki dla dzieci. Porównywałem ich z takimi, którzy „nie przejmują się życiem”, którzy dochodzą do stanowisk, robią karierę, kłaniając się i nadskakując tym, którzy mogą im ją ułatwić, „cudownie” zdobywają mieszkania i „cudownie” je urządzają.
     Byłem zrozpaczony: po co – wobec tego – wysiłek, po co praca?
     Napotkałem kościół. Wstąpiłem. Ukląkłem w ławce. Było cicho. Kościół tonął w półmroku. Przed tabernakulum świeciła się lampka. Klęczałem dość długo. I – mówiąc w skrócie – tam zrozumiałem, chyba po raz pierwszy w życiu, co to znaczy Bóg jako cel życia, co to znaczy miłość Boga. Dotąd Bóg był dla mnie pojęciem teoretycznym, zawieszonym – nie wiem przez kogo, może nawet przeze mnie samego – w pewnej próżni, przydatnym w niektórych sytuacjach, takich jak pacierz lub Msza święta, ale niemającym wiele wspólnego z całością moich codziennych prac. Wtedy zrozumiałem, że On jest Rzeczywistością, która musi rzutować na całe moje życie, że On musi być u końca nawet najmniejszego mojego czynu, nie tylko dobrego, ale i złego, że to On nadaje sens wszystkiemu, co robię – dobrze i źle.
     Wyszedłem z kościoła i odniosłem wrażenie, jakby się świat zmienił, inne było niebo i inne kamienie, ulica i chodnik, ludzie i więdnące liście. Z tego zdziwienia wyrwało mnie odkrycie, że to nie świat się zmienił, ale ja się zmieniłem. Patrzyłem na wszystko z dziwnej odległości. Wiedziałem, że wrócę do zwykłego życia i będę przeżywał jego radości i smutki, ale czułem, że już nie potrafię się tak cieszyć i tak smucić jak dawniej: że nigdy już moja radość ani mój smutek nie będą bezbrzeżne, a moje szczęście nie będzie bezwzględnie uzależnione od wydarzeń zewnętrznych, ale że ostatecznie będę zawsze jakoś spokojny, oparty na Bogu. Było mi żal, ale byłem i radosny: odkryłem tajemnicę mojego świata, mojego życia.
     Zdawało mi się, że to, co się stało – to coś jednorazowego, coś, co „ustawiło” mnie bez reszty, nieodwołalnie, na całe życie.
     Po jakimś czasie dostałem – moim zdaniem zupełnie niesłusznie – dwóję. Gdy się uspokoiłem po pierwszym buncie („nie opłaca się uczyć: tamten jest obijacz, ale oderżnął i dostał dobrą notę”), przeraziłem się, że tak prędko utraciłem to, co mi było dane, co zobaczyłem wtedy. Po tym kolejnym „ustawieniu się” dostałem znowu w łeb: kolega, któremu pomagałem, na zakończenie całej imprezy nie powiedział mi nawet: „Mam cię w nosie”. Znowu spostrzegłem, że Bóg stał się dla mnie teorią bez odpowiednika w rzeczywistości. Ale wtedy chyba zrozumiałem jeszcze jedną bardzo ważną rzecz: że nie da się nic w życiu ludzkim „odfajkować”, że można utracić nawet najbardziej – zdawałoby się – ugruntowaną postawę wiary. Tak. Na szczęście Bóg urządza człowiekowi od czasu do czasu rekolekcje, nie licząc się zresztą z tym, czy to okres wielkopostny, czy też nie.